wtorek, 26 lutego 2019

„Cień bestii” (1998)

Grupa złożona z kapłanów, na czele której stoi arcybiskup, przywołuje demona, który wyrusza na poszukiwania dwunastoletniego chłopca Chrisa Hatchera. Mieszka on w małym miasteczku Grand River. Od śmierci matki wychowuje go ciotka Jenny, która spotyka się z miejscowym szeryfem Samem Loganem. Tuż po zjawieniu się w miasteczku demona, dociera do niego również ksiądz Jacob Vassey, którego zadaniem jest uniemożliwienie sile nieczystej wprowadzenia w życie jej strasznego planu. Demon chce połączyć swój świat z naszym, ale aby to osiągnąć musi przechwycić dwunastoletniego Chrisa, dziecko najprawdopodobniej mające szczególny związek z Bogiem. W międzyczasie demon zabija wybranych mieszkańców Grand River, z każdą ofiarą zyskując na sile, a część tutejszego społeczeństwa zamienia w bezwolne maszyny do zabijania, które wykorzystuje w walce z ludźmi starającymi się chronić przed nim dwunastoletniego Chrisa.

W 1881 roku po raz pierwszy ukazał się zbiór opowiadań pt. „Under the Sunset” autorstwa Brama Stokera, kojarzonego gównie z ponadczasowym „Draculą”. W publikacji tej zawarto osiem opowiadań, w tym „The Shadow Builder”, na podstawie którego sto siedemnaście lat później Jamie Dixon, w branży filmowej realizujący się głównie jako twórca efektów wizualnych, nakręcił swój debiutancki film (później jeszcze tylko raz zasiadł na krześle reżyserskim, tworząc „Nietoperze: krwawe żniwa”). Scenariusz amerykańsko-kanadyjskiego „Cienia bestii” napisał Michael Stokes, opierając się na wspomnianym opowiadaniu Brama Stokera, którego nie czytałam, więc nie jestem w stanie stwierdzić, do jakiego stopnia trzyma się on tekstu tego legendarnego pisarza.

W horrorze walka dobra ze złem toczy się praktycznie zawsze – moim zdaniem motyw ten jest głównym składnikiem tego gatunku, czymś na kształt jego fundamentu, elementem nierozerwalnie związanym z horrorem, chociaż nie zawsze tak eksponowanym, jak ma to miejsce w „Cieniu bestii” Jamiego Dixona. W filmie tym mamy do czynienia z klasycznym ujęciem walki dobra ze złem. Ze starciem zwykłych śmiertelników i demona przybyłego z Piekła po to, by doprowadzić do upadku znanego nam świata. A właściwie to przywołanego przez kapłanów, którzy zeszli na złą drogę, którzy odwrócili się od chrześcijańskiego Boga i zaczęli czcić Księcia Ciemności. Przeszkolony do walki ksiądz Jacob Vassey (taka sobie kreacja Michaela Rookera) jest jedną z broni Kościoła w tej odwiecznej wojnie ze złem. On sam myśli o sobie, jak o ochroniarzu, bo ma pewność, że Kościół jest organizacją polityczną, a każda taka organizacja według niego nie może obejść się bez ochrony. Vassey w pojedynkę ma zmierzyć się ze złem – nie dostaje nikogo do pomocy, ale po dotarciu do małego miasteczka Grand River znajduje sprzymierzeńców, ludzi, którzy wesprą go w tej nierównej walce z, jak się okazuje, potężnym demonem. Rola dwunastoletniego Chrisa Hatchera przypadła w udziale Kevinowi Zegersowi, którego dobrze było zobaczyć w tak młodym wieku – dla mnie zawsze ciekawym przeżyciem jest skonfrontowanie znanych już dorosłych wersji aktorów z ich młodszymi odsłonami. Zwłaszcza gdy okazuje się, że już jako dzieci całkiem dobrze odnajdywali się w tym zawodzie. I Kevin Zegers w mojej ocenie jest jednym z takich aktorów – człowiekiem, który już w okresie dziecięcym wiedział z czym to się je. Postać Chrisa Hatchera przyciągała mój wzrok najsilniej, nie tylko z powodu udanej kreacji Zegersa, ale również albo raczej przede wszystkim dzięki rozpisce tego chłopca, poczynionej przez scenarzystę, który mógł, ale nie musiał (tego nie wiem) przekalkować ją z opowiadania Brama Stokera. Drugą w kolejności postacią, która przyciągała moją uwagę był miejscowy dziwak Evert Covey, dodający temu filmowi komediowego smaczku (z delikatnością, absolutnie bez przesady). Ale to nie stąd przede wszystkim brało się moje wzmożone zainteresowanie Coveyem. Ta postać, owszem, jest barwna, ale jestem przekonana, że nie byłabym nią aż tak bardzo urzeczona, gdyby przypadła ona w udziale komuś innemu. Bo od czasu, gdy po raz pierwszy zobaczyłam „Candymana” Bernarda Rose'a (w dzieciństwie) darzę Tony'ego Todda niesłabnącą miłością (jako aktora, żeby nie było). A więc wyobraźcie sobie jaka radość mnie ogarnęła na widok właśnie tego aktora w roli jednookiego Everta Coveya, mającego istną obsesję na punkcie sztucznego oświetlenia. Co okaże się bardzo przydatne w walce z demonem szybko opanowującym miasteczko Grand River. Jego wygląd pozostawia sporo do życzenia – cienisty potwór, który z czasem nabiera fizycznego kształtu, niejawiącego się bardziej upiornie od tego z lekka kiczowatego cienia, w którego to kiedy tylko zechce może się przemieniać. Taki wygląd demona bardziej pasowałby mi do filmu fantasy niż horroru religijnego. Bo „Cień bestii” jest właśnie tego rodzaju kinem grozy: horrorem religijnym, moim zdaniem, z niższej półki.

Bardzo ucieszyło mnie to, że areną walki dobra ze złem jest małe miasteczko, bo wprost przepadam za atmosferą takich miejsc. Klimatem, znanym mi z życia, który to twórcy horrorów najczęściej z całkiem niezłym skutkiem, starają się oddać na ekranie (i tak też jest z „Cieniem bestii”... do pewnego momentu). Na pierwszy rzut oka niewielkie miasteczka wydają się emanować spokojem – ujmując to słowami Shirley Jackson „gruby płaszcz ciszy” przykrywa tego tego typu miejsca – ale to tylko pozory. Jak zauważa Stephen King w swoim „Miasteczku Salem”, miasteczko wie wszystko o ciemności. Także tej, która panuje w ludzkiej duszy. W „Cieniu bestii” ciemność powoli opanowuje duszę przyjezdnego, księdza Jacoba Vasseya, który stara się powstrzymać demona pragnącego stworzyć pomost pomiędzy naszym i jego, piekielnym, światem. Vassey nie jest kolejnym maksymalnie wyidealizowanym wojownikiem na usługach Boga, nieskazitelnie czystym, wolnym od wszelkich słabości żołnierzem wspaniałego Kościoła tylko grzesznikiem starającym się odkupić swoje winy. Co nie przychodzi mu łatwo, bo w nim samym nieustannie toczy się wojna dobra ze złem i wygląda na to, że ma coraz większe trudności z opieraniem się tej dużo bardziej nęcącej sile: sile zła (pragnieniu pójścia na łatwiznę). W sumie to ucieszyłam się z odejścia twórców „Cienia bestii” od tego bardziej rozpowszechnionego ujęcia człowieka związanego z Kościołem, który to staje na czele grupy walczącej z jakiegoś rodzaju siłą nieczystą. Szczerze, to mam już serdecznie dość wyidealizowanych bojowników bożych przewijających się w horrorach religijnych – tych wszystkich walecznych ludzi silnej wiary, ludzi twardo stojących po stronie Boga w tej odwiecznej walce dobra ze złem. Tę radość jednak przyćmiewało wrażenie, że zaniedbano postać Jacoba Vasseya. Moim zdaniem nie wykorzystano w pełni potencjału drzemiącego w tej postaci – wykreślono ją raczej pobieżnie, bez wdawania się w szczegóły, których tak bardzo łaknęłam. Dwunastoletni Chris w moim oczach wypadał dużo mniej powierzchownie - w zestawieniu z Vasseyem, bo tak na dobrą sprawę tego bohatera też nie omówiono jakoś szczególnie szeroko. Ale bywało gorzej. „Cień bestii” nie jest jednym z tych horrorów, które zaludniają maksymalnie papierowe postacie, osoby, o których nie wiemy prawie nic i którym właściwie nie chce się kibicować. Nie, aż tak ogólnikowo protagonistów „Cienia bestii” na szczęście nie wykreślono. Ale to nie znaczy, że większość odbiorców tej produkcji z całą pewnością będzie jak na szpilkach siedziało przed ekranem ściskając mocno kciuki za ludzi stojących po jasnej stronie mocy. Postacie te może i obudzą w nich sporą sympatię, ale śledzenie koszmaru, który zgotuje im pewien demon w moim przekonaniu u większości z nich nie będzie przebiegało tak, jakby sobie tego życzyli. Bo choć na początku wystarano się o odpowiedni klimat, choć do pewnego momentu ta magiczna senna atmosfera małego miasteczka, które powoli acz nieuchronnie toczy zgnilizna (w tym przypadku w postaci demona), ma dużą szansę jako tako na nich oddziaływać, to z czasem ma się wrażenie, jakby twórcom bardziej zależało na dynamice niźli podskórnej grozie. Gdy akcja rusza z kopyta, a następuje to stosunkowo szybko, emocje słabną – a przynajmniej w moim przypadku tak było. Zamiast dawkować napięcie, zamiast nieśpiesznie rozwijać koszmar zgotowany mieszkańcom Grand River przez cienistego demona, Jamie Dixon i jego ekipa wrzucają nas w wir w teorii groźnych wydarzeń, które jednak ja osobiście przyjmowałam prawie beznamiętnie. Im dalej, tym gorzej, bo tempo ze sceny na scenę wzrasta, a klimat grozy wprost proporcjonalnie zanika. Szkoda, bo naprawdę można było wycisnąć z tego zdecydowanie więcej.

„Cień bestii” Jamiego Dixona w mojej ocenie jest zwykłą średniawką – kolejnym horrorem, który nie przedstawia sobą większej wartości, nie wygląda nawet na taki, który pretendowałby do czegoś pozytywnie wyróżniającego się na tle kina grozy. Naprawdę nie sądzę, żeby twórcy tego filmu liczyli na odniesienie tutaj jakiegoś spektakularnego sukcesu, żeby pozwolili sobie na marzenie o tym, że ich „Cień bestii” stanie się jednym z najbardziej rozpoznawalnych horrorów religijnych w historii filmu. Co nie oznacza, że nie zależało im na stworzeniu czegoś, co by na siebie zarobiło i zbytnio nie rozczarowało wielu odbiorców. W każdym razie nie sadzę, żeby znalazło się dużo długoletnich miłośników horrorów, którzy uznają ten obraz za całkowitą klęskę, którzy nie znajdą w nim absolutnie żadnych plusików, ale i nie wydaje mi się, by seans tego obrazu uznali za jedno ze swoich najcenniejszych doświadczeń, za jeden z wartościowszych kontaktów z tym gatunkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz