środa, 20 listopada 2024

„Uśmiechnij się 2” (2024)

 
Gwiazda muzyki pop, wokalistka i autorka tekstów mieszkająca w Nowym Jorku, Skye Riley, po rocznej przerwie w karierze wymuszonej traumatycznym przeżyciem, wypadkiem samochodowym, w którym zginął jej chłopak, aktor Paul Hudson, i jego powszechnie znanym następstwem, uzależnieniem od substancji psychoaktywnych, przygotowuje się do szeroko reklamowanego wznowienia trasy koncertowej. Kontrolę nad jej życiem sprawuje matka, która nie zna całej zawartości apteczki swojej sławnej córki. Po utracie sekretnego zapasu leków przeciwbólowych, Skye wymyka się na umówione spotkanie ze znajomym dilerem, Lewisem Fregoli, w jego apartamencie. Na wstępie zostaje napadnięta przez wyraźnie spanikowanego gospodarza, a niedługo potem mężczyzna z szerokim uśmiechem na twarzy na jej oczach popełnia krwawe samobójstwo. Wstrząśnięta piosenkarka opuszcza mieszkanie, nikogo nie informując o zdarzeniu i jeszcze tego samego wieczora zaczyna odczuwać niekoniecznie naturalne skutki szokującego przeżycia w mieszkaniu zdesperowanego narkomana.

Plakat filmu. „Smile 2” 2024, Paramount Pictures, Paramount Players, Temple Hill Entertainment

Kasowy sukces pierwszego pełnometrażowego filmu Parkera Finna, rozbudowania koncepcji z jego krótkometrażowego obrazu „Laura Hasn't Slept” (2020), horroru nadprzyrodzonego z elementami gore uwolnionego w 2022 roku pod tytułem „Smile” (pol. „Uśmiechnij się”), skłonił jego głównego producenckiego opiekuna, Paramount Pictures, do zainwestowania w sequel. W marcu 2023 roku Finn podpisał umowę first-look z tą kultową firmą na rozwinięcie opowieści o tajemniczej klątwie. W następnym miesiącu na CinemaCon potwierdzono, że projekt znajduje się w fazie przedprodukcji, przedtem jednak marka Paramount Pictures zamierzała skupić się na powrocie do innego znanego tytułu - serii „A Quiet Place” (pol. „Ciche miejsce”) zapoczątkowanej w 2018 roku przez Johna Krasinskiego. I faktycznie „Ciche miejsce: Dzień pierwszy” w reżyserii Michaela Sarnoskiego zostało wydane parę miesięcy przed „Smile 2” (pol. „Uśmiechnij się 2”), który miał trafić bezpośrednio na streamingową platformę Paramount+, ale tłumy na pokazie testowym przekonały partnerów biznesowych (tj. ludzi z Paramount Pictures) reżysera i scenarzysty prezentowanego obrazu do dystrybucji kinowej. Szacunkowy budżet „Uśmiechnij się 2” wyniósł dwadzieścia osiem milionów dolarów (dla porównania: część pierwsza kosztowała około siedemnastu milionów dolarów; a dotychczasowy przychód przebił tę sumę o co najmniej dwieście milionów dolarów). Film kręcono w Hudson Valley od stycznia do marcu 2024 roku (zdjęcia główne), a do kin w wielu krajach świata wszedł w październiku tego samego roku.

Parker Finn wypróbował niejedną koncepcję, zanim wpadł na pomysł przekazania klątwy megagwieździe muzyki pop. Najprostsze rozwiązanie, czyli pociągnięcie wątku Joela, policjanta z Newark, w którego w tym uniwersum wcielił się bardzo ceniony przez niego aktor, Kyle Gallner (m.in. „Red Eye” Wesa Cravena, „Udręczeni” Petera Cornwella, „Zabójcze ciało” Karyn Kusamy, „Koszmar z ulicy Wiązów” Samuela Bayera, „Godzina oczyszczenia” Damiena LeVecka, „Krzyk” Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta, „Strange Darling” JT Mollnera), odrzucił na samym początku, uznając je za nazbyt oczywiste. Uprzedził Gallnera o swoich zamiarach, mając nadzieję, że mimo wszystko aktor zgodzi się wystąpić w prologu „Uśmiechnij się 2”, w brawurowej sekwencji Joela. Gallnerowi spodobał się ten kierunek, zapewnił Finna, że jego zdaniem dokonał właściwego wyboru „pierwsze skrzypce” przekazując nowej postaci. Skye Riley w przestrzeni publicznej szybko została połączona z Lady Raven, wokalistką popową z wydanej w tym samym roku „Pułapki” M. Nighta Shyamalana, a przypadkowość tego związku przypomniała w gruncie rzeczy całkiem świeżą sprawę z bliźniaczymi horrorami Arkashy Stevenson („Omen: Początek”) i Michaela Mohana („Niepokalana”). Zbieg okoliczności tym ciekawszy, że Parker Finn – we współpracy z Robertem Pattinsonem – nosi się, jak sam to nazywa, z szalonym zamiarem zrimejkowania wybitnego psychologicznego body horroru Andrzeja Żuławskiego z 1981 roku pt. „Opętanie”, któremu pokłonili się zarówno twórcy prequela ponadczasowego „Omenu” Richarda Donnera, jak jego „niezależnego bliźniaka” z dokazującą:) Sydney Sweeney. W roli głównej w „Uśmiechnij się 2” Parker Finn obsadził angielską aktorkę i wokalistka Naomi Scott, która w tej wszechstronnej kreacji - współautorka i wykonawczyni piosenek Skye Riley, wykonawczyni całej choreografii tanecznej stworzonej dla jej bohaterki, która ponadto zagrała na instrumencie muzycznym w nowojorskim apartamencie zainfekowanej gwiazdy światowego formatu – w największym stopniu inspirowała się Lady Gagą z początku drugiej dekady XXI wieku, co nieco pożyczając też od Britney Spears. Zjawiskowy występ Naomi Scott w „Uśmiechnij się 2” stał się kolejnym argumentem w starej dyskusji pt. „czy horror jako gatunek filmowy od lat jest dyskryminowany, niesprawiedliwie pomijany w prestiżowych konkursach?”. W zasadzie to już pytanie retoryczne, bardziej przytakiwanie sobie nawzajem niż debata publiczna, bo trudno podważyć taki dowód jak Annie Graham z „Dziedzictwa. Hereditary” Ariego Astera, fenomenalny popis Toni Collette, który nie przyniósł najważniejszych, czy jak kto woli najbardziej rozreklamowanych, przereklamowanych nagród filmowych. Naomi Scott w „Uśmiechnij się 2” wspięła się na wyżyny sztuki aktorskiej, ale śmiem podejrzewać, że na prestiżowe puchary nie liczyła. Zakładam, że zna zasady - w tym niepisaną regułę chcesz nagród, nie graj w horrorze - niebezwzględnie obowiązujące w branży, w której działa.

Plakat filmu. „Smile 2” 2024, Paramount Pictures, Paramount Players, Temple Hill Entertainment

Z Newark w stanie New Jersey do Nowego Jorku szlakiem przestępczym. Paranormalna zaraza przetacza się przez czarny rynek, z którym policjant z „Uśmiechnij się” i wokalistka z „Uśmiechnij się 2” Parkera Finna stykają się z różnych powodów. Główna bohaterka kontynuacji głośnego horroru o demonicznym opętaniu/prześladowaniu przenoszonym głównie drogą rzekomo samobójczą, zostaje zarażona poprzez kontakt z kolegą ze szkoły, który miał jej sprzedać „magiczne piguły”. Skye Riley po raz pierwszy spotykamy w „The Drew Barrymore Show”, gdzie udziela pierwszego wywiadu od wypadku samochodowego, w którym zginął jej chłopak Paul Hudson, a ona odniosła dość poważne obrażenia. Odpowiada na pytania rzeczywistej gospodyni niefikcyjnego programu dotyczące jej długiej nieobecności w pracy. Cameo Drew Barrymore (notabene aktorka w pierwszej połowie lat 90. XX wieku wcieliła się w postać, która w jakimś stopniu niewątpliwie utożsamiłaby się ze Skye Riley, mowa oczywiście o bohaterce filmu „Doppelganger” Aviego Neshera). Swoiste przenikanie się światów, które w Scream Universe pewnie nazwano by zagraniem meta. Teoretycznie występ w popularnym talk-show jest częścią promocji trasy koncertowej Skye, ale zasadniczo chodzi o wytłumaczenie się przed opinią publiczną, przeproszenie fanów za zaniedbanie swojej kariery muzycznej i wszystkich, których zniesmaczyło jej niedawne zachowanie. Kompromitujące zdjęcia naćpanej ikony popu, która ewidentne przeszła załamanie nerwowe i przypuszczalnie nabawiła się trichotillomanii (przymus wyrywania sobie włosów) w wyniku wypadku samochodowego, po którym jak się wydaje została jej już tylko „brzydka” blizna i napadowy, nieciągły - fantomowy? - ból pleców. Albo uzależniła się od Vicodinu, albo słabsze leki przeciwbólowe faktycznie nie działają. Tak czy owak, Skye zaliczyła odwyk, więc trudno byłoby jej (w teorii) zdobyć receptę na środek, który w jej odczuciu pomaga przetrwać najcięższe chwile w niegodnym pozazdroszczenia życiu. Wygląda na to, że Parker Finn chciał włączyć się w obalanie mitów - życie jak z bajki - na temat ludzi sławnych i bogatych, które mimo usilnych starań wszelkiej maści artystów, nadal twardo funkcjonują w globalnym społeczeństwie. Skye nie jest księżniczką Agrabahu z „Aladyna”:), choć zdarza jej się zbuntować. Praktycznie całe otoczenie, bliższe i dalsze, wywiera na nią silną presję, mniej lub bardziej wyraźnie dając do zrozumienia, że zawiodła mnóstwo ludzi i MUSI to naprawić, że jest coś winna światu. I nie powinna upominać się o zwrot kontroli nad swoim życiem (zakładać, że kiedykolwiek ją miała), nie ma prawa zgłaszać jakichkolwiek pretensji do osoby organizującej jej życie, bo sama wie, do czego doprowadziłoby decydowanie o sobie. Trzeba wypić piwo, którego się nawarzyło. Nabroiła, to MUSI odpokutować. Skye była na to gotowa, naprawdę zamierzała spłacić ogromny dług rzekomo zaciągnięty u swoich fanów i zespołu, na czele z Elizabeth, która zrezygnowała z własnego życia na rzecz rozwijania oszałamiającej kariery córki, ale pewnego wieczora niestety stwierdziła, że nie jest w stanie należycie wykonywać swoich obowiązków bez towaru, który najszybciej zdobędzie u swojego dawnego kolegi. Wizyta w mieszkaniu, delikatnie mówiąc, wytrąconego z równowagi Lewisa Fregoli, przyniosła mi doprawdy smakowitą scenkę mięsną, przy której tylko odrobinkę majstrował komputer, a przynajmniej tak mi się wydaje. Wypadło dość realistycznie, czego nie mogę powiedzieć o najbardziej kreatywnej „paskudzie” – to się nazywa show, widowisko sceniczne, jakiego w życiu nie widzieliście! - sekwencji nakręconej z wykorzystaniem animatroniki i innych praktycznych efektów specjalnych, ale trudno nie zauważyć, że poddano to obróbce cyfrowej. Jak dla mnie, przesadne wspomaganie komputerowe. Mój ulubiony moment w „Uśmiechnij się 2” Parkera Finna to „danse macabre” w apartamencie protagonistki. Upiorna choreografia à la zombie movies George'a A. Romero, w każdym razie takie silne skojarzenie mnie naszło, zwłaszcza w szybkim przejściu przez klaustrofobiczny, bo wypchany po brzegi korytarzyk. A wisienką na torcie „gastroskopia”. Golas w mrocznym mieszkaniu też robi niezłą robotę, podobnie jak syn Jacka Nicholsona w przebraniu barmana z Overlook Hotel. No, może to niezupełnie to, ale postać powierzona Rayowi Nicholsonowi ponad wszelką wątpliwość miała nawiązywać do jednego z ulubionych filmów Parkera Finna, „Lśnienia” Stanleya Kubricka. Wpadła mi też w oko - bez podtekstów - Gemma (przebojowa kreacja Dylan Geluli), najlepsza przyjaciółka Skye, którą ta ostatnia najwidoczniej wykopała ze swojego życia. W każdym razie dziewczyny okrutnie się pokłóciły, ale po makabrycznym zdarzeniu w wystawnej dziupli z narkotykami, uwięziona (we własnej głowie?) piosenkarka w końcu zdobędzie się na przeprosiny i tym jakże prostym sposobem odzyska jedyną wspierającą osobą w jej hałaśliwym świecie.

Depresyjna egzystencja człowieka uwielbianego przez tłumy. Niehitchcockowski zawrót głowy (triki operatorskie prędzej natchnione twórczością Stanleya Kubricka), kontrolowane pomieszanie z poplątaniem, wzmocnione igraszki dziwnego choróbska z „Uśmiechnij się” 2022, demona, ducha czy jakiejś innej nadnaturalnej istoty kolejno terroryzującej śmiertelników i jak to w królestwie horroru podlegającej jakimś zasadom (przeważnie potwory się ich trzymają, bo... MUSZĄ i już). Zaskakujący, zabawny, absorbujący i nieskąpiący mrocznych atrakcji (mam tutaj na myśli również koszmary rozgrywające się w pełnym świetle dziennym) sequel z mistrzowską kreacją pierwszoplanową, który w mojej ocenie przebił oryginał, tj. pełnometrażową adaptację oryginału. Polecam „Uśmiechnij się 2” Parkera Finna i uprzejmie donoszę, że ten zdolny pan nie wyklucza zrobienia z tego dłuższego cyklu.

poniedziałek, 18 listopada 2024

John Ajvide Lindqvist „Życzliwość”

 
W jesienny poranek 2018 roku w portowym szwedzkim mieście Norrtälje zostaje odnaleziony żółty kontener z tajemniczą zawartością. Znalezisko od początku budzi niepokój potrafiącej słyszeć przyszłość i przeszłość, pracującej w miejscowym sklepie spożywczym młodej samotnej matki Siw Waern, która wraz ze swoją najlepszą przyjaciółką, wywodzącą się z przestępczej rodziny pracownicą domu opieki Anną Olofsson, nieoczekiwanie staje się częścią większej grupy. Zmagająca się z otyłością kobieta z sekretną mocą, którą nazywa słuchami nawiązuje bliską relację z mającym wizje straumatyzowanym mężczyzną Maxem Bergwallem, od dzieciństwa zaprzyjaźnionym z nieukrywającym swojej niechęci do jego nowej sympatii i przede wszystkim jej nieprzebierającej w słowach koleżanki, cynicznym Johanem Anderssonem oraz człowiekiem, któremu zawdzięcza życie, imigrantem z Bośni Marko Kovać. Wkrótce w zwykłą codzienność mieszkańców malowniczego miasta w regionie Roslagen wedrze się niezwykła siła nieświadomie wypuszczona z żółtego kontenera. Życzliwość powoli będzie ustępować miejsca palącej nienawiści.

Okładka książki. „Życzliwość”, Zysk i S-ka 2024

John Ajvide Lindqvist urodził się i wychował na przedmieściu Sztokholmu, zbudowanej w latach 50. XX wieku dzielnicy Blackeberg w okręgu Bromma. Zanim został pisarzem na pełen etat przez dwanaście lat robił karierę sceniczną, głównie w roli stand-upera, ale próbował też swoich sił jako iluzjonista. Międzynarodową sławę przyniosła mu debiutancka powieść, pierwotnie wydany w 2004 roku bestsellerowy horror wampiryczny pt. „Låt den rätte komma in” (ang. „Let the Right One In”, pol. „Wpuść mnie”), gorąco rekomendowany między innymi przez idola Lindqvista, Stephena Kinga. Jak dotąd książka doczekała się dwóch adaptacji filmowych/ekranizacji (uwolniony w 2008 roku szwedzki obraz w reżyserii Tomasa Alfredsona, na podstawie scenariusza autora literackiego oryginału i „Let Me In”, amerykańska wersja napisana i wyreżyserowana przez Matta Reevesa, która światową premierę miała w roku 2010; w Polsce oba filmy dystrybuowane pod tytułem „Pozwól mi wejść”), adaptacji teatralnej (reżyseria: Jakob Hultcrantz Hansson, scenariusz: John Ajvide Lindqvist, premiera w Nord-Trøndelag Teater w Steinkjer w Norwegii 15 listopada 2012 roku) i serialowej (dziesięcioodcinkowa produkcja Showtime wydana w 2022 roku pod starą nazwą, „Let the Right One In”). W 2010 i 2011 roku firmy Hammer Film Productions i Dark Horse Comics wypuściły czteroczęściową limitowaną serię komiksową autorstwa Marca Andreyko - „Let Me In: Crossroads”, prequele „Let Me In” Matta Reevesa – która nieprzyjemnie zaskoczyła Lindqvista. Był pewien, że nie wydał zgody na taki projekt, ale później dowiedział się, że jednak sprzedał prawa do stworzenia komiksu na motywach jego powieści, twierdził jednak, że został źle poinformowany, a wręcz oszukany, że warunki umowy z amerykańskim producentem, jakie mu przedstawiono ustnie odbiegały od treści pełnego niezrozumiałych dla niego zawiłości prawnych podpisanego przezeń kontraktu.

Życzliwość” (oryg. „Vänligheten”, ang. „The Kindness”) to czwarta wydana w Polsce powieść szwedzkiej gwiazdy literatury grozy (wcześniej ukazały się „Wpuść mnie”, „Powroty zmarłych” i „Ludzka przystań”), której największą muzą jest angielski piosenkarz i autorów tekstów Steven Patrick Morrissey, frontman zespołu The Smiths działającego w latach 1982-1987, który następnie zrobił karierę solową. Światowa premiera opowieści o przeklętym kontenerze przypadła na rok 2021, a pierwsze polskie wydanie pojawiło się w roku 2024 w ofercie wydawnictwa Zysk i S-ka: edycja w twardej oprawie (projekt graficzny okładki: Barbara i Przemysław Kida) w tłumaczeniu Elżbiety Frątczak-Nowotny. Długa (ponad siedemset stron) fikcyjna historia osadzona w autentycznej szwedzkiej miejscowości, niewielkim mieście Norrtälje w hrabstwie/regionie terytorialnym (tj. län) Sztokholm, w nieadministracyjnym regionie Roslagen, która raz czy dwa przypomniała mi „Kolor z przestworzy” Howarda Phillipsa Lovecrafta i uwolnione parę miesięcy po omawianej powieści „Niewiniątka” Eskila Vogta i Fabuła główna rozgrywa się w drugiej połowie 2018 roku, a obrazu dopełniają retrospekcje - przeszłość bohatera zbiorowego, dodatki z upiornego miejsca – bardzo rzadkie wycieczki do personifikacji pospolitego zjawiska meteorologicznego i krótkie raporty w sprawie, jak czytamy we wstępie do „Życzliwości” Johna Ajvide Lindqvista, „naszej [pękającej] tarczy przeciwko rozpadowi”. W prologu przyglądamy się akcji ratunkowej przeprowadzonej przez trzynastoletnią Siw Waern w jej rodzinnym Norrtälje i śmiertelnie niebezpiecznej przygodzie nieznanych jej chłopców w innej części miasta. Nielegalna wspinaczka Maxa Bergwalla i Johana Anderssona – początek przyjaźni Szwedów z rodowitym Bośniakiem nazwiskiem Marko Kovać. Szesnaście lat później poznajemy Siw jako samotną matkę wspaniałej siedmiolatki, zasadniczej Alvy - obok Marii Kovać, młodszej siostry Marko, mojej ulubionej postaci „Życzliwości” Johna Ajvide Lindqvista – i najlepszą przyjaciółkę Anny Olofsson. Dwie puszyste kobiety diametralnie różniące się charakterem, które od niedawna wspólnie pracują nad poprawą swojego wyglądu. Ale żadna z nich tak naprawdę nie wierzy, że pozbędzie się zbędnych kilogramów tylko dzięki regularnym wizytom na siłowni. Spokojna, nieśmiała, bojąca się wyjść ze swojej strefy (dys)komfortu zapalona graczka w Pokémon GO, traktuje to poważniej od swojej bezpośredniej przyjaciółki; w przeciwieństwie do Siw, nadużywającej wulgaryzmów, niestroniącej od wyzywających strojów i przesadnego makijażu, dziewczyny z niedobrego domu. Córki gangstera, która z miejsca znielubi Johana Anderssona, chłopaka z niedobrego domu, czy raczej domu rozpaczliwie wołającego o pomoc. Dziecko swego czasu mieszkające z chorą psychicznie matką (schizofrenia paranoidalna?) w ciasnym, cuchnącym lokalu w zwyczajnym bloku. Istne wysypisko śmieci (syllogomania?), na które nikt nie zwracał uwagi. Niewidzialne miejsce w tak zwanym cywilizowanym świecie. Jedno z wielu. Mieszkanie ostro kontrastujące z wystawnym gniazdem rodzinnym Maxa Bergwalla, pierwszego prawdziwego przyjaciela Johana, człowieka potwornie skrzywdzonego przez bezdusznych urzędników. Pracownika kręgielni w Norrtälje, pewnego, że nigdy nie zrealizuje swojego najskrytszego marzenia. Wie, że „jest mnóstwo pisarzy, którzy odnieśli sukces, mimo że wiele razy odrzucano ich książki”, jak „na przykład ten autor książek o wampirach” - tak, słyszał o „Pozwól mi wejść”, ale oczywiście nie wie, że rozmawia o swoim stwórcy (sprytne pomieszanie rzeczywistości z fikcją, efektowna sztuczka stylistyczna) – trwa jednak w przekonaniu, że psychicznie nie udźwignąłby nawet jednej odmowy od wydawcy. Za duże ryzyko, jak dla niego. Mężczyzny udzielającego się na internetowym forum obleganym przez rasistów i ksenofobów. Mężczyzny dolewającego oliwy do antyimigracyjnego ognia.

Okładka książki. „Vänligheten”, Ordfront förlag 2021

Należał do tych nielicznych, którzy nie poddali się szaleństwu. Uważał, że wszyscy oni są ludźmi, którzy znaleźli się w nieszczęśliwej sytuacji, sprowokowanej przez żądnych władzy polityków. Naprawdę miał uwierzyć, że piekarz Rashid czy mechanik samochodowy Ahmad z miasteczka nagle zamienili się w potwory, dlatego że tak twierdzili czerwoni na twarzy demagogowie?”

W „Życzliwości” Johna Ajvide Lindqvista warstwa społeczno-obyczajowa subtelnie przenika przez zasłonę nadnaturalną. Proza życia, w której gatunkowy horror bardzo nieśmiało zaznacza swoją obecność. Powieść egzystencjalna z elementami paranormalnymi. Utwór alegoryczny – elementy fantastyczne po części pełnią rolę symboliczną; bezsprzecznie przynależą do świata przedstawionego, ale jednocześnie są metaforą naszej rzeczywistości, wrzących nastrój społecznych, rosnącej radykalizacji postaw, pandemii dehumanizacji: broni masowego rażenia. Żółty kontener jest sumą wszystkich strachów współczesnego społeczeństwa europejskiego, „niewidocznym potworem” - jak go nazwie pewna bystra dziewczynka - mniej lub bardziej wyimaginowanym wrogiem, antybohaterem opowieści z cyklu „syndrom oblężonej twierdzy” i nagrobkiem dla życzliwości, miłosierdzia, człowieczeństwa. „Dlaczego wszyscy wszystkich tak nienawidzą?”, bo „to jakby ostatnia deska ratunku. Kiedy wszystko inne zawiodło, kiedy jest się nikim, kiedy niczego się już nie ma. Wtedy pozostaje przynajmniej nienawiść”. Tylko takie wyjaśnienie przychodzi do głowy kobiecie, która przez chwilę poczuła się jak mścicielka z kultowego filmu Meira Zarchiego, ewentualnie jego remake'u (na co wskazywałaby akcja z pistoletem) w reżyserii Stevena R. Monroe'a. Mam jednak czelność twierdzić, że najbliższy rozwiązania tej zagadki jest „chłopiec, który nienawidzi gminy”, a przynajmniej bez namysłu mógłby wskazać większe ogniska zarazy zwanej nienawiścią. Zgnilizny toczącej ludzkość. Johan Andersson nie ma szóstego zmysłu, jak jego najlepszy przyjaciel i „ta grubaska”, która wpadła mu w oko, ale jego pierwszego dopadnie przerażająca myśl o zepsuciu przetaczającym się przez jego rodzinne miasto. Obezwładniające poczucie, że Norrtälje (Szwecja, Europa, Ziemia) znajduje się na skraju upadku. Siw Waern i Max Bergwall, sybilla i jasnowidz prawdopodobnie cierpiący na zespół stresu pourazowego, spodziewali się, że po otwarciu tajemniczego kontenera sytuacja w mieście zmieni się na gorsze, wyczuwali jakąś mroczną obecność w tym metalowym pojemniku, którą notabene wyrzuciło morze/rzeka – zwyczajowa złowroga siła w twórczości Johna Ajvide Lindqvista, co może mieć związek ze śmiercią jego ojca – ale ich wyjątkowe talenty, dary i przekleństwa zarazem, wówczas ograniczyły się do tych niejasnych podpowiedzi. Więcej sygnałów alarmowych dostaną po otwarciu puszki Pandory. Kamyczki nieuprzejmości uruchamiające lawinę przemocy. Błyskawicznie pogłębiające się podziały w dotąd zintegrowanym społeczeństwie, drastyczna polaryzacja, nastawianie sąsiadów przeciwko sobie, zupełnie, jak w wojennej zawierusze, z której udało się uciec czteroosobowej rodzinie Kovać. Rodzinie, która wlała trochę światła w mroczny żywot młodego Szweda. Cichy bohater, jego gościnna małżonka, ich zabójczo przystojny pierworodny i jego kłopotliwa młodsza siostrzyczka dla Johana stali się czymś w rodzaju rodziny zastępczej. Wyrósł na przeciwnika multikulti, stosującego podwójne standardy, zdającego sobie sprawę ze swojej hipokryzji, ale w ogóle się tym nieprzejmującego. Rodzina z Bośni ma szczególne względy u Johana... i nic tego nie zmieni? Długoletnia rywalizacja Marko z dużo lepiej sytuowanym przyjacielem skończyła się niekwestionowanym zwycięstwem tego pierwszego, ale jemu to nie wystarczy. Misja opętanego przez złego boga - powrót do rodzinnego miasta w pozornie szczytnym celu, ale to tylko wygodna wymówka, wmawianie sobie, że to nie ma nic wspólnego z paskudnym pragnieniem pognębienia „odwiecznego konkurenta”. Jedno dziecko szaleńczo goni za mamoną, drugie próżność (czyżby?) zawiodła w szpony destrukcyjnych nałogów – bohater wojenny ze smutkiem patrzy na swoich potomków, trwa w poczuciu osobistej porażki, z rezygnacją przygląda się dorosłym latoroślom, które wbrew jego staraniom obrały szatańskie ścieżki.

Życzliwość” Johna Ajvide Lindqvista to dzieło odznaczające się wysoką inteligencją emocjonalną, mocno uduchowiona, poruszająca opowieść o samotności, zagubieniu, gniewie, desperacji, nienawiści, wierze, nadziei i miłości. Wielowątkowa historia skłaniająca do refleksji, wprawiająca w melancholijny nastrój, w grobową zadumę nad światem, w którym wszyscy żyjemy. Światem nieustannie odzieranym z empatii. Przeraźliwy krzyk rozpaczy szwedzkiego pisarza, któremu zależy na człowieku.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 16 listopada 2024

Polecam: „Krwawa dekada” (2022)

 
W latach 80. powstało mnóstwo horrorów. Szaleńcza produkcja na całym świecie. Wielka fala horrorów. Bulgocząca groza. Myśląc dziś o latach 80. wiem, że takie czasy już się nie powtórzą. To był okres wielkiego rozkwitu kreatywnej energii. To były czasy wolności artystycznej. Wszystkie pomysły dozwolone. Kręcono filmy o potworach, o wampirach, bardzo krwawe. Horror okazał się dobrą zabawą. Jakby podniosło się wieko. Mogliśmy robić, mówić, tworzyć, co dusza zapragnie. Dostaliśmy na tym punkcie bzika. 
[Wybrane fragmenty czołówki serialu „The Bloody Decade”; wypowiedzi niektórych narratorów/narratorek]

Materiał promocyjny © CreatorVC i Ampersand. „The Bloody Decade” 2022

Amerykańsko-francusko-australijski serial dokumentalny przybliżający złoty okres w dziejach kinematografii grozy. Makabryczny fenomen lat 80. XX wieku - epoka, w której powstało mnóstwo przełomowych horrorów i niezwykłej tandety. Era magicznego kiczu i artystycznej maestrii z perspektywy między innymi osób, które stały w centrum tego niepowtarzalnego szaleństwa. Totalnej swobody tworzenia!

Pierwszy i jak na razie jedyny sezon „Krwawej dekady” (oryg. „The Bloody Decade”), sentymentalnej podróży zorganizowanej przez firmy producenckie CreatorVC i Ampersand składa się z ośmiu mniej (i) więcej pięćdziesięciominutowych odcinków zatytułowanych kolejno: Generation Evil, Women in Horror, Special Effects, Creatures and Monsters, Child's Play, Beyond Good and Evil, Funny as Hell i Franchises. Gospodarzem wydarzenia jest amerykański krytyk filmowy Joe Bob Briggs, a wśród jego cudownie rozmownych gości są tacy giganci kina grozy, jak John Carpenter, Sean S. Cunningham, Stuart Gordon, Joe Dante, Tom Holland, Larry Cohen, Lloyd Kaufman, Don Mancini, i Shin'ya Tsukamoto, między innymi wspominający swoją pracę nad choćby takimi dziełami, jak „Coś” (1982), „Piątek trzynastego” (1980), „Re-Animator” (1985), „Skowyt” (1981), „Laleczka Chucky” (1988), „Substancja” (1985), „Dzień matki” (1980), „Mieszkaniec podziemi” (1987) i „Tetsuo – Człowiek z żelaza” (1989); czarodzieje gore, czyli wielcy twórcy efektów specjalnych, charakteryzatorzy, makijażyści protetyczni Tom Savini, Steve Johnson, Greg Nicotero i Mark Shostrom, wybitny kompozytor muzyki filmowej Harry Manfredini; odtwórcy i odtwórczynie pamiętnych ról, na przykład: Robert Englund (Freddy Krueger), Kane Hodder (Jason Voorhees), Doug Bradley (Pinhead), Heather Langenkamp (Nancy Thompson), Nancy Allen (Chris Hargensen, Liz Blake z kultowych obrazów Briana De Palmy), Barbara Crampton (Megan Halsey, doktor Katherine McMichaels), Jeffrey Combs (Herbert West), Linnea Quigley (punkówa Trash z „Powrotu żywych trupów” Dana O'Bannona), Kelli Maroney (Samantha Belmont z „Nocy komety” Thoma Eberhardta), Tom Atkins (Ray Cameron” z „Nocy pełzaczy” Freda Dekkera, Nick Castle” z „Mgły” Johna Carpentera, doktor Daniel Challis z „Halloween 3: Sezonu czarownic” Tommy'ego Lee Wallace'a), Cassandra Peterson (Elvira, władczyni ciemności), Keith David (Childs z „Coś” Johna Carpentera, Frank z „Oni żyją” Johna Carpentera), Alex Winter (Marko ze „Straconych chłopców” Joela Schumachera), Caroline Williams (Vanita 'Stretch' Brock z „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną 2” Tobe'ego Hoopera), Clancy Brown, Tom Woodruff Jr., Matt Winston... I wielu innych.

Polska premiera telewizyjna „Krwawej dekady” odbyła się jesienią 2023 i 2024 roku na kanale Ale kino+, a obecnie serial jest dostępny w usłudze VOD: Canal+ online.

piątek, 15 listopada 2024

„Humanoidy z głębiny” (1980)

 
W Noyo, wiosce rybackiej w Pacific Northwest, firma o nazwie Canco szykuje się do budowy fabryki konserw rybnych, mając poparcie większości mieszkańców, niektórzy jednak przewidują negatywne skutki dla środowiska morskiego, głównego źródła utrzymania lokalnej społeczności. Wśród przeciwników projektu Canco jest rdzenny mieszkaniec Ameryki Johnny Eagle, przyjaciel powszechnie szanowanego Jima Hilla, mającego neutralny stosunek do budowy wielkiej fabryki kochającego męża i ojca, który na potańcówkach staje w obronie zaatakowanego kolegi. Prześladowanego przez człowieka z koneksjami Johnny'ego Eagle'a, bezpodstawnie obwinianego za masakrę psów dokonaną w porcie niedługo po eksplozji statku rybackiego, w której zginęło trzech mieszkańców wioski, rzekomego tragicznego wypadku, w istocie będącego początkiem makabrycznej działalności humanoidalnych potworów morskich, mordujących mężczyzn i gwałcących kobiety.

Plakat filmu. „Humanoids from the Deep” 1980, New World Pictures

Kontrowersyjna produkcja, która wyrosła z pragnienia zaktualizowania podgatunku monster movies, wykorzystania szkieletu fabularnego między innymi „Potwora z Czarnej Laguny” Jacka Arnolda w budowie opowieści nowoczesnej (tj. przełom lat 70. i 80. XX wieku w Stanach Zjednoczonych), czyli poruszającej inne problemy regionalne i globalne w dosadniejszym języku filmowym (zdecydowanie bardziej makabryczna forma). Pomysłodawcami historii humanoidów z oceanicznej głębi byli Frank Arnold i Martin B. Cohen, który później wyprodukował „Dom, w którym czai się zło” Kevina Connora, twórcy kultowego „Piekielnego motelu” z 1980 roku. Scenariusz napisał William Martin, nadając mu tytuł „Humanoids from the Deep” (pol. „Humanoidy z głębiny”), a kupiła go praktycznie nieistniejąca już niezależna amerykańska firma New World Pictures, założona przez Rogera Cormana i jego młodszego brata Eugene'a Harolda 'Gene'a' Cormana, która zdecydowała się nakręcić go pod nazwą „Beneath the Darkness”. Reżyserię zaproponowano Joe Dantemu, co zapewne było podyktowane jego „Piranią” (1978), utrzymanym w podobnym klimacie horrorem z nurtu animal attack (odpowiedź na „Szczęki” Stevena Spielberga, wspomniane w „Humanoidach z głębiny”), co z kolei adresat oferty potraktował jako główny argument za jej odrzuceniem. Propozycję przyjęła Barbara Peeters, feministka, która w latach 70. XX wieku brała udział w paru przedsięwzięciach New World Pictures, a po przerwie w aktywności zawodowej/artystycznej spowodowanej chorobą w zleceniach bynajmniej nie przebierała. Ponoć wskoczyła na ten przeklęty pokład, ponieważ chwilowo nie miała lepszych widoków... i gorzko tego pożałowała.

Najmniejszą szkodą poniesioną przez Barbarę Peeters w wyniku zaangażowania się w produkcję o mordercach i gwałcicielach przypuszczających zmasowany atak na rybacką wioskę u wybrzeży Pacyfiku, które błyskawicznie wyewoluowały w środowisku morskim, była kara pieniężna za złamanie warunków umowy z Director Guild of America – grzywna w wysokości piętnastu tysięcy dolarów za nakręcenie filmu z firmą producencką (New World Pictures), która nie była sygnatariuszem niniejszej gildii reprezentującej interesy reżyserów filmowych i telewizyjnych w amerykańskim i zagranicznym przemyśle rozrywkowym. A najboleśniejszy cios miał zadać niewymieniony w czołówce producent wykonawczy tego wielce kłopotliwego horroru, nieżyjący już pionier w świecie filmów niezależnych, „papież kina popularnego”, „duchowy ojciec chrzestny nowego Hollywood”, „król kultu” Roger Corman. Zdjęcia główne do „Beneath the Darkness” Barbary Peeters - parę fragmentów wyreżyserował niewymieniony w czołówce Jimmy T. Murakami – trwały od października do grudnia 1979 roku. Kręcono w kalifornijskich miejscowościach Noyo, Mendocino i Fort Bragg, a budżet produkcji podobno wyniósł dwa i pół miliona dolarów... wliczając tajne dokrętki zainicjowane przez Rogera Cormana, który uznał, że wersja Barbary Peeters zanadto odbiegła od scenariusza, ewentualnie jego osobistej wizji pt. „potwory zabijają wszystkich mężczyzn i gwałcą wszystkie kobiety”. Nie miał wątpliwości, że materiał przygotowany pod jej kierownictwem nie zadowoli docelowej publiczności z powodu zbyt małej ilości elementów eksploatacji. Corman w postprodukcji ponoć głośno chwalił robotę Peeters jeśli chodzi o krwawą przemoc, ale nie ukrywał rozczarowania przemocą seksualną w niepotrzebnie przemianowanym filmie. Sceny gwałtów albo rozgrywały się w cieniu, albo sprowadzały do pojedynczych ujęć, niezbyt czytelnych wycinków z oryginalnej (scenariusz) historii. Podobno zwrócił się do Barbary Peeters z prośbą o ponowne nakręcenie tych spornych sekwencji, a gdy odmówiła, miał uzyskać od niej zgodę na skompletowanie drugiej ekipy w celu zrealizowania jego wizji, której ponoć obiecał nie wydawać bez jej akceptacji. Roger Corman zatrudnił Jamesa Sbardellatiego - który później będzie pracował (asystent reżyserów) choćby przy takich w produkcjach, jak „Ręka Boga” Billa Paxtona, „Lustra 2” Víctora Garcii i „Wcielenie” Brada Peytona - w charakterze reżysera nowych scen gwałtów, które rozbudowano kosztem innych wątków, zatem nieco skrócono historię zespołu Barbary Peeters. Poza tym Corman wrócił do pierwotnego tytułu, „Humanoids from the Deep” (znany też jako „Monster” i „Humanoids of the Deep”; nazwy alternatywne)... i najwyraźniej zapomniał pokazać Barbarze Peeters, co rzekomo stworzyła. Właściwie w większości to jej dzieło, ale po szokującym pokazie przedpremierowym, zażądała usunięcia jej nazwiska z tego obrzydlistwa. Tego samego domagała się odtwórczyni pierwszoplanowej roli żeńskiej w „Humanoidach z głębiny”, Ann Turkel, która ostro skrytykowała Rogera Cormana w telewizyjnym talk-show i złożyła wniosek do Screen Actors Guild o wstrzymanie premiery filmu, w którym w gruncie rzeczy nie zgodziła się wystąpić. Wniosek odrzucono, ale Roger Corman był skłonny przychylić się przynajmniej do prośby Barbary Peeters o wykreślenie jej nazwiska, ale musiałaby w całości sfinansować nowe plansze początkowe i końcowe. Taki warunek miał postawić Corman, którego upokorzona kobieta spełnić nie zamierzała. „Nigdy nie filmowałam gwałtu ani [innej] przemocy wobec kobiet, ani rzeczy, które byłyby podłe lub poniżające... Jestem cholernie wściekła”, „nigdy nie nakręciłam filmu o kobietach seksualnie rozszarpywanych przez potwory”, filmu „obraźliwego dla mnie i wszystkich kobiet, które nad nim pracowały” - tak się wypowiadała o tym przykrym epizodzie w swojej karierze, a zapytana o „Humanoidów z głębin” w 2019 roku odpowiedziała: „Nie rozmawiam o tym filmie. Dziękuję”. Ostatnim filmie fabularnym, nad którym pracowała; potem zajmowała się głównie serialami telewizyjnymi. W 1996 roku wypuszczono remake „Humanoidów z głębiny” w reżyserii i na podstawie scenariusza Jeffa Yonisa, jako część serii telewizji Showtime zatytułowanej „Roger Corman Presents”.

Plakat filmu. „Humanoids from the Deep” 1980, New World Pictures

Chodzą słuchy, że Barbara Peeters po latach złagodziła swój stosunek do „Humanoidów z głębiny”, że nieco przychylniejszym okiem spojrzała na to „zepsute jabłko”. Uwolnione w pierwszej połowie 1980 roku i zmiażdżone przez ówczesnych krytyków, zniesmaczonych „jaskrawym antykobiecym nastawieniem”, oburzonych „kradzieżą pomysłu z eksplodującą klatką piersiową” i utyskujących na brak... humoru (ciekawe, czy komedie krytykowali za brak elementów makabrycznych, upiornych). Niektórzy recenzenci docenili wkład Rogera Cormana, niekoniecznie chwaląc styl, w jakim przepchnął (bo chyba tak to należy nazwać) swoje dodatki do horroru, który zapewne także, jeśli nie przede wszystkim, za ich sprawą obrósł małym kultem. Scen, „jak z kiepskiego porno”, jeśli wolno mi podpisać się pod słowami Ann Turkel, w „Humanoidach z głębiny” Berbary Peeters wcielającej się w najbardziej intrygującą mnie postać doktor Susan Drake, biolożkę morską, która powinna była „wpaść w ręce” Davida Cronenberga. Nie mam wątpliwości, że o wiele lepiej by na tym wyszła. UWAGA SPOILER Epilog sugeruje, że to „szalona naukowczyni”, klasyczna burzycielka, osobowość makiaweliczna jakby skrojona pod kanadyjskiego mistrza body horroru. Moja ulubiona scena „Humanoidów z głębiny” - ależ słodziak:) - i pal licho, że to kopia z „Obcego – ósmego pasażera Nostromo” Ridleya Scotta. Wspomniana już kradzież, którą ja wolę postrzegać jako hołd dla otwarcia słynnej epopei kosmicznej z ksenomorfami KONIEC SPOILERA. Nie zabolało mnie, że oślizgłe potwory na moich oczach gwałcą kobiety, ale mam ból tyłka w związku ze skrajnie niedostatecznym rozwojem najbardziej wyeksponowanej postaci żeńskiej. Yhm, niedobrze to o mnie świadczy. Ale to jeszcze nic – wyobraźcie sobie, że oglądając tego „potworka” nie mogłam uwolnić się od smutnej myśli, że dzisiaj nikt nie odważyłby się nakręcić czegoś takiego. Atmosfera skandalu, w jakiej urodziły się „Humanoidy z głębiny” byłaby niczym w porównaniu do afery, która ponad wszelką wątpliwość wybuchłaby w naszych politycznie poprawnych czasach, gdyby jakiemuś „zboczeńcowi” strzeliło do głowy tak obrażać kobiety. Propagowanie kultury gwałtu - o to chodzi? Tak czy inaczej, w „Humanoidach z głębiny” z 1980 roku znalazłam więcej współczucia dla ofiar tych wstrętnych praktyk, niż w „poważnej” debacie publicznej toczonej w roku 2024. W tym świecie przedstawionym nikt, ale to zupełnie nikt, nie sugeruje, że kobiety brutalnie napadnięte przez niepiękne stworzenia (solidne kostiumy, sztuk 3; naprawdę bardzo realistycznie to wygląda nawet podczas największego szturmu – sprytne operatorskie sztuczki tworzące złudzenie, że rybacka wioska jest atakowana przez całą armię potworów, gdy w rzeczywistości tylko trzy osoby pociły się w ich „skórze”) same się o to prosiły. Przyznaję, że w trakcie pierwszej bohaterskiej akcji Jima Hilla, Johnny'ego Eagle'a (odpowiednio Doug McClure i Anthony Pena) oraz bardziej zajętej pstrykaniem zdjęć niż walką o życie doktor Susan Drake, miałam odruch litości względem szkaradnych napastników, który powtórzył się podczas największej masakry (dość powolne odrywanie głowy człowieka, rozłupanie czaszki potwora i siekanina dokonana przez aktorkę z zabawnie skaczącymi piersiami - bawiło ją maksymalne skupienie panów zgromadzonych na planie na tym maleńkim fragmencie punktu kulminacyjnego jej niewielkiego występu w „Humanoidach z głębiny” - i krew, krew, krew, w rozsądnych dawkach), gdy na jednego nienapakowanego i mogłabym przysiąc, że autentycznie przerażonego stworka rzuciło się kilku krzepkich mężczyzn. Nie wydaje mi się jednak, by twórcy to zaplanowali, zabiegali o rozczulanie się nad zbrodniarzami nieznanego gatunku. Pomyłka ewolucji UWAGA SPOILER z nieplanowaną ingerencją człowieka, tzw. Ultra Sapiens (potencjalna krytyka manipulacji genetycznych KONIEC SPOILERA i niewątpliwe potępienie zanieczyszczania środowiska, niszczenia życiodajnej przyrody dla doraźnych korzyści finansowych, „Humonoidy z głębiny” spokojnie można więc podciągnąć pod eko horror), którą dokładniej omówi doktor Susan Drake „w swoim naturalnym środowisku”, miejscu, w którym prowadzi swoje arcyważne badania nad morską fauną. W ścieżce dźwiękowej skomponowanej przez Jamesa Hornera, którego koneserom kina przedstawiać nie trzeba, nieraz usłyszałam coś bardzo znajomego: melodię podobną do wybitnej muzyki Bernarda Herrmanna stworzonej na potrzeby „Psychozy” Alfreda Hitchcocka (wiekopomna scena pod prysznicem). Kolejna kradzież? Nawet jeśli, to nie zmienia faktu, że te dźwięki jak zwykle pieściły moje uszy. Tak, to też wolę traktować jako hołd. Według mnie „Humanoidy z głębiny” Barbary Peeters to obraz, który prawie wcale się nie zestarzał (pomijając niepoprawność polityczną, bo to kwestia dyskusyjna), co film w największym stopniu może zawdzięczać kierownikowi zespołu operatorskiego, Danielowi Lacambre'owi. Profesjonalna robota, jakiej raczej nikt się nie spodziewał po opowieści o oślizgłych (mlecznobiała maź pokrywająca „wodorostowe cielska”) bestiach gwałcących przedstawicielki innego gatunku (zoofilia), zabijających ich dzieci i bezpardonowo eliminujących ewentualną konkurencję. Walka o samice i terytorium z perspektywy drapieżników, które wylazły z Oceanu Spokojnego, organizmów „jadących szybkim pociągiem ewolucyjnym”.

Horror wyklęty. Niekochane dziecię Barbary Peeters, bo poddane zabiegom nieupiększającym Rogera Cormana. Organizm zmodyfikowany (nie)genetycznie. Potwór Frankensteina, którym zaopiekowali się fani filmowej makabry. Nie dali sczeznąć poczwarze, nie pozwolili, by obrzydlistwo trafiło na śmietnik historii, gdzie prawdziwi znawcy kina wypatrzyli mu najbardziej cuchnący zakątek, wszak „Humanoidy z głębiny” obraziły ich uczucia moralne i estetyczne. Zbrodnia doskonała, nieukarana wiecznym pobytem w studni zapomnienia, bo gdyby była sprawiedliwość na tym świecie, to właśnie tak by się to skończyło. Czyli jest jakaś pozytywna strona życia w niesprawiedliwym świecie:) Dobra moja, że pamięć o tym dziełku przetrwała – w przeciwnym wypadku pewnie byśmy się nie zeszli, ominęłaby mnie fajowa randka. Wdechowe spotkanie z filmowym bękartem.

środa, 13 listopada 2024

„Monster Summer” (2024)

 
Rok 1997. Na wyspie Martha's Vineyard w stanie Massachusetts dochodzi do serii zagadkowych zdarzeń z udziałem nieletnich. Dzieci i młodzież wpadają w stan bliski katatonii, a lokalna policja tłumaczy to jako rezultat niepowiązanych ze sobą nieszczęśliwych wypadków. Przyjaciel jednej z ofiar, aspirujący dziennikarz kryminalny, nastoletni Noah Reed ma własną teorię na ten temat. Chłopak podejrzewa, że na wyspie grasuje najprawdziwsza czarownica, a pomocy szuka w najmniej spodziewanym miejscu. Na owianej złą sławą posesji należącej do domniemanego mordercy Gene'a Carruthersa, emerytowanego policjanta, który wprawdzie nie pozostawia Noahowi wątpliwości, że jego opowieści o wiedźmie polującej na małoletnich mieszkańców wyspy traktuje jak zwykłe bajki, niemniej po bliższym przyjrzeniu się sprawie, zgadza się, że sprawa wymaga porządnego śledztwa. Senior i junior łączą siły w polowaniu na niezwykłego drapieżnika.

Plakat filmu. „Monster Summer” 2024, Pastime Pictures, Nickel City Pictures, Novo Media Group

W listopadzie 2021 roku ujawniono, że trwają prace nad przygodowym filmem fantasy, opartym na scenariuszu Corneliusa Uliano i Bryana Schulza zatytułowanym „Boys of Summer”, który będzie drugim pełnometrażowym osiągnięciem reżyserskim (po wydanym w 2020 roku komediodramacie „This Is the Year”) amerykańskiego aktora Davida Henrie'ego, zapowiadającego nostalgiczną opowieść retrospektywną przywołującą magię dzieciństwa. Walkę z potworami wzorowaną na starych baśniach i bajkach, które nie traktowały kilkulatków, jak niemowlaków. Dawały siłę dzieciom w konfrontacji z ich największymi lękami. Zdjęcia główne do „Boys of Summer” ruszyły w grudniu 2021 roku w Karolinie Północnej, a w maju 2024 roku opinia publiczna została poinformowana o zmianie tytułu na „Monster Summer”. Światowa premiera filmowej opowieści o hipotetycznej czarownicy żerującej na urokliwej wyspie w Nowej Anglii odbyła się w drugiej połowie września 2024 w DGA Theater w Los Angeles, a szeroka dystrybucja wystartowała w pierwszym tygodniu następnego miesiąca.

Porównywany do „Goonies” Richarda Donnera, „Łowców potworów” Freda Dekkera, „Super 8” J.J. Abramsa i „Stranger Things” Matta i Rossa Dufferów, intencjonalny powrót do popkulturowych korzeni. Bajek na dobranoc uczących małych słuchaczy przezwyciężania lęków, przygotowujących do życia w prawdziwym świecie, w którym aż roi się od „potworów”. David Henrie chciał dać dzieciakom coś, czego sam w ich wieku miał w nadmiarze - film grozy dla całej rodziny, a przynajmniej dozwolony dla młodszych nastolatków. W swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych „Monster Summer” dostał kategorię wiekową PG-13, co niektórzy mogą potraktować jako potwierdzenie restrykcyjnego podejścia do najmłodszych widzów, nadmiernej ostrożności w przekazywaniu treści tak strasznych... jak „Jaś i Małgosia” braci Grimm. Sami więc widzicie, że to poważna sprawa: to nie jest „Świnka Peppa” ani „Psi patrol”, tylko prawdziwie mroczna opowieść o kanibalu z haczykowatym nochalem. Właściwie tajemniczej istocie zamieniającej młodych ludzi w istoty przypominające zombie. W każdym razie główny bohater „Monster Summer” nie może się oprzeć skojarzeniom z „Nocą żywych trupów” George'a A. Romero, co boli go tym bardziej, że ofiarą domniemanej wiedźmy padł jego najlepszy przyjaciel. Nastoletni Noah Reed (przekonująca kreacja Masona Thamesa; m.in. „Czarny telefon” Scotta Derricksona), Ben Driskel, Eugene Wexler i Sammy Devers (też niezawodzący odpowiednio Noah Cottrell, Julian Lerner i Abby James Witherspoon, siostrzenica Reese Witherspoon) grają w tej samej drużynie baseballowej i zwykle wspólnie badają najbardziej podejrzane sprawy na wyspie Martha's Vineyard w stanie Massachusetts. W tę ostatnią działalność najbardziej zaangażowany jest Noah, syn tragicznie zmarłego dziennikarza śledczego, który marzy o realizowaniu się w tym samym zawodzie. Chłopak pragnie iść śladami ojca, ale redaktor naczelny lokalnej gazety, któremu Noah niestrudzenie podsuwa swoje sensacyjne artykuły, najwyraźniej się na niego uwziął. Zamiast pomóc ambitnemu chłopakowi, zachowuje się, jakby za punkt honoru postawił sobie zawrócenie Noaha z obranej drogi zawodowej. Sugeruje, że to nie jest jego powołanie, że zwyczajnie nie nadaje się na dziennikarza. Takie wrażenie najprawdopodobniej odnosi przyszły zdobywca Nagrody Pulitzera:), ale ciągle odrzucający jego teksty mężczyzna w rzeczywistości może wskazywać mu lepszą ścieżkę rozwoju w jego wymarzonej karierze. Faktycznym celem redaktora naczelnego może być zawrócenie zdolnego pisarza z prostej drogi do brukowców, bo nie ma wątpliwości, że chłopaka zbytnio ponosi wyobraźnia. Zamiast gonić za prawdą, wymyśla niestworzone historie o mieszkańcach idyllicznej wyspy albo niebezpiecznie zbliża się do prawdy o tym raju dla turystów. Noah nie rozumie, że w interesie całej tutejszej społeczności jest podtrzymywać ten mit. Chłopak wciąż wierzy, że świat woli brzydkie fakty od pięknych kłamstw. Nie liczy się z ewentualnymi konsekwencjami finansowymi dla swojej małej ojczyzny i co gorsza, młodzieńczy entuzjazm zasłania mu to, co było najważniejsze dla jego autorytetu. Nieodżałowany rodziciel Noaha w swojej dziennikarskiej misji nigdy nie stawiał historii na pierwszym miejscu. Dla niego nade wszystko liczył się człowiek.

Plakat filmu. „Monster Summer” 2024, Pastime Pictures, Nickel City Pictures, Novo Media Group

Mel Gibson w „Monster Summer” Davida Henrie'ego wciela się w antybohatera urban legend, boogeymana z amerykańskiej wyspy, który latam 1997 roku stał się obiektem zainteresowania nastoletniego pismaka samotnie wychowywanego przez właścicielkę uroczego pensjonatu, którą chłopak w swoim przekonaniu nieustannie zawodzi. Noah nienawidzi rozczarowywać swojej ukochanej matki, chciałby być takim synem i młodszym bratem, o jakim marzy ciężko pracująca Abby Reed (Nora Zehetner). Zadowalając matkę zdradziłby jednak ojca – mniej więcej tak to odbiera nastoletni protagonista „Monster Summer”. Trwa niekoniecznie w słusznym przekonaniu, że jedyną drogą do serca matki jest porzucenie pasji, którą (celowo bądź przypadkiem) zaszczepił w nim wspaniały tata. W zbieraniu informacji do artykułów, mniej czy bardziej chętnie, zwykle pomagają członkowie jego małego „gangu” - Gang Scooby'ego:) - i nie inaczej jest w przypadku sprawy Gene'a Carruthersa, właściciela najstraszniejszego domu na wyspie, który podobno zamordował swojego jedynego syna i żonę. Ich ciał nigdy nie odnaleziono, ale najbardziej prawdopodobnym miejscem tych nielegalnych pochówków jest przydomowy ogródek pustelnika Carruthersa. Gburowatego emeryta regularnie nachodzonego przez najodważniejsze dzieciaki z Martha's Vineyard. Przyzwyczajonego do nieproszonych gości, roztrzęsionych włamywaczy pokroju Noaha, Bena, Eugene'a i Sammy. Wrzeszczących wniebogłosy, uciekających w popłochu z zagraconej szopy nieporuszonego starszego pana. Z jaskini ogra! Potwora zwracającego zgubę intruzowi z czymś ekstra. Prezent od bezwzględnego mordercy? To daje do myślenia Noahowi – prędzej spodziewałby się krwawej zemsty, ewentualnie nakablowania matce o jego nielegalnych rozrywkach, kiedy więc jego przyjaciel „zamienia się w zombie”, a jedyny świadek naprowadza go na władającą nadnaturalnymi mocami staruchę w czerni, młody łowca czarownic, wampirów, wilkołaków i innych fantastycznych bandytów, stwierdza, że nie zaszkodzi spróbować szczęścia u Gene'a Carruthersa. Łatwo się domyślić, jak emerytowany detektyw z wydziału zabójstw reaguje na opowieść o wiedźmie wysysającej esencję życiową, zatapiającej brudne zębiska w nieśmiertelnych duszach młodych mieszkańców wyspy. Dzieciak bredzi, ale w odróżnieniu od tutejszych przedstawicieli organów ścigania, Gene uznaje rzecz za godną wnikliwego zbadania. Podczas gdy on powoli utwierdza się w przekonaniu, że na Martha's Vineyard grasuje seryjny morderca lub, co bardziej prawdopodobne, seryjna morderczyni, autorzy „Monster Summer” wielce podejrzliwym okiem spoglądają na panią Halverson (cudna Lorraine Bracco), letniczkę, która wynajęła pokój w pensjonacie Abby Reed. Dama w czerni łakomie patrząca na słodką siostrzyczkę głównego bohatera rozbrajającej opowieści bardzo delikatnie upiornej. Soft dark fantasy, która we mnie najzacieklej ożywiała wspomnienia „Postrachu nocy” Toma Hollanda, „Straconych chłopców” Joela Schumachera, „Strasznych historii” Davida Yarovesky'ego i „Ulicy Strachu: części 1: 1994” Leigh Janiak. Niejako wbrew sobie wracałam też myślami do „To” Stephena Kinga – rozum usiłował odgonić te niestosowne skojarzenia, bo jak by nie patrzeć to zupełnie inny kaliber opowieści mrocznej, ale serce wytrwale torpedowało owe wysiłki. W gruncie rzeczy bezsensowne, bo zawsze miło powspominać sympatyczną bandę z Derry stawiającej czoła pradawnemu złu, podobnie jak dzieciaki z „Monster Summer”, małych-wielkich ludzi nieuginających się pod ciężarem strachu. Albo jeden dzieciak, jak to się mówi ratujący honor drużyny Noah, niedający się zniechęcić ani ślepym dorosłym, ani zmiennokształtnej bestii w szybkim i wściekłym wozie. Żadna z niego Christine, ale stracha napędzić potrafi. Wścibskiemu rowerzyście. Bezczelnie wtykającemu nos w cudze sprawy, wyobrażającemu sobie, że jest w stanie pokrzyżować szyki wyjątkowo przebiegłemu drapieżnikowi. Wymyśliła baba-jaga sposób na przetrwanie w świecie, w którym nie przewidziano miejsca dla takich jak one? Tak czy inaczej, czarny charakter najciekawszy kontratak przeprowadzi w centrum dowodzenia nowych przyjaciół. Zdecydowanie moja ulubiona scenka „Monster Summer”; przemoc psychiczna z wykorzystaniem niezwyczajnych zdolności, kreatywne (no tak, lekko zapachniało The Ring Franchise) rozjuszenie wewnętrznych demonów nieszczęsnej jednostki. Iście diabelska inicjatywa, bo obliczona na definitywne złamanie ciężko doświadczonego człowieka. Ofiary bezrozumnie pomawianej – tradycyjna rozrywka w świecie ludzi, czyli kopanie leżącego, która nader często ma podłoże czysto sadystyczne (czerpanie przyjemności z krzywdy bliźnich), ale „Monster Summer” Davida Henrie'ego porusza raczej problematykę oceniania ludzi po pozorach. Pochopne wyciąganie wniosków i podawanie dalej, przerażająca łatwość w wydawaniu wyroków, skrajnie nieodpowiedzialne szufladkowanie, polowanie na czarownice... Ciekawostka: burmistrz miasta Southport w Karolinie Północnej, gdzie kręcono „Monster Summer” wręczył odtwórcy roli Gene Carruthersa klucze do miasta, a 16 grudzień 2023 roku uroczyście ogłosił Dniem Mela Gibsona, co po trosze było żartem podpowiedzianym przez niektórych członków ekipy filmowej, ale głównie wyrazem wdzięczności gospodarza miejscowości za zatrudnienie setek mieszkańców Southport przy tej produkcji.

Osadzona w latach 90. XX wieku, ale nieskąpana w klimacie retro fantastyczna historia dla młodszych i starszych. Młodzieżowa opowieść grozy zainspirowana czasami (nie)słusznie minionymi. Magia dzieciństwa zawarta w „Monster Summer” Davida Henrie'ego. Ciepła opowieść o przyjaźni, odwadze, marzeniach, traumach i innych potworach. Bajka o czarownicy z Nowej Anglii lub innym groźnym stworzeniu pewnego upalnego lata nawiedzającym malowniczą wyspę na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Przemiła przygoda.

poniedziałek, 11 listopada 2024

H.P. Lovecraft „Listy wybrane 1906-1927”

 
Howard Phillips Lovecraft (1890-1937), amerykański pisarz specjalizujący się w literaturze niesamowitej, za życia publikujący głównie w magazynach pulpowych, najczęściej w „Weird Tales”, magazynie założonym pod koniec 1922 roku (pierwszy numer ukazał się w marcu 1923, a pierwszym redaktorem naczelnym był Edwin Baird, który zapisał się w historii jako pierwotny wydawca wczesnych prac między innymi Lovecrafta i jego korespondencyjnego przyjaciela Clarka Ashtona Smitha), odludek i dusza towarzystwa zarazem, której serce biło dla Nowej Anglii. Skazany na zapomnienie literat, który oszukał Fortunę po odejściu z tego świata, w czym zasadniczą rolę odegrał Arkham House, oficyna założona w 1939 roku przez jego dobrych kolegów, Augusta Derletha i Donalda Wandreia; artystów należących do korespondencyjnego kręgu ojca Cthulhu Mythos – mythopoeia/mythopoesis, wyimaginowana kosmogonia z panteonem Wielkich Przedwiecznych i Starszych Bogów, nazwana przez Derletha, który wniósł szereg własnych opowieści (patrz: „Obserwatorzy spoza czasu”, oryg. „The Watchers out of Time and Others” 1974), oczywiście silnie inspirowanych dokonaniami Samotnika z Providence, do tego uniwersum i naraził się „paru” osobom, w tym Sunandowi Tryambakowi Joshiemu, najsłynniejszemu badaczowi życia i twórczości stwórcy Wielkiego Cthulhu, ogłaszając się „pośmiertnym współpracownikiem” Lovecrafta.

Okładka książki. „Listy wybrane 1906-1927”, Vesper 2024

Chwalebna misja protegowanych Howarda Phillipsa Lovecrafta, operacja Arkham House, pierwsze owoce przyniosła w latach 1939 i 1943: zbiory opowiadań zatytułowane odpowiednio „The Outsider and Others” i „Beyond the Wall of Sleep”, pierwsze w historii pełnoprawne książki autorstwa wtedy już nieżyjącego eksperta od niesamowitości z Nowej Anglii. Potem August Derleth i Donald Wandrei zainteresowali się twórczością epistolarną Lovcecrafta, której część – niewielką – mieli w swoich prywatnych zbiorach, w przechowywanych listach napisanych specjalnie dla nich, których wysoka jakość artystyczna w przekonaniu założycieli Arkham House była niepodważalna. W każdym razie uznali, że ta pisarska działalność ich mistrza też nie powinna obrócić się wniwecz. Zwrócili się do wszystkich znanych korespondentów Wielkiego Howarda z prośbą o przesłanie wszelkich zachowanych listów i pocztówek otrzymanych od obdarzonego niezwykłą wyobraźnią dżentelmena z Providence. Człowieka, który miał stać się legendą.

Pierwszy tom „Selected Letters” H.P. Lovecrafta od Arkham House ukazał się w roku 1964 (korespondencja datowana na lata 1911-1924), drugi w 1968 (lata 1925-1929), trzeci w 1971 (lata 1929-1931), a czwarty (1932-1934) i ostatni w tej serii (1934-1937) w 1976. A to tylko ułamek epistolarnej kolekcji autora między innymi „Zewu Cthulhu”, „Zgrozy w Dunwich”, „Widma nad Innsmouth”, „Reanimatora Herberta Westa”, „W górach szaleństwa” i „Koloru z przestworzy” (patrz: „Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne”, „W górach szaleństwa i inne opowieści”), którą udało się ocalić. Kolekcji liczącej sobie około... czterdziestu ksiąg! Bardziej szczegółową genezę tego dziedzictwa kulturowego poznamy ze wstępu do unikatowej polskojęzycznej edycji listów HPL – premierowe wydanie dziewięćdziesięciu siedmiu epistoł i ich fragmentów, wybranych, opracowanych i przetłumaczonych przez jednego z najbardziej zaangażowanych miłośników twórczości Howarda Phillipsa Lovecrafta we współczesnej Polsce, redaktora naczelnego polskiego serwisu internetowego właśnie temu mistrzowi literackiego horroru poświęconego, autora wspomnianej pouczającej przedmowy Mateusza Kopacza. Obok Macieja Płazy najbardziej docenianego tłumacza fikcyjnych opowieści Samotnika z Providence, który ponadto przełożył pokaźną pracę S.T. Joshiego („H.P. Lovecraft. Biografia”, Zysk i S-ka 2010) oraz „Koszmary i fantazje. Listy i eseje” (SQN, 2013), wybór tekstów, których nie znajdziemy w „Listach wybranych 1906-1927” wypuszczonych w 2024 roku przez wydawnictwo Vesper. W twardej oprawie, graficznie zaprojektowanej przez Krzysztofa Wrońskiego, który sporządził również mapy załączone do tego eleganckiego zbioru. Pozostałe dodatki: rozwinięcia skrótów stosowanych przez Lovecrafta, dwadzieścia sześć stron ilustracji (głównie starych i nowych fotografii, monochromatycznych i kolorowych) oraz sylwetki korespondentów, biogramy istotniejszych osób, pseudonimy. Niniejszą kolekcję otwiera jeden z najstarszych zachowanych listów, wysłany do jednego z najstarszych amerykańskich miesięczników popularnonaukowych (założony w 1845 roku), „Scientific American”, datowany na 16 lipca 1906 komentarz Lovecrafta w temacie planet transneptunowych. Pierwsza dekada (z tytułowego okresu) zamyka się w czterech niedługich listach i wyjątkach z jakiejś całości – przejaw izolacjonizmu Lovecrafta? Tak czy owak, zatrzymujemy się przy Rheinharcie Kleinerze, poecie, który odegrał ważną rolę w życiu osobistym Lovecrafta, wszak poznał go z Sonią Haft Green, kobietą, którą „wiecznie” spłukany pisarz z Providence później poślubił. I najwyraźniej namówił do napisania autobiografii. W każdym razie najdłuższa opowieść Wielkiego Howarda z roku 1916 wybrana dla omawianej perełki wydawniczej przez pana Mateusza Kopacza, dotyczy dzieciństwa i okresu dorastania nadawcy listu. Historia chłopca, który wolał spędzać czas z dorosłymi niż rówieśnikami, ponoć delikatnego, chorowitego małego myśliciela i marzyciela, oczytanego beztalencia, w swoim niesłusznym przekonaniu. Fascynująca opowieść, ale największe wrażenie w tej sekcji (rok 1916) zrobiło na mnie jedyne pismo nieadresowane do Rheinharta Kleinera. Fragment epistoły dla Kleicomolo, kręgu korespondencyjnego, do którego poza Lovecraftem należeli Ira A. Cole i Maurice W. Moe; antyoda do ludzkości, wyznanie mizantropa czy po prostu manifest człowieka nieprzeceniającego swego gatunku, rzekomego pępka wszechświatów, bezkresnego kosmosu. „Czy nie może być tak, że ludzkość to zaledwie pomyłka, wynaturzona wyrośl, franca na porządku Natury, gruzeł na ciele nieskończonego postępu podobny do kurzajki na dłoni? [...] Jakże to aroganckie: my, przemijające poczwary, eksperyment Deus Naturae, rościmy sobie pretensje do niekończącej się przyszłości […] Nasza filozofia jest dziecinnie subiektywna: wyobrażamy sobie, że dobro naszego gatunku jest najświętsze, a w rzeczywistości samo nasze istnienie może stanowić przeszkodę w dążeniu do celu nieskończonych wszechświatów!”. Człowiecze, prochu marny, skąd w Tobie ta pycha?

Źródło: https://www.facebook.com/WydawnictwoVesper/

Z listów H.P. Lovecrafta wyłania się obraz człowieka uparcie patrzącego wstecz, tęsknie wzdychającego do przeszłości, bezgranicznie zakochanego w czasach minionych, w epokach, z którymi niefortunnie się rozminął. Idealizującego przeszłość, demonizującego swoją teraźniejszość i pesymistycznie myślącego o przyszłości (katastrofizacja, kasandryczne przepowiednie, które w jakiejś części można uznać za prorocze, np. spłycenie kultury). Zdeklarowanego agnostyka, materialisty i cynika, patrioty regionalnego - Nowa Anglia była dla niego najważniejsza, ale zaraz za tą amerykańską krainą stawiał Anglię... może z pominięciem epoki wiktoriańskiej – rasisty i ksenofoba. Pisarza, który za niedoścignionego mistrza pióra, praktycznie przez całe życie, uważał Edgara Allana Poego, ale wśród jego ulubieńców i inspiratorów zarazem były też takie mocarne postacie, jak Arthur Machen (m.in. „Wielki Bóg Pan”, „Wzgórze przyśnień”), Algernon Blackwood (m.in. „Wierzby”, „Wendigo”, „Drzewa go kochały”) i lord Dunsany (patrz: „Bogowie Pegāny i inne opowieści fantastyczne”). W „Listach wybranych 1906-1927” znajdziemy też pochlebne opinie chociażby na temat opowieści niesamowitych Montague Rhodesa Jamesa, Nathaniela Hawthorne'a, Matthew Phippsa Shiela, „Króla w Żółci” Roberta W. Chambersa i „Bursztynowej czarownicy” Wilhelma Meinholda. Nowojorski diariusz Lovecrafta z maniacką szczegółowością sporządzony dla jednej z najbliższych mu osób, nauczycielki i malarki amatorki, cioci Lillian Delory Clark (wiele wskazuje na to, że jego druga ciotka ze strony matki otrzymywała podobne raporty z nowojorskich przygód chłopaka z Providence) to potężne źródło wiedzy wszelakiej – od rekomendacji literackich, przez sprawozdania z pieszych wycieczek zwykle w doborowym towarzystwie i streszczenia bardziej oficjalnych spotkań z kółkiem artystycznym, po jadłospis i niewiarygodnie długie opisy „wiekopomnych zakupów” z dołączonymi prostymi szkicami, rzecz jasna własnoręcznie sporządzonymi przez Lovecrafta. À propos wędrówek Wielkiego Howarda, ten motyw często przewija się w omawianej książce, niekiedy jest wątkiem przewodnim, co zawsze niezmiernie mnie cieszyło, gdyż organizator tych epistolarnych podróży, reportażysta amator z niebywałym okiem do detali, wprawiał mnie w stan bliski temu, jaki przeważnie towarzyszy mi podczas lektur jego fikcyjnych opowieści. Nienazwana groza jakby wisząca nad słynnym Salem (słynących z procesu rzekomych czarownic) i urokliwym Marblehead w stanie Massachusetts, czarownymi i plugawymi (w poczuciu Lovecrafta) zakątkami Nowego Jorku, zapadłą nowoangielską prowincją z nawiedzonymi mokradłami tudzież bezsprzecznie najbardziej malowniczym krajobrazem miejskim w Stanach Zjednoczonych, ubóstwianą małą ojczyzną „towarzyskiego pustelnika” z nielichą wyobraźnią nieregularnie dokarmianą przez Morfeusza. Koszmary senne litościwie nawiedzające Howarda, urodzonego pisarza działającego na mrocznych rubieżach beletrystyki, zatem z wdzięcznością przyjmującego wszystkie mrożące krew w żyłach, wyśnione dary (koncepcje) i z najwyższą uwagą oglądający (niektóre swobodnie mógł wcielać do swoich wyimaginowanych światów) podobne prezenty wręczane znajomym. Próbkę onirycznych przygód Lovecrafta – a wśród nich co najmniej jedno gotowe opowiadanie (fragment listu opublikowany w tej formie), z naciskiem na „co najmniej”, bo poprzedzająca go zgroza w starożytnym Rzymie, moim skromnym zdaniem, wzbogaciłaby każdy zbiór opowiadań i minipowieści Howarda Phillipsa Lovecrafta; co najwyżej po paru kosmetycznych przeróbkach. Z innej beczki Amontillado: „odwieczne siedlisko koszmaru i nieznanego zła, rządzone przez podziemne monstrum, które niekiedy wystawia głowę z najgłębszej z jam... To” oraz „powiadał, że TO łazi po Mrocznym Bagnisku i wystawia szyję z przepastnej jamy, na której dnie ma swoje leże”. Wydaje mi się, czy stąd wylazł Pennywise?

Dziesiątki tysięcy listów i pocztówek wysłanych przez klepiącego biedę artystę, często oszczędzającego na jedzeniu, ale nigdy na znaczkach pocztowych, papierze i atramencie. Wygląda na to, że Howard Phillips Lovecraft był korespondencyjnym nałogowcem. Ciekawe uzależnienie, jak na człowieka postrzegającego siebie jako odludka, osobę izolującą się, wykazującą najwyżej znikome zainteresowanie bliźnimi. Ale to nie jest cała prawda o tej nietuzinkowej istocie. To tylko jedna strona tego wyjątkowego „medalu”. W „Listach wybranych 1906-1927” możemy bardzo dokładnie przyjrzeć się Samotnikowi z Providence i „jego alter ego”, tak naprawdę niezupełnemu przeciwieństwu najbardziej rozpowszechnionego wizerunku wirtuoza grozy kosmicznej. Kopalnia informacji (w przepięknym tłumaczeniu) o życiu i twórczości założyciela mistycznego Uniwersytetu Miskatonic.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 9 listopada 2024

„MadS” (2024)

 
W dniu swoich urodzin nastolatek z bogatego domu, Romain, w drodze na imprezę organizowaną przez znajomych zatrzymuje się w mieszkaniu dilera, gdzie raczy się mocnym towarem, po czym z powrotem wsiada za kierownicę. Po przejechaniu paru kilometrów jest zmuszony zrobić kolejny postój i wtedy do jego samochodu wdziera się spanikowana nieznajoma. Chłopak postanawia zawieźć ją do najbliższego szpitala, ale makabryczny rozwój sytuacji każe mu zmienić plany. Zaszokowany Romain zabiera martwą kobietę na rodzinną posesję, zostawia ją w garażu i bierze prysznic. A gdy uświadamia sobie, że zwłoki zniknęły, zjawia się jego dziewczyna Anaïs, z którą był umówiony na imprezę. Zamieszanie spowodowane przez ich znajomych, czekających przed domem Romaina, przekonuje solenizanta do przerwania poszukiwań zakrwawionej kobiety i zabrania się z nimi na huczną domówkę. Anaïs jeszcze przed dotarciem na miejsce zwraca uwagę na nietypowe zachowanie swojego chłopaka, a dalej jest tylko gorzej...

Plakat filmu. „MadS” 2024, Digital District, Goodfellas, Les Enfants Terribles

Francuski reżyser, scenarzysta i producent, David Moreau, między innymi współtwórca takich obrazów, jak „Oni” (2006) i „Oko” (2008), miał szalony sen, w którym ktoś ukradkiem dosypał mu do drinka narkotyk, w wyniku czego miał bad trip. Jakiś czas później, podczas przebieżki, po odludnej okolicy, w której mieszka – niedaleko miasta Fontainebleau w regionie Île-de-France – w środku lasu nadział się na zombie. I tym razem to nie był sen. Moreau przeraził się jak diabli... zanim zorientował się, że to tylko praca nad drugim sezonem amerykańskiego serialu „The Walking Dead: Daryl Dixon” (2023). Odebrał to jako znak od boga zombie – zesłano mu brakujący element do historii, która mu się przyśniła. Scenariusz dopełniło słodkie wspomnienie pierwszego seansu „28 dni później” Danny'ego Boyle'a; autentycznego szoku spowodowanego realistycznym wymiarem tej gatunkowej pozycji. A w kwestiach technicznych odwołał się do „Victorii” Sebastiana Schippera, fikcyjnej opowieści, w jego poczuciu, zrealizowanej tak, jakby była częścią jakiegoś dokumentu. Film w jednym ujęciu. W skompletowanej przez Davida Moreau ekipie technicznej panowało przekonanie, że to się nie uda, ale scenarzysta i reżyser „MadS”, francuskiego horroru o epidemii zombie, czy czegoś podobnego (lekkie wsparcie mitologii wampirycznej), niezachwianie obstawał przy swojej wizji. Uważał, że wystarczy trochę poćwiczyć z iPhone'em, najpierw w jakimś pokoju, a potem na planie. Zdjęcia główne zajęły całe pięć dni, ale poprzedziły je dwa tygodnie prób z nieprofesjonalnym sprzętem (tydzień w biurze, tydzień w plenerze z telefonem Moreau) i tydzień przygotowań z całą ekipą techniczną. Światowa premiera „MadS” Davida Moreau odbyła się w drugiej połowie września 2024 roku na Fantastic Fest w Stanach Zjednoczonych, a szeroka dystrybucja ruszyła w następnym miesiącu, głównie dzięki zaangażowaniu renomowanej firmy Shudder.

Zgodnie z przewidywaniami pesymistycznie nastawionych członków zespołu „MadS”, na planie katastrofa goniła katastrofę. Pierwszego dnia udręka w poruszającym się samochodzie ze złożonym dachem. Operator z Belgii z kamerą przytwierdzoną do ubrania, który musiał tak manewrować ciałem, by nie uchwycić kabli „poupychanych” w ciasnym pojeździe i karkołomna choreografia Sashy Rudakowej, odtwórczyni bezimiennej pasażerki naćpanego nastolatka, kierowcy niekoniecznie dostatecznie skupionego na drodze, niedoświadczonego aktora Miltona Riche w przekonującym stylu wcielającego się w Romaina. Drugiego dnia ciąg dalszy problemów technicznych, których ukoronowaniem była utrata ostrzyciela, a trzeciego dnia w miejscu kręcenia „MadS”, we wschodniej Francji, rozpętała się wielka burza. Czarne niebo, ulewny deszcz, a Moreau potrzebował tylko kwadransa słonecznej pogody. Musieli poczekać, co na szczęście nie trwało długo, a gdy „sztorm stulecia” minął szczęście wreszcie zaczęło im sprzyjać. W każdym razie potem było już trochę łatwiej, choć może nie dla aktorki ugryzionej przez koleżankę, która chyba za bardzo wczuła się w rolę. Reżyser mógłby przysiąc, że przez kilkadziesiąt minut pracował z najprawdziwszym zombie. Aktorką, która po wszystkim przyznała, że niczego nie pamięta. Tak wciągnęła się w film, że straciła poczucie rzeczywistości. Kompletnie odleciała. Zrealizowany w jednym ujęciu naturalistyczny horror Davida Moreau otwiera aluzyjna scenka w mieszkaniu dilera narkotykowego. Obchodzący urodziny nastoletni Romain raczy się mocnym towarem przekazanym przez gospodarza, a wkrótce potem dochodzi do frapującego zdarzenia na drodze. Narkotyczne wizje czy do jego samochodu naprawdę wśliznęła się oszalała ze strachu kobieta, najwyraźniej pozbawiona zdolności mowy? Z odtworzonego przez nią nagrania wynika, że przebywała w jakimś ośrodku, zapewne ściśle tajnym, gdzie uczestniczyła (w roli królika doświadczalnego) w badaniach nad powszechnie nieznanym rotawirusem. Romain nic z tego nie rozumie – wie tylko, że „autostopowiczka” potrzebuje fachowej pomocy, w pierwszym odruchu dzwoni więc pod numer alarmowy, wpada jednak w popłoch, gdy dyspozytor informuje go o wysłaniu na miejsce zdarzenia nie tylko pogotowia ratunkowego, ale również radiowozu. Obawiając się kłopotów (jazda pod wpływem narkotyków), chłopak podejmuje fatalną decyzję w sprawie problematycznej pasażerki. Tak zaczyna się jedna z najintensywniejszych podróży samochodowych, jaką w życiu odbyłam:) Chaotyczna, nerwowa praca kamery (ewidentnie w stylu found footage) w klaustrofobicznym wnętrzu zdominowanym przez nieobliczalną nieznajomą. Krwawa jazda w lepkiej duchocie. Bynajmniej okazjonalna nihilistyczna atmosfera nieprzystająca do współczesnych standardów. Zgnilizna, jak w latach 70. i 80. XX wieku – „MadS” Davida Moreau duchowym (klimatycznym) spadkobiercą filmowych paskud z okresu ich największej świetności.

Plakat filmu © Shudder. „MadS” 2024, Digital District, Goodfellas, Les Enfants Terribles

W świecie przedstawionym w „MadS” Davida Moreau rozprzestrzenia się dość zagadkowa zaraza. Mimo dużych podobieństw nie jest to wirus zombizmu sensu stricto, ewentualnie ulubiony drobnoustrój George'a A. Romero i Lucio Fulciego - którym swoją drogą ta francuska propozycja mogłaby przypaść do gustu – zmutował. Tak czy inaczej, nic nie wskazuje na to, by zarażeni powstawali z martwych, nie ulega jednak wątpliwości, że ich organizmy odznaczają się nadzwyczajną wytrzymałością. W każdym razie zmieniają się za życia, wirus sam w sobie nie jest śmiertelny, ale wspomniana nadzwyczajna wytrzymałość z biologicznego punktu widzenia bądź co bądź może być (chodzącą) śmiercią. Innymi słowy, podziurawiona dziewczyna z „MadS” hipotetycznie jest żywym trupem, ale nieświadomy sprawca jej nieszczęścia już niekoniecznie. Wydarzenia śledzimy z trzech perspektyw – odbywa się tutaj coś w rodzaju sztafety, przekazywania pałeczki narracyjnej między więcej niż zaprzyjaźnionymi młodymi ludźmi (toksyczny trójkąt) - co zważywszy na formę (jedno długie ujęcie) wymagało niemałej precyzji, a na pewno większej dozy pomysłowości niż byłoby to konieczne w tradycyjnej realizacji, z przewidzianą fazą montażu. Akcja zawiązuje się późnym popołudniem, pod wieczór, a finalna histeria rozegra się jeszcze przed nadejściem świtu. Apartament Romana Polańskiego w ekstremalnym wydaniu:) Po „zgubieniu” trupa we własnym domu (właściwie nieruchomość jego, chwilowo nieobecnego ojca; krótka podróż przypuszczalnie służbowa), Romain daje się zaciągnąć na imprezę, którą skutecznie wybiła mu z głowy dziwna kobieta z lasu. Kobieta-pająk (patrz: późniejszy upiorny pokaz w splamionym krwią nowoczesnym domu, który mógł zostać zainspirowany „Egzorcystą” Williama Friedkina; króciutki występ poprzedzony wizytą w łazience, która z kolei przypomniała mi legendarny hotel w Kolorado, przeklęty budynek Stephena Kinga). Niemyślący logicznie, ale pamiętający o uruchomieniu alarmu - jeden z przebłysków rozsądku, powrotów „doktora Jekylla”, bo jak przekonamy się później choroba szerząca się w tym ciasnym światku, przynajmniej w pierwszych stadiach, charakteryzuje się iście stevensonowskimi metamorfozami, z tą różnicą, że w „MadS” owych przeobrażeń od początku nikt nie kontroluje, a na pewno pierwotna osobowość nie ma nad tym żadnej władzy, nie jest w stanie zatrzymać ani nawet przyhamować „pana Hyde'a” - niedawno „obrzygany” krwią i chyba ugryziony chłopak, szybko pożałuje, że nie został w swoim cichym domu. Ucieczka na piętro ciekawie zamaskowanego (potworna buźka) człowieka z nabytą nadwrażliwością słuchową. Nieznośny hałas, obmierzłe łapska niezliczonych wrzeszczących istot w rezydencji niezbyt oddalonej od spokojnej przystani, z której bezpardonowo go wyrwano. Biedaka, którego oczy niebawem rozżarzą się piekielnym blaskiem. Ale show skradnie Laurie Pavy, debiutująca w pełnym metrażu aktorka z bardzo donośnym głosem, która odstawia taką pantomimę, że klaun Art na pewno przyjąłby ją do swojej drużyny. Pierwszorzędne widowisko tragikomiczne. Fenomenalna makabreska kolejnej zawodniczki w tej „zombiastycznej sztafecie”. W pale się nie mieści, co ta dziewczyna wyprawia. Za nic nie wsiadłabym z nią na ten „czarodziejski” motor - piękno nieprzypadkowo tchnące z obłąkanej przejażdżki; zamierzona estetyka turpistyczna – jak zrobiła to Lucille Guillaume najbardziej doświadczona członkini obsady aktorskiej zachwycająco obskurnego horroru, który może być początkiem dłuższej opowieści. David Moreau myśli o powrocie do tego uniwersum, epidemicznej (pandemicznej?) rzeczywistości z „bezlitosnymi czyścicielami”. Uzbrojeni zamaseczkowani (porządnie, a nie jak za covida), którzy najpierw strzelają, potem przypominają zasadę zachowania dystansu. Jak się niedobitkowi poszczęści i trafi na bardziej uczuciową jednostkę, jakiegoś nieposłusznego żołnierza, odważnie zakładając, że w tym szwadronie śmierci przyplątał się choć jeden człowiek z silnym kręgosłupem moralnym. Przedkładający tak zwane człowieczeństwo nad tak zwany interes publiczny, niewykonujący ślepo rozkazów... psychopatów?

Już pojawiają się głosy, że „MadS” Davida Moreau to horror roku 2024, (nie)bezapelacyjnie najlepsze osiągnięcie w tym gatunku od kilkunastu miesięcy, a w podgatunku to przynajmniej od czasu „[REC]” Jaume Balagueró i Paco Plazy, a może nawet „28 dni później” Danny'ego Boyle'a. Też uważam, że to nie byle jakie dokonanie, też się zachwyciłam tym zombie-podobnym utworem, ale nie pokusiłabym się o stwierdzenie, że to best horror movie 2024. Nie dlatego, że podobno wypada wstrzymywać się z takimi ogłoszeniami chociaż do końca danego roku, ale z tego prostego powodu, że inni wprawili mnie w większy podziw. Niemniej przyznaję bez bicia, że tak dobrego filmu o zarazie (à la) zombie dawno nie widziałam. Intrygująca narracja, mocarny klimat i popisowa kreacja aktorska.