piątek, 29 marca 2019

„Braid” (2018)

Dwie zaprzyjaźnione, poszukiwane przez policję złodziejki i dilerki, Petula i Tilda, postanawiają okraść swoją koleżankę z dzieciństwa Daphne. Uznają, że najlepszym sposobem na uśpienie jej czujność będzie zaproszenie jej do zabawy, którą wymyśliły jako dzieci. Tilda wciela się w postać malej córki Daphne, a Petula odgrywa pana doktora. Ich bogata znajoma zachowuje się tak, jakby przez lata tylko na to czekała. Chętnie wchodzi do zabawy, oczekując od koleżanek ścisłego przestrzegania jej zasad. Zaburzona psychicznie kobieta w tej kwestii jest bardzo stanowcza. Aż za bardzo. Petuli i Tildy to jednak nie zniechęca, nawet wówczas, gdy nie mogą już mieć wątpliwości, że Daphne stanowi dla nich zagrożenie. Tylko czy na pewno jest ona bardziej niebezpieczna od swoich koleżanek?

Amerykański thriller psychologiczny pt. „Braid” to pełnometrażowy debiut Mitzi Peirone, zarówno w roli reżyserki, jak i scenarzystki. Większość zdjęć powstała w zabytkowym domu w Yonkers w stanie Nowy Jork, znanym jako W. B. Thompson Mansion i Alder Manor, zbudowanym na przełomie XIX i XX wieku przez potentata górniczego i finansistę Williama Boyce'a Thompsona. Premierowy pokaz filmu miał miejsce w kwietniu 2018 roku na Tribeca Film Festival, a do szerszego obiegu wszedł w pierwszym kwartale roku 2019.

Imogen Waterhouse jako Petula, Sarah Hay jako Tilda i Madeline Brewer (m.in. „Cam” Daniela Goldhabera) jako Daphne. Trzy dorosłe kobiety zabawiające się w odgrywanie postaci w imponującym domostwie należącym do jednej z nich. Brakuje mi słów, by wyrazić mój podziw dla tych aktorek, by zobrazować stan, w jaki te panie bez widocznego wysiłku mnie wprawiły. Bo powiedzieć, że szczęka mi opadła, to zdecydowanie za mało. Zadanie, które Mitzi Peirone przed nimi postawiła, łatwe nie było. Charakter pierwszoplanowych postaci pozwalał ich odtwórczynią trochę poszaleć, pobawić się tym, wymagał od nich luzu, pełnej swobody, całkowitego rozluźnienia w skórze (anty)bohaterek, których zachowanie znacznie odbiega od ogólnie przyjętych norm. Stereotypowe te postacie na pewno nie są – ciężko umieścić je w jakichś ramach, dopatrzeć się jakiegoś modelu, na tyle znanego, żeby można było z łatwością przewidywać ich posunięcia. Innymi słowy te panie nie zachowują się w sposób, do którego przyzwyczaiło nas kino. Z pewnością nie są to postacie, które można by nazwać pospolitymi, ale przesadą byłoby stwierdzenie, że są one innowacją. Choćby w tak zwanych chorych horrorach można spotkać tak zwariowane figury, nieidentyczne, ale uderzające w podobną nutę. Właścicielka domu, do którego przybywają Petula i Tilda, dwie poszukiwane przez policję młode kobiety, ma na imię Daphne i jest ich koleżanką z dzieciństwa. Bez wątpienia chorą psychicznie, oderwaną od rzeczywistości, ale nie kompletnie. Krótkie retrospekcje zaznajomią nas z krzywdą, jaka spotkała Daphne w dzieciństwie i która bez wątpienia miała duży wpływ na jej stan psychiczny. Nie ma się wątpliwości, że to, co ją wówczas spotkało negatywnie odbiło się na jej psychice. W efekcie tego wydarzenia Daphne nie mogła zaspokoić pewnej naturalnej potrzeby. To pragnienie w niej narastało, przeradzając się w coś nienaturalnego. Niemożność zaspokojenia tej potrzeby zepchnęła Daphne w otchłań szaleństwa – kobieta zachowuje się tak, jakby komfort odnajdywała jedynie w zabawie, którą ona i jej dwie ówczesne przyjaciółki wymyśliły w dzieciństwie, jakby najlepiej czuła się w skórze wyimaginowanej postaci. Petula i Tilda wiedzą o tej jej przypadłości, choć w ostatnich latach nie utrzymywały z nią kontaktu, i postanawiają wykorzystać to do swoich niecnych celów. Do domu Daphne wchodzą jako postacie, w które wcielały się w dzieciństwie, w ten sposób od razu zapraszając bogatą gospodynię do zabawy, w której ta zdaje się zatracać. Ten wyimaginowany świat wydaje się być dla Daphne bardziej rzeczywisty od tego realnego, ale nie jest ona tak bardzo oderwana od rzeczywistości, by nie zauważać każdego odstępstwa od reguł tej gry (i by nie móc „wracać do swojej postaci”, ilekroć jest to konieczne, co widać podczas wizyty detektywa Siegela). Petula i Tilda od początku są świadome tego, że muszą trzymać się zasad, że aby uśpić czujność bogatej koleżanki muszą się bardzo postarać, że nie ma tutaj miejsca na półśrodki. Tak więc gdy Tilda (jako dziecko) według Daphne łamie jedną z zasad, Petula (jako pan doktor) z ciężkim sercem rani swoją wspólniczkę w nogę – mocno uderza w nią młotkiem do mięsa, ku uciesze chorej psychicznie gospodyni wcielającej się w rolę matki niesubordynowanej Tildy. Ta ostatnia już w dzieciństwie nie lubiła się w to bawić, i trudno żeby to się zmieniło teraz, gdy jest już dorosłą kobietą. Nie potrafi więc tak wczuwać się w rolę jak Petula (swoją drogą Imogen Waterhouse przyciągała mój wzrok najbardziej, chociaż uważam, że miała silną konkurencję), tak poświęcać się dla sprawy, z którą to przybyły do ogromnego i trochę zaniedbanego domu Daphne. Ich celem jest znaleźć i otworzyć sejf, w którym jak wiedzą dziedziczka fortuny trzyma pokaźną gotówkę, potrzebną im przede wszystkim do spłacenia groźnego człowieka, dla którego pracują. To najpierw, a to co zostanie zamierzają zainwestować w siebie, zapewnić sobie lepsze, dużo wygodniejsze życie. Ale żeby ich plan się powiódł muszą przechytrzyć chorą psychicznie kobietę, z którą przyjaźniły się w dzieciństwie. Co wcale nie okazuje się zadaniem łatwym. To śmiertelnie niebezpieczna gra – nie wiadomo tylko, dla której z tych trzech kobiet najbardziej.

W mojej ocenie Mitzi Peirone i jej ekipa trochę przedobrzyli z warstwą techniczną. Czarno-białe zdjęcia, które gdzieniegdzie powklejano były dobrym pomysłem, choćby z tego powodu, że podkręcało to dramaturgię (nie mam pojęcia dlaczego, ale tak to odbierałam) z niemal równą siłą, co groźne tony muzyczne często wybrzmiewające w tle, całkiem nastrojowa ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Michaela Gatta. Ale już te sekwencje, w których szarość co najwyżej była otoczką dla elementów uwypuklanych poprzez nazbyt rażące, krzykliwe barwy, z okropnym różem włącznie, mocno mnie odrzucały. Nie dość, że wprowadzały nieprzyjemny chaos, to wpływały negatywnie na klimat „Braid”. A ściślej każda taka wstawka odsuwała na chwilę na bok właściwą atmosferę tego filmu, te dosyć ponure obrazy, z których bezsprzecznie emanowało istne szaleństwo, które budowały we mnie szybko narastające poczucie tkwienia w śmiertelnie niebezpiecznej pułapce, w której króluje istny absurd. „Braid” ma w sobie coś z czarnej komedii, zgrabny wisielczy humor często z tego przebija, przy czym moim zdaniem jeden moment mocno się tutaj wyróżnia. Sekwencja z goleniem przed lustrem w pewnym sensie rozstroiła mój organizm. Poczułam się tak, jakby walczyły we mnie dwie skrajnie różne emocje, jakby niesmak przez chwilę konkurował z rozbawieniem, by na końcu się zespolić, tworząc nader cudaczną, nieczęsto spotykaną emocję, której nie potrafię nazwać. „Braid” parokrotnie zaserwował mi coś w ten deseń, ale ta scenka przed lustrem wprawiła mnie w ten dziwaczny stan z największą siłą. Śledząc fabułę pierwszej pełnometrażowej produkcji Mitzi Peirone czułam się nieswojo. Opowieść ta wprawiała mnie w lekki dyskomfort, bo dostarczała tyle sprzecznych emocji, które na dodatek uderzały we mnie z tak niezwykłą siłą, że czułam się jak ogłuszona. Jak półprzytomny człek dryfujący w oparach absurdu. Ach, jak ja uwielbiam to uczucie, jaką miłością pałam do dzieł, które wprawiają mnie w taki stan, do filmów i utworów literackich, które wyglądają jak podróż przez umysł chorej psychicznie jednostki. „Braid” szybko natchnął mnie pewnością, że dosłownie wszystko może się tutaj wydarzyć, że nie tylko nie obowiązują tutaj żadne reguły kina, ale i światem przedstawionym przez Peirone nie rządzą prawa funkcjonujące w tak zwanym cywilizowanym świecie. Są tylko trzy reguły, których bezwarunkowo należy się trzymać, trzy zasady niegdyś wymyślone przez małe dziewczynki, które teraz, już jako osoby dorosłe, przystępują do zabawy w odgrywanie ról. Scenariusz „Braid” autorstwa Mitzi Peirone traktuje przede wszystkim o niechęci bądź niemożności opuszczenia dziecięcej krainy fantazji, o ucieczce od dorosłej, nudnej i uciążliwej, egzystencji, którą to ciężko uznać za akceptowaną przez społeczeństwo. A na pewno nie w tak skrajnym wydaniu, z jakim mamy do czynienia w thrillerze psychologicznym pt. „Braid”. Nie należy przez to rozumieć, że film ten jest mocno krwawy, że jego twórcy pokusili się o znaczne rozbudowanie płaszczyzny gore, bo w tym byli dosyć powściągliwi. Dostajemy kilka umiarkowanie krwawych ujęć, gdzie substancja służąca za posokę, jak na moje oko, jest nienaturalnie rozwodniona i poza nią tak naprawdę niewiele więcej widać. Zbliżeń na odrażające rany nie ma praktycznie wcale, ale to nie znaczy, że film ten nie wypada makabrycznie. Do pewnego stopnia taki właśnie jest, tyle że delikatną odrazę i poczucie upiorności nie budzi sfera wizualna. A przynajmniej nie przede wszystkim. Bo nie wykluczam, że umiarkowanie krwawe efekty specjalne na co poniektórych będą odpowiednio oddziaływać, ale wydaje mi się, że w jeszcze większy dyskomfort wprawiać ich będzie sama ta historia, ten tekst spłodzony przez Peirone, w który w głównej mierze życie tchnęły trzy utalentowane aktorki. Z których to dwie wcielają się w postacie, w zachowaniu których ciężko odnaleźć większą logikę – Petula i Tilda, choć w każdej chwili mogą to zrobić, nie uciekają z domu Daphne, nawet wówczas, gdy staje się dla nich jasne, że gospodyni jest osobą skorą do przemocy, że jest kimś gotowym zrobić prawie albo dosłownie wszystko, by wymusić na towarzyszkach tej okrutnej zabawy ścisłe przestrzeganie jej zasad. Petula i Tilda tak bardzo chcą zdobyć pieniądze, że nie zraża ich nawet ogromny fizyczny ból, jakiego Daphne im dostarcza, a właściwie to nie zniechęca tej pierwszej, bo Tilda od początku nie wydaje się tak do końca przekonana do tego planu. „Braid” może zaskoczyć, wprawić w niemałe zdumienie i to nie tylko wówczas gdy akcja robi gwałtowny zwrot, bo wszystko wydaje się tutaj nie takie jak być powinno. Dla mnie owszem, „Braid” przewidywalny nie był, ale i nie mogę powiedzieć, że przygotowana przez Mitzi Peirone niespodzianka, to znaczy ta największa, jakoś szczególnie mną wstrząsnęła. Pomysł niezły UWAGA SPOILER (opowieść nagle nabiera sensu) KONIEC SPOILERA, ale po tym, co zobaczyłam wcześniej byłam przygotowana na wszystko, miałam już taki przesyt cudaczności, że chyba po części się uodporniłam. Wydaje mi się, że w tym przypadku czegokolwiek Peirone by nie wymyśliła, jakiego uderzenia by nie wypuściła, nie zdołałaby już wywrzeć na mnie dużo silniejszego efektu, od tego dotychczasowego. Bo to chyba niewykonalne, skoro już prawie na początku twórcy rozpoczęli proces oswajania mnie z kuriozum, którego chyba nie powstydziłby się żaden znany twórca bezkompromisowego kina grozy - choć „Braid” to według mnie thriller psychologiczny (oficjalna klasyfikacja: horror/thriller), nawet twórca tak zwanych chorych horrorów.

Zdrowym debiutanckiego pełnometrażowego filmu Mitzi Peirone, na pewno bym nie nazwała. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. A przynajmniej dla mnie fakt, że dane dziełko mogę spokojnie określić słowem „chore”, jest dużym plusem. Oczywiście, samo to w moich oczach jeszcze nie przesądza o wartości filmu grozy – sama bezkompromisowość, sama absurdalność, makabreska, sama kuriozalność nie wystarczą, by seans takiego filmu był dla mnie jedną z bardziej niezwykłych przygód. Historia musi mnie wciągnąć, klimat musi być odpowiedni, a i dobrze gdy przynajmniej najważniejsi członkowie/najważniejsze członkinie obsady dobrze odnajdą się w swoich rolach. W „Braid” atmosfera momentami mocno zgrzyta, co odbija się negatywnie na fabule. Narracja miejscami jest trochę chaotyczna, wkrada się w to pewien rozgardiasz, ale przez większość czasu powodów do narzekań nie miałam. A jeśli chodzi o odtwórczynie pierwszoplanowych ról i samą rozpiskę ich postaci poczynioną przez Mitzi Peirone, to cały czas byłam pod ogromnym wrażeniem. Kreacje te na pewno długo będą trwać w mojej pamięci. Coś wspaniałego, po prostu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz