środa, 6 lutego 2019

„Nocne istoty” (2017)

W jednej z dzielnic Buenos Aires mają miejsce niewytłumaczalne wydarzenia. Mężczyznę nachodzi nocami jakaś istota, niedawno zmarły chłopiec wraca do swojej matki, a inna kobieta ginie z winy jakiejś niewidzialnej siły. O tę ostatnią zbrodnię podejrzewany jest mąż denatki. Mężczyzna zostaje zatrzymany, a jakiś czas później odwiedzają go były koroner Jano Mario i specjaliści od zjawisk paranormalnych, doktorzy Mora Albreck i Rosentock, którzy zamierzają zbadać osobliwości mające miejsce w tej najprawdopodobniej nawiedzonej dzielnicy Buenos Aires. Po otrzymaniu od mieszkańców zgód na wejście do ich domów, przyjeżdżają na feralną ulicę wraz z miejscowym policjantem Funesem.

„Nocne istoty” to argentyński horror o zjawiskach nadprzyrodzonych w reżyserii i na podstawie scenariusza Demiana Rugny, który osiągnął dobry wynik oglądalności w swoim rodzimym kraju. Mimo że jego dystrybucja kinowa była ograniczona – film trafił na ekrany mniej więcej osiemdziesięciu argentyńskich kin – to zajął czwarte miejsce na liście najchętniej oglądanych argentyńskich horrorów w historii tego kraju. Pierwsze miejsce w tym zestawieniu od niedawna zajmuje „No dormiras” Gustavo Hernandeza. Sukces „Nocnych istot” nie ma jedynie natury stricte komercyjnej - recenzje większości dotychczas opiniujących ten obraz krytyków z wielu krajów świata są mu bardzo przychylne, a i wielu fanów gatunku znajduje dla niego mnóstwo pochlebnych słów.

Demian Rugna w fabułę swoich „Nocnych istot” wchodzi z impetem. I choć może się wydawać, że to klasyczny prolog, po którym nastąpi dłuższe wprowadzenie do właściwej akcji filmu, to względnie szybko nabiera się pewności, że twórcy nie zamierzają na jakiś czas spowolnić akcji. Ktoś powie, że to dobrze, bo nie trzeba przedzierać się przez denerwujące przestoje, że nie ma tutaj miejsca na nudę, ale na mnie ten dynamizm z czasem zaczął oddziaływać w dokładnie taki sam sposób, jak przesadnie rozrośnięte zawiązanie akcji. Zacznijmy jednak od początku. Od nasuwającego skojarzenia z powieścią „To” Stephena Kinga przeżycia pewnej kobiety, z którego pewnego popołudnia zwierza się swojemu mężowi. Otóż, dowiadujemy się, że podczas prac w kuchni usłyszała ona jawną groźbę wydobywającą się z… odpływu umywalki. I już nazajutrz, z samego rana, groźba ta została wprowadzona w życie. Dosyć długa sekwencja bezlitosnego uderzania tą nieszczęsną kobietą o ściany łazienki, widok jej zakrwawionego, bezwładnego ciała, widok pomazanych posoką ścian tego niewielkiego pomieszczenia, w połączeniu z widokiem nieprzerwanego obijania unoszącej się nad ziemią, umierającej kobiety o te do niedawna nieskazitelnie czyste, jasne ściany, to w sumie dosyć zgrabny ukłon w stronę kina gore. Wstęp nader obiecujący, zwłaszcza jeśli jest się sympatykiem krwawego kina grozy. A miłośnicy nastrojowych horrorów o różnego rodzaju zjawiskach paranormalnych prawdopodobnie poczują się zachęceni już chwilę wcześniej, po usłyszeniu opowieści o... nawiedzonych rurach? Gdyby jednak to im nie wystarczyło, to Demian Rugna przygotował dla nich inne niespodzianki – petardy, które zacznie odpalać niedługo po wyeliminowaniu kobiety, która została ostrzeżona za pośrednictwem własnej umywalki. Scenarzysta krótko obrazuje dalsze losy jej męża, który to niedługo po zatrzymaniu przez organy ścigania przyjmie nietypowych gości (tj. trzy osoby, które wierzą, że ulica, przy której mieszka jest nawiedzona), po czym gwałtownie przechodzi do retrospekcji. Najpierw skupia się na sąsiedzie, później owdowiałego mężczyzny, którego już poznaliśmy, na kawalerze imieniem Walter, którego nocami dręczy jakaś nadnaturalna istota. Upiornie prezentujący się mężczyzna, najczęściej ukazujący się w cielesnej postaci (czasem jako cień), ale nie ma się żadnych wątpliwości, że do świata żyjących ów jegomość nie przynależy. Choć twórcy „Nocnych istot” nie skupiają się na Walterze długo, choć koszmar, jaki przechodzi ten mężczyzna z punktu widzenia widza jest krótki, to Rugna i jego ekipa zdążyli wykrzesać z tego sporo napięcia, osnuć to mrokiem, z którego wręcz emanuje nieokiełznana wrogość w postaci istoty najpewniej przybyłej z innego świata. Potem płynnie przechodzą do historii chłopca, który niczym Gage Creed z „Cmętarza zwieżąt” Stephena Kinga (czyżby Demian Rugna był zagorzałym czytelnikiem prozy niekoronowanego króla współczesnego literackiego horroru?) wygrzebuje się z własnego grobu i wraca do domu, do znajdującej się na skraju załamania nerwowego, kochającej matki. I właśnie wtedy na scenę wkracza były koroner Jano Mario, wezwany na ową feralną ulicę Buenos Aires przez prowadzącego tę sprawę, inspektora Funesa. Gnijący chłopiec (bardzo dobra charakteryzacja) siedzi bez ruchu przy stole, ale twórcy nie pozostawiają nam wątpliwości, że to tak naprawdę żywy trup. A więc, cielesne szkaradne istoty z innego świata, niematerialne siły mogące być klasycznymi duchami, a teraz jeszcze zombie. Kogoś tu poniosło? Co za dużo, to niezdrowo? Szczerze mówiąc w ogóle mi się to ze sobą nie gryzło, sama ta paleta nadnaturalnych maszkar problematyczna dla mnie nie była, a bo nie miałam wrażenia sięgania po wszystko, co się napatoczy bez żadnego pomyślunku. Przeszkodą nie do pokonania było dla mnie coś innego.

Wrzucenie mnie w sam środek akcji, już na początku seansu, i konsekwentne rozpędzanie tego wiru nadnaturalnych wydarzeń, praktycznie nie dało mi szans na zaznajomienie się z bohaterami. Wiedziałam kto jest kim, poznałam parę faktów z wcześniejszego życia ważniejszych postaci i odnotowałam zarysy ich osobowości – niestety mętne – ale to nie wystarczyło, bym miała poczucie towarzyszenia bohaterom z krwi i kości, wyrazistym, charyzmatycznym protagonistom, przy których chciałoby mi się wiernie trwać. Właściwie to wielokrotnie łapałam się na tym, że traktuję ich jak tło, które czeka by stać się pożywką dla różnego rodzaju nadnaturalnych istot, biorących we władanie pewną dzielnicę Buenos Aires. Nieustannie szukałam wzrokiem tych ostatnich, praktycznie jedynie prześlizgując się oczami po ludziach, których najpewniej wkrótce wyeliminują. „Nocne istoty” w pewnym sensie są zlepkiem scen z udziałem różnych maszkar, które mają przede wszystkim mrozić krew w żyłach odbiorcy filmu, miejscami z lekka go zniesmaczać i praktycznie ciągle utrzymywać go w stanie wysokiego napięcia. Osobiście wolę żonglowanie napięciem – powolne podnoszenie adrenalinki, gwałtowne intensyfikacje emocji, uderzenia, po których cały ten proces rozpoczyna się na nowo. Twórcom „Nocnych istot” na moje oko brakowało do tego cierpliwości. Do takiej konkluzji doszłam krótko po rozpoczęciu, jakże doskonale znanego miłośnikom nastrojowych horrorów, wątku badania zjawisk paranormalnych od jakiegoś czasu zachodzących w pewnej dzielnicy Buenos Aires. Jedna udana jump scenka (to znaczy taka, która przyprawiła mnie o szybsze bicie serca), przekonujące charakteryzacje upiorów (nawet efekty komputerowe mnie nie zraziły, bo ich twórcy znali umiar) i wprawiający w lekki dyskomfort rodzaj pogwałcenia praw fizyki poprzez eksperymentowanie z perspektywą: swego rodzaju odkształcanie jej, zaburzanie, wypaczanie. To tyle, jeśli chodzi o pozytywne wrażenia dostarczane mi w dalszej partii seansu, tj. w wątku skoncentrowanym na czterech osobach, które przybyły do nawiedzonej dzielnicy Buenos Aires po to, by przyjrzeć się nadzwyczajnych zjawiskom, jakie w niej zachodzą, zrozumieć je w nadziei, że dzięki temu znajdą rozwiązanie tego problemu, zdołają zażegnać poważny kryzys, który najwidoczniej się rozprzestrzenia. Można domniemywać, że jeśli nikt nic z tym nie zrobi, to tytułowe nocne istoty będą obejmować coraz większe obszary, rozplenią się najpierw w mieście, potem w całych państwie, a wreszcie na całym świecie. Ta świadomość dodaje smaczku owej opowieści i gdyby tylko zechciano trochę zwolnić, gdyby tylko akcja tak nie pędziła (od początku do końca), gdyby te całkiem mroczne obrazki zmontować w mniej chaotyczny, bardziej płynny sposób, to pewnie dołączyłabym do grona osób wręcz zachwyconych tym obrazem.

„Nocne istoty” Demiana Rugny każą mi przypuszczać, że w artyście tym drzemie spory potencjał, że ma predyspozycje ku temu, by kiedyś zostać jednym z wyróżniających się twórców współczesnego kina grozy. Cennym dla Argentyny eksporterem horrorów nastrojowych i/lub obrazów gore (bo w omawianym obraz daje również do zrozumienia, że jest zainteresowany także tą stylistyką, w której zresztą odnajduje się całkiem nieźle). I w sumie już teraz Argentyna może być z niego dumna, bo film został dobrze przyjęty przez widzów z wielu krajów świata, z krytykami włącznie. Ale ja jeszcze nie czuję się w pełni usatysfakcjonowana – mogło być zdecydowanie lepiej i myślę, że jeśli Demian Rugna da sobie szansę, jeśli zostanie przy horrorze i trochę nad sobą popracuje, to prędzej czy później da światu coś nieporównanie lepszego. Trzymam za niego kciuki, bo naprawdę niebyt dużo brakowało, by jego „Nocne istoty” autentycznie mnie uszczęśliwiły. Według mnie na razie tylko nieźle, ale myślę, że jest szansa na, że tak to ujmę, lepsze jutro - na coś, co może niekoniecznie zatrzęsie światkiem filmowego horroru, ale przynajmniej wskoczy na poziom wyższy od tego, na którym tłoczy się większość znanych mi współczesnych obrazów z tego gatunku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz