wtorek, 4 maja 2021

„Krew pelikana” (2019)

 

Zaklinaczka koni, Wiebke Landau, mieszka ze swoją dziewięcioletnią adoptowaną córką Nicoliną na prowincji, na terenie stadniny, którą prowadzi. Kobieta już jakiś czas temu rozpoczęła starania o adopcję drugiego dziecka i teraz wreszcie pod jej dach trafia pochodząca z Bułgarii Raya. Pięcioletnia dziewczynka, która przeżyła ogromną traumę. Od dawna marząca o siostrze Nicolina, przyjmuje Rayę nie mniej ciepło od Wiebke, ale szybko przestaje cieszyć się z jej obecności. Boi się jej i tak samo jak wszyscy znajomi jej matki, uważa, że powinna ją oddać. Raya bez wątpienia stanowi zagrożenie dla innych, Wiebke zdaje sobie z tego sprawę, ale jest zdecydowana zrobić wszystko, co w jej mocy, by jej pomóc. Dziewczynce, która twierdzi, że prześladuje ją jakaś nadnaturalna istota.

Krew pelikana” (oryg. „Pelikanblut”, międzynarodowy: „Pelican Blood”) to niemiecko-bułgarska koprodukcja wyreżyserowana, na podstawie jej własnego scenariusza, przez Katrin Gebbe, której międzynarodowy rozgłos przyniósł jej pełnometrażowy debiut z 2013 roku, kontrowersyjny dramat pt. „Tore tanzt” (pol. „A jeśli Bóg jest?”), który notabene sprawił, że zaczęto kojarzyć ją głównie z horrorem. Przede wszystkim takie oferty zaczęły do niej napływać, choć ona sama utrzymuje, że nie kręci horrorów. No może z jednym wyjątkiem: segment „A Nocturnal Breath” w antologii filmowej „Atlas zła” (2018). „Krew pelikana” według Katrin Gebbe jest dramatem społecznym, który wprawdzie posiada elementy horroru, ale reżyserka zaznacza, że chciała, aby fabularny konflikt był mocno zakotwiczony w twardej rzeczywistości. W efekcie powstało coś, co dla mnie stanowiło swoistą mieszankę dramatu społecznego, thrillera psychologicznego i właśnie horroru. Horroru z tak zwanej nowej fali (powolna, intensywna narracja i silna koncentracja na, w tym przypadku, bardzo ponurym klimacie). Pierwszy pokaz drugiego pełnometrażowego filmu Katrin Gebbe odbył się w sierpniu 2019 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, gdzie był nominowany do Venice Horizon Award. A laureatem w kategorii „najlepszy film” został na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Fantastycznych w Bucheon.

W trakcie prac nad swoim pełnometrażowym debiutem reżyserskim, niemiecka wschodząca gwiazda kina, Katrin Gebbe, obracała w głowie pomysł na kolejną historię. Zastanawiała się nad osobowością psychopatyczną. Czy jakiś uraz może przyczynić się do zahamowania emocjonalnego rozwoju, a jeśli tak, to czy można temu jakoś zaradzić? Poszukując informacji na ten temat, Gebbe natrafiła między innymi na krótkometrażowy film dokumentalny „Child of Rage” (1990), a potem producentka „A jeśli Bóg jest?”, Verena Gräfe-Höft, która potem wyprodukowała „Krew pelikana”, podrzuciła jej artykuł o kobiecie, która miała podobne problemy ze swoim adoptowanym synem, jakie miała dziewczynka z „Child of Rage”. To przekonało Gebbe, że trafiła na temat tabu, problem, który rzadko w przestrzeni publicznej jest poruszany, choć jak pokazały jej dalsze poszukiwania, takich przypadków jest całkiem sporo. Przypadków dzieci z upośledzonym rozwojem emocjonalnym po przebytej traumie. Niektórzy mogą mieć za złe scenarzystce i zarazem reżyserce „Krwi pelikana”, że „dołączyła do kampanii zniechęcania do adopcji”. To znaczy wykorzystała motyw, który w kinie żyje od dawna, ale nie można powiedzieć, że ma się coraz lepiej. Rośnie wszak grono widzów reprezentujących pogląd, że wątek „złego dziecka” pochodzącego z adopcji, jest wielce krzywdzący, szkodliwy społecznie. Uważają oni, że kino powinno zachęcać ludzi do adopcji dzieci, miast przekonywać, że w domach dziecka aż roi się od „demonów w ludzkiej skórze”. Katrin Gebbe jednakże wybrała ten motyw z tego prostego powodu, że poszukując artykułów o dzieciach z zahamowanym rozwojem emocjonalnym na skutek przebytej traumy, więcej takich problemów znalazła w rodzinach zastępczych. Zauważyła też, że nierzadko przy takich trudnych dzieciach zostaje tylko adopcyjna matka. Główna bohaterka „Krwi pelikana”, Wiebke Landau (wspaniała kreacja Niny Hoss), została zainspirowana właśnie tymi osamotnionymi w swojej walce na rzecz adoptowanego dziecka, kobietami. Tytuł filmu ma nawiązywać do chrześcijańskiej ikonografii – w heraldyce motyw ten pojawił się już w średniowieczu, a z czasem został wcielony do sztuki sakralnej. Pelikan karmiący swoje młode własną krwią symbolizuje najwyższe poświęcenie. W ujęciu sakralnym: symbol ofiary poniesionej przez Jezusa Chrystusa lub znak eucharystyczny: Jego krew. Nie zauważyłam jednak tutaj żadnych prób utożsamienia, powiązania Wiebke z Jezusem Chrystusem. To po prostu historia o poświęceniu, na jakie godzi się kochająca matka w imię ratowania tak zwanego trudnego dziecka. Pięcioletnia Raya (ależ podobała mi się ta mała: mała-wielka aktorka Katerina Lipovska) pochodząca z Bułgarii jest drugą adoptowaną córką Wiebke, ale znacznie różni się od swojej dziewięcioletniej przybranej siostry Nicoliny (też dobra kreacja Adelii-Constance Ocleppo), co szybko wychodzi na jaw. Wiebke nie była przygotowana na taki rozwój wypadków – w agencji adopcyjnej nie poinformowano jej, że dziewczynka jest agresywna – ale nie zamierza iść śladami tych wszystkich osób, które traktują dzieci adopcyjne trochę jak towar przechodni. Nie zamierza pozbywać się żywej przecież istoty, kiedy ta zaczyna sprawiać problemy. Bardzo poważne problemy, z którymi, jak sądzą znajomi Wiebke, sama sobie nie poradzi. Ludzie z jej otoczenia, z jej drugą córką włącznie, są zdania, że najlepiej zrobi oddając dziewczynkę na przykład w ręce specjalistów – do ośrodka ukierunkowanego na leczenie dzieci po przejściach z upośledzonym rozwojem emocjonalnym. Jakże łatwo byłoby nastawić widza przeciwko tym wszystkim „wygodnickim jednostkom”, którzy są przekonani, że Wiebke popełnia błąd, uparcie trzymając pod swoim dachem tak niebezpieczną istotę, jak Raya. Ale trzeba Katrin Gebbe oddać, że wykazała się tu większą przebiegłością, a właściwie to zrozumieniem racji obu stron tego bardzo życiowego konfliktu. Wzbogaconego o elementy, które mogą, ale nie muszą, być dowodem ingerencji jakiejś nadnaturalnej siły. Mrocznej istoty, która fanów kina grozy przypuszczalnie naprowadzi (widać to już w niektórych recenzjach) na trop czy to „Egzorcysty” Williama Friedkina, czy „Omenu” Roberta Richarda Donnera, czy „Babadooka” Jennifer Kent.

Musimy porozmawiać o Kevinie” Lynne Ramsay to kolejny obraz, do którego drugi pełnometrażowy film Katrin Gebbe bywa „doklejany”. Najczęściej jednak porównuje się go – częściej na niekorzyść „Krwi pelikana” - do „Błędu systemu” Nory Fingscheidt, niemieckiej produkcji, która swoją premierę też miał w 2019 roku. Tej drugiej pozycji jeszcze nie miałam okazji obejrzeć, a jeśli chodzi o „Musimy pozmawiać o Kevinie”, to owszem, jakieś podobieństwa są. Podobny klimat i troszkę zbliżona problematyka, szkielet fabularny - ta namacalna wręcz matczyna udręka, dojmujące osamotnienie w swoich straszliwych i bynajmniej nie bezzasadnych podejrzeniach względem dziecka – ale to na tyle nośny temat... Powiem tam: wypatrzyłam w „Krwi pelikana” bardziej charakterystyczne „spinacze”. Nie wiem, czy to celowe ukłony lub, jak kto woli, świadome zapożyczenia, czy tylko moja fanaberia. Niemniej połączenie koni z niepokojącą adoptowaną dziewczynką automatycznie nasunęło mi skojarzenie z „The Ring” Gore Verbinskiego. A - jak ja to nazywam – bekające, w zamyśle upiorne, odgłosy wychodzącej z aparatu mowy jednej postaci, kazały mi pomyśleć o Toshio z „The Grudge” Takashiego Shimizu. „Krew pelikana” zbiera głównie (przynajmniej na razie) pozytywne recenzje od krytyków, ale oczywiście są też głosy niezadowolenia. Jedną z rzeczy, które zarzuca się Katrin Gebbe jest niezdecydowanie, zbytnie rozproszenie po gatunkach. Innymi słowy, mówi się, że autorka scenariusza i jednocześnie reżyserka tego, moim zdaniem, oszałamiającego filmowego przedsięwzięcia, tak jakby sama nie do końca wiedziała, czy to ma być horror, thriller psychologiczny, czy dramat społeczny. A nie może być trzy w jednym? No dobrze, chyba wiem, o co chodzi. Zauważyłam w każdym razie, że Gebbe nie zawsze jest konsekwentna w łączeniu tych trzech klimatów. Style nie zawsze ładnie się zazębiają. Momentami wręcz odnosiłam wrażenie, jakby zapominało się jej o czymś, co wcześniej sugeruje. Mówię o czymś, czego jakaś część widzów wolałaby w „Krwi pelikana” w ogóle nie zobaczyć, czyli o sferze horroru nadnaturalnego. O tym obszarze scenariusza, który podrzuca nam wizję pięcioletniej dziewczynki prześladowanej albo raczej opętanej przez demoniczną istotę, która tak naprawdę odpowiada za wszystkie napady agresji przypisywane temu niewinnemu, okrutnie doświadczonemu przez los dziecku. Dziecku, które ma prawo nie ufać ludziom. Ma powody, by czuć się odrzucone przez społeczeństwo, niekochane, traktowane jak rzecz, którą zawsze można zwrócić „sprzedawcy”. Niedługo po przybyciu Rayi do domu Wiebke i jej starszej córki, znajdującym się na terenie stadniny prowadzonej przez tę pierwszą - gówna bohaterka filmu jest zaklinaczką koni aktualnie realizującą zlecenie dla policji, która w swojej „mądrości” wykorzystuje te zwierzęta między innymi do zabezpieczania ulicznych demonstracji – naszym oczom ukazuje się jakiś zagadkowy cień, który nie umyka też uwadze nowej opiekunce dziewczynki. Nie wygląda na to, żeby Wiebke uznała to za nic, żeby nie widziała w tym niczego niezwykłego, czy choćby tylko podejrzanego. Z jakiegoś jednak powodu nie podąża za tym tropem. Nie stara się znaleźć dla tego niespodziewanie zaobserwowanego zjawiska jakiegoś wyjaśnienia. Więcej: ignoruje opowieści Rayi o nadnaturalnej istocie, która jakoby się do niej przyczepiła. Może nie do końca, bo ma powody, by uznawać to za halucynacje – mózg pięciolatki w ten sposób może chronić jej świadomość przed niewygodnymi faktami na temat niej samej, jej agresywnych skłonności. Wiebke nie wyklucza też, że dziewczynka celowo próbuje wprowadzić ją w błąd, ażeby uniknąć spodziewanej kary. Trzeba jednak zaznaczyć, że kobieta ma dla niej dużo cierpliwości. Jest wyjątkowo wyrozumiałą matką, choć nie oznacza to, że przymyka oczy na wszystkie wybryki dziewczynki. Najlepiej widać to po wysmarowaniu przez niesforne dziecko łazienki swoim własnym stolcem (na marginesie: spotkałam się z czymś podobnym na żywo). Niemniej spokojnie można to uznać za tak zwane wychowanie bezstresowe. Bez uciekania się do przemocy fizycznej, Wiebke próbuje, jak to się mówi, wyprowadzić tę zagubioną dziewczynkę na ludzi. Wychować ją i to od podstaw. Widać w tym desperację, a nawet można na to patrzeć jak na osuwanie się w otchłań szaleństwa. Jakby Wiebke powoli traciła zmysły w tym swoim wytrwałym dążeniu do rozbudzenia w dziewczynce emocji. Dziecku, które ma tylko ją i bynajmniej nie wygląda na to, żeby było jej wdzięczne za pozostanie na placu boju, kiedy praktycznie wszyscy inni już z niego zeszli. Ten intensywny przekaz, ta ponura oprawa wizualna (profesjonalna robota pod kierownictwem Moritza Schultheißa), ta wyważona, oszczędna ścieżka dźwiękowa (nasycone groźbą kompozycje Johannesa Lehnigera), ta depresyjna tonacja i powolna, skoncentrowana na szczegółach, zgrabnie zniuansowana ekspozycja, i wreszcie te wpadające w czysty artyzm zdjęcia (na przykład trwoga z wolna odmalowująca się na twarzy Wiebke, za którą bez ruchu stoi jej późniejsza sojuszniczka w wojnie o pięcioletnią dziewczynkę, równolegle zyskująca na upiorności). Myślę, że to dość, by wybaczyć twórcom drobne niekonsekwencje, małe potknięcia podczas przyrządzania tej potrawki złożonej z różnych gatunków. Przeszło dwugodzinnego seansu, który może i powinien być nieco krótszy... Nie, po przeszukaniu pamięci dochodzę jednak do wniosku, że nie ma w „Krwi pelikana” Katrin Gebbe momentów, które uznawałabym za zbędne.

Empatyczny, przygnębiający, skąpany w szarościach, emanujący tragizmem i zdefiniowanym poczuciem beznadziei, ale i niedookreśloną wrogością, jakimś nie do końca sprecyzowanym zagrożeniem, które wyczuwa się nawet w spokojniejszych, nieomal idyllicznych momentach (prawie, bo najpewniej coś złego już za momencik, się wydarzy). Taki to film, ta niemiecko-bułgarska „Krew pelikana” wyreżyserowana i rozpisana przez Katrin Gebbe, która specjalizuje się w dramatach przypominających horrory:) No to niech dalej robi takie nie-horrory, bo więcej w nich grozy, więcej mroku, zdecydowanie więcej niewygodnych emocji i jakże przeze mnie pożądanych ponurości niż w niejednym „pełnoprawnym” horrorze. Kręć, Pani, więcej takich filmów, jak „Krew pelikana”, a zostanę fanką nie-horrorów. Właściwie za fankę tego oto przedsięwzięcia już mnie można uznać. Dramatu społecznego, thrillera psychologicznego i... nie-horroru o (hipotetycznych) zjawiskach nadprzyrodzonych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz