czwartek, 18 kwietnia 2024

„Dwie minuty do piekła” (2023)

 
Po utracie mieszkania Iris Lark, młoda kobieta z Londynu, dowiaduje się o śmierci ojca, z którym nie utrzymywała kontaktu. Mężczyzna zginął w pożarze niegdysiejszego pubu „The Queen's Head”, zabytkowego budynku w Berlinie, którego był właścicielem. Notariusz informuje Iris, że jest jedyną spadkobierczynią majątku ojca i jest gotowy zająć się sprzedażą zaniedbanej nieruchomości. Decyzję kobieta podejmuje po przenocowaniu w odziedziczonym obiekcie, na skutek najścia nieznajomego mężczyzny. Intratna propozycja nieproszonego gościa skłania sukcesorkę do wstrzymania się ze sprzedażą upadłego lokalu. Po podpisaniu wiekowego aktu własności Iris staje się pełnoprawną właścicielką budynku, z którym rozłączyć może ją tylko śmierć. Kobieta nieświadomie staje się strażniczką niezwykłej istoty uwięzionej w piwnicy przeklętego pubu. Nieśmiertelnej lokatorki przyzywającej zmarłych.

Plakat filmu. „Dwie minuty do piekła” 2023, Canal+, Ciné+, Studio Babelsberg

Pełnometrażowy debiut reżyserski Alberto Corredora będący rozwinięciem jego około piętnastominutowego obrazu - opartego na scenariuszu Lorcana Reilly'ego - o zmiennokształtnej wiedźmie z 2017 roku pod tym samym oryginalnym tytułem: „Baghead”. Panowie od początku traktowali to jako tak zwany dowód koncepcji, wykazanie wykonalności dłuższej opowieści o dojmującym żalu, rozdzierającej tęsknocie i żerującym na tych uczuciach nadnaturalnym stworzeniu. Corredor przyznał, że „głównym wyzwaniem było skonstruowanie historii zachowującej esencję i nastrój filmu krótkometrażowego”, a tego zadania podjęli się debiutująca scenarzystka Christina Pamies i Bryce McGuire, twórca późniejszej „Przeklętej wody” (2024), notabene też będącej rozszerzeniem koncepcji z shorta, uwolnionego w 2014 roku kilkuminutowego obrazu nakręconego w ścisłej współpracy z Rodem Blackhurstem. Główne zdjęcia do „Dwóch minut do piekła” ruszyły w październiku 2021 roku w Studio Babelsberg w Poczdamie, najstarszym na świecie studio filmowym, dawniej nazywanym Szklanym Atelier, ale teraz to już bardziej miasteczko filmowe. Produkcja współfinansowana ze środków Niemieckiego Funduszu Filmowego (Der Deutsche Filmförderfonds). Film kręcono w tak zwanym reżimie sanitarnym tłumaczonym pandemią COVID-19. Dystrybucja (kinowa) ruszyła pod koniec grudnia 2023 roku w Niemczech.

Niemiecko-brytyjski horror nadprzyrodzony inspirowany filmami ekspresjonistycznymi, japońskimi horrorami, reżyserską twórczością Guillermo del Toro, „Mamą” Andresa Muschiettiego i stylistyką Sama Raimiego (prolog z Owenem Larkiem), którego Alberto Corredor postrzega jako mistrza łączenia niesamowitości z komizmem: zabawne klimaty upiorne. Reżyser „Dwóch minut do piekła” duże nadzieje pokładał w niepospolitym założeniu fabularnym – liczył na efekt nowości – ale na etapie postprodukcji przeprowadził rozmowę z nowo poznanym aktorem, która uświadomiła mu, że ktoś wpadł na podobny pomysł. Uznał, że to jeden z tych, nie tak znowu rzadkich w branży filmowej, niefortunnych przypadków, kiedy filmowcy niezależnie od siebie i praktycznie równolegle tworzą „bliźniacze produkty”. W każdym razie przygotował się Corredor na potencjalny negatywny wpływ „Mów do mnie!” Danny'ego i Michaela Philippou na odbiór jego nadnaturalnej opowieści, nie spodziewał się jednak oskarżeń o kopiowanie przebojowego horroru australijskiego. Przecież pomysł ujawnił pięć lat przed światową premierą „Mów do mnie!”. Niesprawiedliwość jeszcze większa niż w przypadku „The Jester” Colina Krawchuka (krytykowany za nadmierną inspirację „Masakrą w Halloween” Damiena Leone'a uwolnioną w tym samym miesiącu – pokaz na festiwalu - co krótkometrażowe otwarcie slasherowego cyklu Krawchuka; bardziej prawdopodobny wydaje się wpływ wypuszczonych wcześniej shortów z klaunem Artem, część widzów nie ma jednak wątpliwości, że Błazen wyrósł z pierwszego dłuższego występu sławniejszego morderczego mima). Morał z tego taki: nie polegaj nawet na najtwardszych dowodach, ponieważ możesz się sromotnie rozczarować. Bo jak słusznie zauważył niemiecki filozof Georg Wilhelm Friedrich Hegel „jeśli teoria nie zgadza się z faktami, tym gorzej dla faktów”. A teoria jest taka, że „Dwie minuty do piekła” to nieudolna kopia „Mów do mnie!”. Perfidna kradzież posiadaczy najprawdziwszego wehikułu czasu. Yhm, short „Baghead” z 2017 roku powstał pod wpływem seansu z przyszłości, na który Alberto Corredor i Lorcan Reilly wybrali się dzięki swojej wellsowskiej machinie;) Wzmiankowane już otwarcie „Dwóch minut do piekła” skupia się na długoletnim właścicielu niegdyś znakomicie prosperującego pubu w Berlinie. Doprowadzony do ostateczności strażnik damy z jutowym workiem na głowie. Ostatnia szarża Owena Larka (przyzwoity występ Petera Mullana), biologicznego ojca głównej bohaterki osiadłej w Londynie, cienko przędącej młodej kobiety imieniem Iris (bodaj najbardziej znana z serialu „Wiedźmin” Lauren Schmidt Hissrich na podstawie literackiego opus magnum Andrzeja Sapkowskiego, charyzmatyczna Freya Allan). Porzucona córka, która w pojedynkę opiekowała się śmiertelnie chorą matką. Marząca o niezależności, ale wbrew staraniom ciągle zdana na pomoc zaradniejszej rówieśniczki. Katie (przekonująca kreacja Ruby Barker) to najważniejsza osoba w dorosłym życiu jednostki, której wiecznie wiatr w oczy. Najlepsza przyjaciółka nieszczęsnej dziedziczki, nowej właścicielki nawiedzonego budynku o niemałej wartości historycznej. Strażniczki zła, chodzącej katastrofy przed wiekami zamurowanej przez bogobojnych ludzi.

Plakat filmu. „Dwie minuty do piekła” 2023, Canal+, Ciné+, Studio Babelsberg

Horror neogotycki w stylu Guillermo del Toro, w moim odczuciu z dużą zawartością plastiku, od reżysera pracującego już nad kolejną opowieścią z dreszczykiem, osadzoną w okresie zimnowojennym przeprawą czerpiącą z „Coś” Johna Carpentera, „Cichego miejsca” Johna Krasinskiego i „Mandy” Panosa Cosmatosa (pierwszą wersję scenariusza napisał ze Stephenem Hermanem, którego fani gatunku mogą identyfikować choćby z „Black Box” Emmanuela Osei-Kuffoura). Nauczony doświadczeniem Alberto Corredor deklaruje głębsze zaangażowanie w płaszczyznę tekstową, większą dbałość o stosownie emocjonujący rozwój fabuły. Poprawić to, co jego zdaniem zawiodło w „Dwóch minutach do piekła”. W gruncie rzeczy jest całkiem zadowolony ze swojego pierwszego popisu w długim metrażu, ale zamiast popadać w samozachwyt woli skupiać się na doskonaleniu swego artystycznego rzemiosła. Niektórzy mogą powiedzieć, że to klasyczne szukanie dziury w całym, ja jednak należę do bardziej krytycznych odbiorców hitu(?) Corredora. W każdym razie dość głośnej „propozycji dla lubiących się bać”. Zagracona piętrowa nieruchomość licząca sobie jakieś czterysta lat, która zaczęła popadać w ruinę w drugiej połowie XX wieku, bo chyba w tym okresie upadł modny niemiecki pub „The Queen's Head” (nad wejściem został gustowny szyld). Tak czy owak, Iris Lark dziedziczy zabytkową ruderę pełną różnych staroci, wśród których na pewno są jakieś antykwaryczne perełki. Innymi słowy, mimo opłakanego stanu głównej masy spadkowej (dziedziczenie ustawowe, bo pan Owen Lark „zmyślnie” testamentu nie zostawił), kobieta może na niej sporo zarobić. Wystarczy przystać na propozycję enigmatycznego notariusza ze złowrogim „papirusem” (reinterpretacja/wariacja na temat paktu Fausta i Mefistofelesa?), który jest niemal pewien, że znajomi deweloperzy szybko odkupią potencjalnie problematyczną schedę od Iris. W końcu nie stać jej na remont zwykłej kawalerki, a co dopiero na renowację zabytku. Do sfinalizowania transakcji pewnie mogłaby zostać w mieszkanku urządzonym przez ojca - na piętrze dawnej spelunki czy jak kto woli ekskluzywnego lokalu dla koneserów napojów wyskokowych - nie musiałaby więc znowu korzystać z gościnności Katie. Teraz, kiedy wypowiedziano jej umowę najmu skromnego lokalu w Londynie. Iris jest wdzięczna (czyżby?) przyjaciółce za dotychczasowe wsparcie, ale mając do wyboru obskurne domiszcze, w którym zginął jej rodzic i najpewniej wygodniejsze mieszkanie Katie, bez namysłu postawi na to pierwsze. Bo ma dość bycia zależną. Sama w domu upiorów? Skoro nie przyszła góra do Mahometa, to Katie przyjdzie do góry. Ale najpierw przełomowe spotkanie handlowe – zrozpaczony wdowiec przedstawiający się jako Neil (drętwy występ Jeremy'ego Irvine'a; m.in. „Anioł śmierci” Toma Harpera) i zarzekający, że pieniądze nie grają dla niego żadnej roli. Nie w sprawie kontaktu z nieboszczką. Nekromancja w piwnicy? Dzika lokatorka podająca się za medium? Nie, Iris podejrzewa, że ma przed sobą człowieka zawzięcie broniącego się przed okropną prawdą, karmiącego mrzonkami o możliwym pożegnaniu z nieżyjącą żoną. Oszukanego przez jakiegoś sadystycznego żartownisia? Może i nieładnie się zachowała przyjmując od niego pieniądze, ale przynajmniej wyleczy go z obsesji na punkcie zamkniętej piwnicy. Odmowa dostępu dopóki nie podpisze unikalnego papierka. Od początku wtajemniczeni w Wielki Sekret Samotnych Strażników, w przeciwieństwie do przedsiębiorczych przyjaciółek, widzowie nie powinni być zaskoczeni „strasznym odkryciem” w przestronnym podziemnym pomieszczeniu z kuszącą dziurą w ścianie – siódma komnata Sinobrodego, zagadkowe (nieprzenikniona czerń) terytorium wiedźmy, na które wkraczać pod żadnym pozorem nie wolno. Wolno nie, ale szybko można:) W końcu zasady są po to, by je łamać, a już zwłaszcza w horrorze. Kiedy więc Iris dowie się, że każdy seans spirytystyczny powinien trwać maksimum dwie minuty – potem leciwa czarownica odzyskuje kontrolę nad swoim ciałem i co gorsza rośnie w siłę dopóki nie odzyska swojego paskudnego worka – będzie ustawiać niezmiennie ignorowany brzęczyk, z którego korzystał też poprzedni strażnik zmiennokształtnej kusicielki. Przypomniał się cytat przypisywany Albertowi Einsteinowi: „szaleństwem jest powtarzanie w kółko tej samej czynności i oczekiwanie innych rezultatów”. Ja mam tak samo z budzikiem – nie słyszę, ale niech codziennie sobie dzwoni;) „Dwie minuty do piekła” Alberto Corredora to tak zwana nowa szkoła straszenia. Raptowne uderzenia dźwiękiem, rzadziej obrazem (wyróżniłabym tylko akcję z duchem/imaginacją wyczarowaną przez podobno słuszną niewolnicę, incydent z trupio bladą postacią siedzącą na barowym stołku i śmiało wyginające się - oczywiście obróbka komputerowa - szponiaste palce nieśmiertelnej burzycielki) czyli zabawa w „buu!” z nowoczesnymi efektami specjalnymi i „paroma niemodnymi rekwizytami”, żeby sentymentaliści zanadto nie narzekali. W tym wszystkim najbardziej zaskoczyła mnie mało wybuchowa ostateczna konfrontacja. Nareszcie jakieś odstępstwo od hollywoodzkiego sznytu. Plus pokrętne tłumaczenia - przyznaję, pogubiłam się.

Nietradycyjne przywoływanie duchów z intrygującą mistrzynią ceremonii, charakterną strażniczką niezamierzenie zabawnej sekutnicy, Martwego Zła, zgodnie z utartym zwyczajem, urzędującego w podziemiu. Nietypowe założenie fabularne wcześniej wykorzystane w krótkim metrażu przez tego samego reżysera, typowa struktura techniczna. Tworzywo sztuczne popełnione pod dyrekcją debiutującego w dłuższej formie filmowej Alberto Corredora. Mainstreamowe straszydełko idealne do poduszki. Niekoszmarogenne „Dwie minuty do piekła”, ale z dziećmi lepiej nie oglądać;)

wtorek, 16 kwietnia 2024

„The Puppetman” (2023)

 
Studentka Michal zmaga się z traumatycznymi wspomnieniami z dzieciństwa. Pomaga jej współlokatorka z akademika Charlie, zafascynowana makabryczną historią swojej lunatykującej i samookaleczającej się przyjaciółki. Zamykanej w ciemnicy przez własnych rodziców dziewczyny, która przeżyła zabójczy szał biologicznego ojca. Skazanego na śmierć za zamordowanie matki Michal człowieka znanego jako Puppetman Killer. Najnowszym pomysłem Charlie na wyciągnięcie koleżanki z ciemności jest sparowanie jej ze słodkim Dannym, najlepszym kumplem jej aktualnej sympatii, szkolnego sportowca Glenna. Niezachwiana sojuszniczka straumatyzowanej jednostki szansy na matrymonialny sukces upatruje w kameralnej imprezie na dachu domu studenckiego, a jej entuzjazm udziela się głównej zainteresowanej: studentce, której się wydaje, że jest gotowa na związek z upatrzonym młodzieńcem, że jednak nie jest postacią przeklętą. Mimowolną siewczynią śmierci.

Plakat filmu. „The Puppetman” 2023, AMP International, Not the Funeral Home, Shudder

Pewnego razu w Ameryce producent filmowy specjalizujący się w niszowych horrorach Matt Manjourides przedstawił Brandonowi Christensenowi – między innymi reżyser „Poronionego” (2017), „Z” (2019), „Superhost” (2021), współtwórca efektów wizualnych do „Krwi na piasku” Colina Minihana (ponownie spotkali się na planie niebanalnego survival horroru „Zabij i żyj” z 2018 roku), „Ekstazy” Joe Begosa, „Spirali” Kurtisa Davida Hardera i „Noża w nocnej ciszy” Tylera MacIntyre'a – pakiet pomysłów i zapytał, czy byłby zainteresowany wykorzystaniem, któregoś z nich. Uwagę Christensena przykuła „nienaturalna selekcja” w stylu uwielbianej przez niego serii „Oszukać przeznaczenie”, rozpoczętej w 2000 roku przez Jamesa Wonga; koncepcja, która miała zrodzić się w głowie Manjouridesa w trakcie odsłuchu utworu „Puppet Man”, napisanego w 1969 roku przez Neila Sedakę i Howarda Greenfielda; przebój amerykańskiej grupy wokalnej The Fifth Dimension z 1970 roku oraz walijskiego piosenkarza sir Thomasa Jonesa Woodwarda z roku 1971. Niewidzialna istota kontrolująca działania, ale nie myśli i emocje. Scenariusz „The Puppetman”, nadprzyrodzonego horroru z elementami slashera, Brandon Christensen opracował z Ryanem Christensenem, a główne zdjęcia powstawały w Buffalo w stanie Nowy Jork, w tym na terenie Buffalo State University. Budżet produkcji oszacowano na milion dolarów, a dystrybucja ruszyła w październiku 2023 roku: obraz trafił do wybranych kin w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych, pokazał się na Screamfest Horror Film Festival i wpłynął do Sieci (Shudder, też jeden z producenckich opiekunów filmu).

The Puppetman” Brandona Christensena otwiera umowne wydarzenie z przeszłości – retrospekcyjny prolog z niechętnym żonobójcą w roli głównej. Wygląda jakby coś go do tego zmuszało, wygląda jak marionetka z samoświadomością sterowana przez niewidzialnego lalkarza. Popychającego do zabójstwa i uniemożliwiającego samobójstwo zrozpaczonego ojca przerażonej jasnowłosej dziewczynki skulonej w ciemnej izdebce. Redrum się zbliża... i przeskok. Jesteśmy w miasteczku uniwersyteckim w stanie Nowy Jork – krótka wycieczka z głosami z offu: audycja radiowa, rozmowa dwóch podekscytowanych spikerów o nieodległej egzekucji lokalnego postrachu zwanego Puppetman Killer. Ostatni przystanek: klaustrofobiczny pokój w akademiku. Ściśnięte jak sardynki w puszce:) Dorosła wersja poznanej blondyneczki, postać przewodnia imieniem Michal (przeciętna kreacja Alyson Gorske) i jej najbliższa, jeśli nie jedyna, przyjaciółka Charlie (nieco bardziej przekonująca Angel Prater), niewykwalifikowana psychoterapeutka jedynej córki skazanego zbrodniarza. Michal była w piekle i nigdy się z tego nie otrząsnęła. Nieprzepracowana trauma nienaumyślnie okaleczającej się studentki – dosłowne rozdrapywanie rany na nadgarstku, autodestrukcyjny automatyzm. Somnambuliczny trans dziewczyny z autofobią (też w dosłownym znaczeniu: nie tyle lęk przed samotnością, ile lęk przed samą sobą). Po wyjściu z domowego więzienia – torturowana niewolnica biologicznych rodziców? – Michal trafiła w bezduszne tryby machiny państwowej; traktowana przedmiotowo, przekazywana z rąk do rąk, kursująca po niezliczonych rodzinach zastępczych (każda kolejna gorsza od poprzedniej?), a teraz kurczowo trzymająca się jedynego koła ratunkowego, jakie Opatrzność „w swojej nieskończonej łaskawości” jej rzuciła. Charlie jej opoką, silnym wsparciem w walce z demonem. Bezinteresowna pomoc dla pogrążonej w depresji studentki? Z podświadomą obsesją na punkcie jakiegoś symbolu (trzy pionowe kreski), zawzięcie rysowanego palcami kiedy chodzi we śnie. Palcami nierzadko maczanymi we własnej krwi. Reżyser i współscenarzysta „The Puppetman” z premedytacją „pożyczył konstrukcję szkieletową” od teen horrorów z cyklu „Oszukać przeznaczenie”, naturalnie zdając sobie sprawę, że ta struktura sprawdziła się – i nie sprawdziła – też w innych opowieściach o młodych ludziach terroryzowanych przez jakąś nadnaturalną siłę. Wiedzących, że zostali przeznaczeni na rzeź. Najważniejsze to wymyślić zagrożenie i nadać rozpoznawalne cechy protagonistom, a przynajmniej tak to widział Brandon Christensen na etapie pracy nad scenariuszem horroru o UWAGA SPOILER demonicznym lalkarzu ukrytym w ciele niewinnej istoty ludzkiej. Nietradycyjne podejście do motywu opętania, w każdym razie forma mniej rozpowszechniona od spuścizny Williama Petera Blatty'ego i Williama Friedkina (popularyzacja konwencji ludzi mniejszej i większej wiary stawiających czoła piekielnym porywaczom ciał, oczywiście z zakusami na nieśmiertelne dusze) KONIEC SPOILERA.

Kadr z filmu. „The Puppetman” 2023, AMP International, Not the Funeral Home, Shudder

To mógł być całkiem niezły film... Mógł. Intrygująca myśl pogrzebana mechanicznym małpowaniem. Pomysł wyjściowy poszkodowany przez „kserokopiarkę” obsługiwaną bez widocznego przekonania. W każdym razie mnie nie udało się zarazić ewentualną pasją zespołu nierówno kroczącego po ubitej ścieżce między rzędami;) Nie jestem uprzedzona (znudzona, zniechęcona) do gatunkowych schematów, ale jeśli z ekranu bije taka beznamiętność... Tchnijcie w to trochę emocji! To nie powinno być trudne z taką oprawą audiowizualną. Witamy w Strefie Zgnilizny! W funeralnej rzeczywistości dziewczyny nieufającej sobie. Obskurne zdjęcia Claytona Moore'a (nie pierwsze zawodowe spotkanie z Brandonem Christensenem, patrz: „Krew na piasku”, „Superhost”), idealnie pasujące do ciasnych wnętrz i fenomenalna ścieżka dźwiękowa (szczególnie mam tutaj na myśli melancholijne wokalizy) zespołu Blitz/Berlin. Coś poszło nie tak na etapie montażu, za który odpowiadał sam Brandon Christensen? W przestrzeni publicznej reżyser „The Puppetman” dał do zrozumienia, że zaistniała konieczność odejścia od pierwotnego zamysłu – rezygnacja z części pozyskanego materiału wymuszająca zmiany w łączeniu co poniektórych ujęć. Dobrze, że „pod nóż” nie poszła niesamowicie nastrojowa scenka z ostrzegającymi(?) krukowatymi. Zwiastuny śmierci wokół samotnie przedzierającej się przez „gotyckie pole” zrozpaczonej studentki. Tragiczny finał szampańskiej zabawy na dachu akademika. Właściwie nastrój zepsuł się chwilkę przed miażdżącym uderzeniem – katastrofalny obrót wydarzeń następstwem nieprzyjemnej wymiany zdań. Śmiercionośna kłótnia. Widok z przeszłości, boleśnie znane diabelskie igraszki, które czołowa postać „The Puppetman” chyba niepotrzebnie próbowała zracjonalizować. Przekonać samą siebie, że wszystkie jej problemy miały zupełnie przyziemny charakter, że jej życie w rzeczywistości nie ma nic wspólnego z kiczowatymi horrorami o wrzeszczących wniebogłosy przypadkowych badaczkach zjawisk paranormalnych. À propos badaczek, okazuje się (też mi niespodzianka), że nieopodal kampusu mieszka prawdziwa specjalistka, albo zwyczajna oszustka, która sporo wie o naszej biednej Michal. Duchowa przewodniczka przedstawiająca się jako Ruby (w tej stereotypowej roli Caryn Richman, która, muszę przyznać, w moim odczuciu najmocniej wczuła się w postać). Prezentacja dla zdezorientowanych gości nietaktowanie rozdzielonych. Michal musi poczekać w innym pokoju, gdy ona będzie przekazywać jej rzekomym przyjaciołom niezwykle ważne informacje. Nałogowa palaczka Jo (taki sobie występ Anny Telfer), która później przypomniała mi jedną z bohaterek „Łowców umysłów” Renny'ego Harlina, wredny sportowiec Glenn (mniej więcej tej sam poziom gry aktorskiej Camerona Wonga) i jedyny najpoważniejszy kandydat na prawdziwego przyjaciela Michal w tym gronie, szarmancki Danny (stopień wyżej Kio Cyr). Uwaga na znaki, wskazówki naumyślnie zostawione przez autorów „The Puppetman”, omeny śmierci nastolatków z posępnej krainy. Minorowy nastrój małą rekompensatą za trud włożony w odkrywanie historii dziewczynki z ciemnicy. UWAGA SPOILER Swoją drogą ciekawe, czy scenarzyści widzieli „Przypadek 39” Christiana Alvarta, bo jakoś nie mogłam opędzić się od skojarzeń KONIEC SPOILERA. Pustawej historii, co zasmuciło mnie tym bardziej, że widziałam ogromny potencjał w studentce grającej pierwsze skrzypce w tutejszym Teatrze Marionetek. Niewykorzystana szansa na wstrząsającą przeprawę dziecka, ścinającą krew w żyłach gehennę bezbronnej istoty - skażonej przez własnych rodziców? - i emocjonujące zmagania młodej kobiety mocno hipotetycznie walczącej ze sobą. W pułapce umysłu z niewidzialną bestią. Wydłużyłabym pierwszą partię – autoagresja Michal i przynajmniej częściowo chwalebny upór Charlie – i skróciła środkową. Niektórzy mogą uznać, że twórcy niepotrzebnie sobie utrudnili takim, a nie innym „rozstawieniem pionków na dachu” (ofiara), ale ja akurat tego bym nie ruszała. Ulubiona scenka Brandona Christensena i jeden z moich lepszych momentów w świecie Władcy Marionetek, który przy okazji, pewnie niechcący, przywiódł wspomnienie pewnego arcydzieła Alfreda Hitchcocka. Wykazali się też twórcy maleńką inwencją w procesie eliminacji, ubolewam tylko nad tym, że zabrakło pieniędzy (tak podejrzewam) na efekty specjalne. Akcja w bibliotece uniwersyteckiej trąci cyfrową tandetą, ale to jeszcze bym wybaczyła, gdyby nie zamazano na pewno paskudnego obrazka w siłowni. Wyobraźnia zadziałała, wolałabym jednak sobie popatrzeć:) Jest jeszcze niezamierzenie komiczny incydent na moście (jedna z najtrudniej kręcących się scen dla „The Puppetman”, a wszystko przez pogodę: ulewny deszcz, porywisty wiatr, przenikliwy chłód) i bezpardonowa „nawalanka” w samochodzie. Jest też prymitywny akcent na sam koniec albo inaczej: takie zagrania wyszły z mody najdalej na przełomie XX i XXI wieku. Ale czego innego spodziewać się po takiej fabułce? Po tak ogranej sekwencji zdarzeń? Przejrzystej opowieści drętwej.

Brandona Christensena stać na więcej. Na dopisanie ciekawszej historii do fartownie pozyskanego pomysłu i przede wszystkim wypracowanie intensywniejszego przekazu emocjonalnego. Atmosferą „The Puppetman” chwalić się może, ale cóż z tego, skoro niewiele z niej wynika? A przynajmniej mnie nie udzieliły się emocje targające fikcyjnymi postaciami sztampowymi, uwikłanymi w typową sytuację (para)nienormalną. Abstrahując od modus operandi osobowości sadystycznej. Kreatury niezupełnie jak z powieści Roberta A. Heinleina:) I nie, nie zalecam kontaktu z nią - z tanią „produkcją kukiełkową” starym szlagierem muzycznym natchnioną.

niedziela, 14 kwietnia 2024

Kate Alice Marshall „W gąszczu kłamstw”

 
W Lesie Olimpijskim w Quinault dochodzi do brutalnego ataku na jedenastoletnią mieszkankę małego miasteczka Chester, Naomi Shaw. Dziewczynka otrzymuje kilkanaście ciosów nożem, ale udaje jej się przeżyć i wraz ze świadkami wydarzenia, swoimi najlepszymi przyjaciółkami, Olivią Barnes i Cassidy Green, wskazać napastnika, podejrzewanego o dokonanie serii morderstw na młodych kobietach Alana Michaela Stahla. Dwadzieścia dwa lata później Naomi, fotografka ślubna z Seattle w stanie Waszyngton, zostaje poinformowana o śmierci domniemanego seryjnego zabójcy skazanego na dożywocie dzięki zeznaniom dziewczynek, które nie powiedziały cały prawdy. Teraz Olivia chce ujawnić ich największy sekret, w związku z czym organizuje spotkanie w miasteczku, w którym wszystko się zaczęło. Spotkanie z długoletnimi przyjaciółkami, które na pierwszy rzut oka dużo lepiej poradziły sobie z traumą, ale wbrew rozpaczliwym nadziejom Olivii nie są gotowe na naprawienie błędów z przeszłości.

Okładka książki. „W gąszczu kłamstw”, Czwarta Strona 2024

Mieszkająca w bliskim sąsiedztwie Seattle w stanie Waszyngton Kate Alice Marshall karierę literacką rozpoczęła od mrocznych utworów dla młodzieży (m.in. trylogia „Thirteens” pierwotnie wydawana w latach 2020-2022 oraz „Rules for Vanishing”, dziełko natchnione Creepypastą i „Nocnym filmem”, genialną powieścią Marishy Pessl, też rozbudowa napisanego lata wcześniej opowiadania o pewnej urban legend), a w 2023 roku wyszła z pierwszą propozycją dla starszych czytelników. Dobrze przyjętym thrillerem psychologicznym „What Lies in the Woods”; napisaną pod wpływem czarodziejskich wspomnień z dzieciństwa, podwórkowych zabaw z ówczesnymi dwiema najbliższymi przyjaciółkami, powieścią, która pierwszego polskiego wydania, pod tytułem „W gąszczu kłamstw”, doczekała się już w kolejnym roku – publikacja wydawnictwa Czwarta Strona w solidnym tłumaczeniu Elżbiety Pawlik i miękkiej okładce „ciemnymi kredkami pokolorowanej” przez Magdę Bloch. W 2024 roku swoją światową premierę miał drugi dreszczowiec dla dorosłych kolekcjonerki niezwykłych długopisów, pasjonatki biwakowania i spływów kajakowych Kate Alice Marshall, bestseller „USA Today” zatytułowany „No One Can Know”.

Małomiasteczkowa społeczność pod lupą amerykańskiej powieściopisarki, jak to się mówi, żyjącej w ciekawych czasach. Narastające niepokoje społeczne, nawarstwiające się problemy globalne, potężne wstrząsy środowiskowe i nieprzerwanie zaostrzające się „wojny domowe”, podgrzewane przez skrajnie nieodpowiedzialnych polityków. Kate Alice Marshall: uważna obserwatorka współczesnej rzeczywistości tęskniąca za magią dzieciństwa. Wciągająca czytelników w cierniste krzewy „małoletnich czarownic z Chester”. Spowiedź Naomi Cunningham, w Chester znanej jako Naomi Shaw (narracja pierwszoosobowa), dziewczyny z nielegalnego składowiska odpadów. Przekleństwo dziecka wychowanego przez alkoholika z syllogomanią. Typowa „opieka” nad małoletnimi z tak zwanych dysfunkcyjnych domów – Szkarłatna Litera w Erze Nowych Bogów: Materializmu, Egoizmu, Próżności i Nepotyzmu. W latach 90. XX wieku Las Olimpijski w Ouinault przestał należeć do Artemidy, Ateny, Hekate i przede wszystkim Persefony, jedenastoletnich poszukiwaczek przygód z sennej mieściny, którą dawno temu miał nawiedzić seryjny morderca Alan Michael Stahl, charyzmatyczny psychopata normalnie celujący w starsze przedstawicielki płci żeńskiej, głównie autostopowiczki. Ze wspomnień pracującej w branży ślubnej trzydziestoparoletniej Naomi Cunningham dowiadujemy się, że z Olivią Barnes i Cassidy Green przyjaźni się od piątego roku życia, przy czym relacja z tą pierwszą zawsze wydawała jej się bardziej naturalna, w końcu obie były outsiderkami, ledwie tolerowanymi rysami na portrecie „wspólnoty idealnej”. Ale klejem była córka burmistrza i lokalnego przedsiębiorcy, między innymi właściciela świetnie prosperującego tartaku nazywanego Dużym Jimem i jego wytwornej małżonki, nieukrywających niezadowolenia z wyboru dokonanego przez ich młodszą latorośl. Nieodpowiednie towarzystwo dla członkini najbardziej wpływowego rodu w Chester. Opiekuńcze skrzydła Cassidy Green, buńczucznie odstępującej od tutejszych obyczajów, wręcz wywracającej porządek społeczny w konserwatywnym miasteczku, nieprzestrzegającej etykiety ludzi prawych i sprawiedliwych. Zadającej się z „ludzkimi śmieciami”, współczesnymi trędowatymi: łobuziarą w łachmanach i nieodrodną córką przebrzydłych liberałów. Księżniczka, żebraczka i wariatka oddające się bezbożnym zabawom w lesie tajemnic. Do pamiętnego lata. Drastyczny koniec wieku niewinności i terroru Alana Michaela Stahla. Skazanego na dożywocie za usiłowanie zabójstwa jedenastoletniej Naomi Shaw, napadniętej w biały dzień na oczach szczęśliwie niezauważonych przez agresora dwóch rówieśniczek, które jako pierwsze zidentyfikowały nożownika, ale przysłowiowym gwoździem do trumny ojca wówczas dwunastoletniego Alana Stahla Juniora były zeznania naszej niepewnej przewodniczki po realistycznym - skąpanym w szarościach - świecie przedstawionym przez wrażliwą duszę z fantazyjnym długopisem. „W gąszczu kłamstw” Kate Alice Marshall to opowieść o długofalowych skutkach tragedii, nieodwracalnych zmianach zachodzących w całych społecznościach, o ludziach usychających i rozkwitających w piekle zaprojektowanym przez człowieka. I nieakceptowalnych społecznie tarczach, zawodnej ochronie przed wewnętrznymi demonami, traumatycznymi wspomnieniami i nie mniej przerażającymi lukami w pamięci.

Okładka książki. „What Lies in the Woods”, Flatiron Books 2023

Przesadnie wysoka cena za godne życie. Oszukała przeznaczenie, wyrwała się z cuchnącego gniazda poprzez bliskie spotkanie ze Śmiercią. Seryjny morderca niechcący zrobił dla niej to, czego nie zrobili praworządni obywatele? Jakie perspektywy miała Naomi Shaw przed masakrą w lesie? Optymista powie, że świat stał przed nią otworem, ale główna bohaterka i narratorka „W gąszczu kłamstw” Kate Alice Marshall różowych okularów nigdy nie nosiła. Cynizm, sarkazm i nieufność: cała Naomi. Zmieniająca partnerów jak rękawiczki i najczęściej źle trafiająca, co tylko utwierdza ją w postanowieniu o unikaniu poważnych związków. Utalentowana fotografka zadowalająca się skromną działalnością w branży ślubnej – dokłada starań, by ten mały biznes za bardzo się nie rozkręcił, zniechęca potencjalnych klientów wygórowanymi cenami, a resztę niegodnych zachodu odsiewa jej oszpecona twarz. „Nietaktownie” nieprzypudrowana blizna, środkowy palec dla kultu piękna, wyzwanie rzucane płytkim ludziom przez ofiarę, która nie chce być postrzegana jak epizodyczna postać w fascynującej kronice (nie dla niej!) zwykłego zbrodniarza. W ogóle nie chce być kojarzona z tą wielką gwiazdą. Wieczna sława seryjnych morderców i nazwiska niepamiętane. Gwiazdy i ich „bezimienne” ofiary. Dziewczynki i ich mroczne sekrety. Życie w kłamstwie, które stało się nieznośne dla jednej z nich. Ponad dwadzieścia lat po przemilczeniu istotnych informacji Naomi zostaje zmuszona do powrotu w rodzinne strony. Sprowadzona przez Olivię Barnes, która wydaje się być większą poszkodowaną od Naomi. Roztrzaskana psychika naocznego świadka okrucieństwa nie do przyjęcia. Całkowite przeciwieństwo Cassidy Green, perfekcyjnej pani domu, niezawodnej matki i właścicielki ekskluzywnego pensjonatu w Chester. Jej ojciec nadal jest burmistrzem, ale nastąpiła niespodziewana zmiana na stanowisku komendanta policji. Namaszczony następca przegrał z obcą, która w odróżnieniu od niego nie złapała seryjnego mordercy. Wybitne zasługi posterunkowego Dougherty'ego w sprawie Alana Michaela Stahla, niechcianego ochroniarza kobiety napastowanej przez komendantkę Monicę Bishop. Czara goryczy prowincjonalnego gliniarza przelana karygodnym traktowaniem osoby nietykalnej. Awans społeczny Naomi Shaw/Cunningham, która tak kompetentnego funkcjonariusza publicznego, jak Bishop jeszcze w Chester nie widziała. Zaskakująco potoczyły się też dzieje Cody'ego Banhama, rycerza w lśniącej zbroi i z pokaźną kartoteką, niegdyś zaprzyjaźnionego z chuliganem trzymanym pod parasolem ochronnym, starszym bratem Cass, z którym wiążą się jakieś przykre wspomnienia narratorki. Większych problemów może jednak przysporzyć Ethan Schreiber, podcaster zbierający materiały do programu o Alanie Stahlu Seniorze, który już przed przybyciem Naomi nawiązał kontakt ze skorą do zwierzeń panną Barnes. Naomi co prawa nie jest tak pewna jak Cassidy, że prawda powinna pozostać pogrzebana, że opowiadanie o Persefonie nikomu się nie przysłuży, niemniej brakuje jej odwagi Olivii albo po prostu ma więcej do stracenia. Persefona to ich wspólna tajemnica, ale Naomi ukryła coś jeszcze. Zrobiła coś, z czego nie jest dumna, co dręczyło ją przez te wszystkie lata. Poczucie winy kobiety, która unieszkodliwiła agresywne stworzenie. Straszliwa niepewność adresatki złowróżbnego listu człowieka, który zna prawdę. Okradzionej z beztroskiego dzieciństwa, napiętnowanej przez społeczeństwo niewinnej istoty, niekoniecznie najbardziej pognębionej przez sadystycznego rodzica. Może przez fałszywe boginie z Chester? Nietrudno samodzielnie ułożyć tę kryminalną kostkę Rubika, przedwcześnie przeniknąć do ukrytej warstwy tej nieśpiesznie rozwijającej się, imponująco skupionej na postaciach opowieści o przeklętym miasteczku. Czarująca klimatem i dojrzałością emocjonalną nieodkładalna lektura dla ciekawych prawdziwego świata. Niewyidealizowany obraz cywilizacji, gnijąca tkanka społeczna, gangrena nepotyzmu, znieczulicy i odwiecznej tradycji zamiatania brudów pod dywan. Złożona intryga w niemal hermetycznej przestrzeni toksycznej, ponurym miejscu, z którym wiąże się mnóstwo nieprzyjemnych wspomnień; niegościnną „osadą” otoczoną gęstym lasem nawiedzonym przed duchy bolesnej przeszłości. I wreszcie potęga dziecięcej wyobraźnia: biała i czarna magia zatraconych w fantazji. Efekt domina niepobieżnie malującej słowami Kate Alice Marshall.

Spóźniony głód wiedzy temperamentnej protagonistki z monstrualnym bagażem doświadczeń. Twarde realia małomiasteczkowe i płynny krajobraz leśny; fatalne imaginacje dziewczynek skrzywdzonych. Związanych śmiercionośnym sekretem. Elektryzująca „sztuka” tragiczna amerykańskiej powieściopisarki Kate Alice Marshall, nieprzeciętny thriller psychologiczny intencjonalnie marginalizujący seryjnego mordercę. Głos ofiar „W gąszczu kłamstw”. Strategia rozwiązywania problemów społecznych w nieśmiertelnej kulturze koteryjnej. Ignorowana udręka niewinnych, jawna bezkarność winnych. Utopia zwyrodnialców.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 12 kwietnia 2024

Feministka na wózku napisała thriller menstruacyjny!

 
Feministyczny thriller o kobiecej menstruacji - "Pokój krwi", Sylwia Błach

W świecie pozbawionym hamulców, w którym rządzą jednostki najsilniejsze, a kontakt międzyludzki niesie więcej zagrożeń niż zysków, krwawa pandemia dziesiątkująca ludzkość jest najmniejszym z problemów.

Czy to przyszłość, do której zmierzamy?

Okładka książki. „Pokój krwi”, Wydawnictwo Dlaczemu 2024

Pokój krwi” zaprasza czytelnika do spojrzenia przez dziurkę od klucza na samotną kobietę, ukrytą przed krwawą pandemią w hotelowym pokoju na bliskim wschodzie. Powieść obnaża naturę feminizmu i rolę kobiet w społeczeństwie. To dyskusja o sile internetu, który mając nas zbliżyć, oddalił od siebie. O znaczeniu siostrzeństwa i świecie wykreowanym przez „płatki śniegu”.
Kobieca menstruacja nadaje rytm opowieści, zmuszając bohaterkę do kolejnych działań i sprowadzając na nią niebezpieczeństwo… Czy ludzkość zna jeszcze słowo "empatia"?
Czytelnik, który polubi główną postać i odkryje jej mroczne strony, będzie musiał się zastanowić, jak wiele jest w stanie wybaczyć, gdy pobudki prowadzące do złych czynów są dobrze uzasadnione… A może zło to tylko przebrzmiały koncept, który nie ma żadnego znaczenia w świecie przyszłości?

Materiał promocyjny. Pokój krwi”, Wydawnictwo Dlaczemu 2024

Sylwia Błach – rocznik 1991. Z wykształcenia programistka, z zawodu pisarka i dziennikarka technologiczna. „Pokój krwi” to jej szósta książka. Najchętniej pisze to, co lubi czytać, czyli grozę, thrillery i kryminały, ale nie gardzi innymi gatunkami, twierdząc, że najważniejsza jest treść, a nie etykieta.
Wybrana jedną z 22 kobiet, które warto śledzić przez magazyn Forbes Women w 2022 roku i 1 z 10 kobiet, które wprawiają inne kobiety w ruch według magazynu Harper’s Bazaar. Fundacja Integracja okrzyknęła ją 1 ze 100 najbardziej wpływowych osób z niepełnosprawnością w Polsce.
Na co dzień porusza się na wózku inwalidzkim. Na swoich mediach społecznościowych opowiada o życiu kobiet z niepełnosprawnością, otwarcie mówiąc o trudnościach i zarażając pewnością siebie. Nie boi się tematów tabu, dlatego „Pokój krwi” opowiada o okresie, zespole napięcia przedmiesiączkowego, lęku przed posiadaniem dzieci i trudnościach, z jakimi musi zmierzyć się kobieta we współczesnym świecie, chcąc sprostać oczekiwaniom, jednocześnie nie tracąc siebie.

https://instagram.com/sylwia.blach.vamppiv

Źródło: wszystkie materiały od Sylwii Błach

Widzowie pokochali horror „Puchatek: Krew i miód 2”! Czy kontynuacja poprawi wynik pierwszej części?

 
Pierwsza odsłona mrocznej wersji dziecięcych bohaterów ze Stumilowego Lasu porwała widzów na całym świecie. Producenci mieli co świętować, gdyż „Puchatek: Krew i miód” przyniósł im niemal 5 milionów dolarów czystego zysku! Bez chwili wahania zdecydowali, że kontynuacja musi powstać.

Plakat filmu. „Winnie-the-Pooh: Blood and Honey 2” 2024, ITN Distribution, Jagged Edge Productions, Premiere Entertainment Group

Powtórka z horroru
Czy „Puchatek: Krew i miód 2”, który trafi do polskich kin już 31 maja, spotka się z równie przychylnym przyjęciem jak pierwsza odsłona? Jest duża szansa, że będzie jeszcze lepiej. Po pierwsze: twórcy „Puchatek: Krew i miód 2” zwiększyli budżet i to dziesięciokrotnie: ze stu tysięcy do miliona dolarów! Dzięki tak solidnemu zastrzykowi gotówki dopracowali elementy scenografii, dekoracji, a także wyglądu głównych bohaterów. Po drugie, opinie widzów jakie publikują w serwisie www.rottentomatoes.com są entuzjastyczne. Aż 81 proc. użytkowników jest zachwycona produkcją.

Po drugiej części mogliśmy się spodziewać, że będzie więcej krwi i przemocy. Jak dla mnie ta część jest znacznie bardziej udana od pierwszej. I bardziej dopracowana”, Owen Gleiberman, Variety.

Obie części krwawej zemsty Puchatka są ze sobą powiązane. Obie prezentują brutalnie nieludzki świat, który dostarcza krwawej rozrywki pełnej rozczłonkowanych ciał. To zdecydowanie produkcja dla wielbicieli gatunku”, Chris Joyce, YouTube.

Kontynuacja Puchatka jest o nieba lepsza od pierwszej części. Twórcy poprawili to, co mi zgrzytało w Puchatek: Krewi miód. Jestem naprawdę ciekawy, dokąd zmierza to szalone kinowe Uniwersum”, Cris Parker, 3C Films (YouTube).

To kino w punkrockowym wydaniu, czyli ostre, hałaśliwe i bez kompromisów. Tanie, nieoszlifowane i wdzierające się w życie widza i w nurt popularnego kina z wystawionym środkowym palcem! Puchatek: Krew i miód jest surowy, ale ma to swój urok i nie warto tej krwawej produkcji skreślać”, Luke Y. Thompson, AV Club.

Większy budżet, rozbudowana obsada, dopracowany w szczegółach scenariusz – to gwarancją tego, że druga część Puchatka będzie lepsza od pierwszej. I tak jest. Denerwują mnie tylko te przewidywalne zwroty akcji”, Carla Hay, Culture Mix.

Do tych wpisów dodajmy jeszcze recenzję zamieszczoną na portalu imdb.com:

Chociaż to nie jest najlepszy horror, jaki kiedykolwiek powstał, ale ma on swoje plusy i atuty. Zwłaszcza dla tych, którzy lubią slashery, brutalne i krwawe horrory. To kino dla tych, którzy gustują w kolejnych częściach Piły lub fascynują się twórczością autorstwa Eli Rotha, np.: Borderlands (…) Puchatek: Krew i miód 2 to zwariowany horror z dynamicznymi zwrotami akcji, dzięki którym historia wciąga i intryguje widza przez cały czas trwania filmu. I mimo iż jest kilka scen komediowych, to jednak jest to krwawy slasher, który kreatywnie wykorzystuje postacie znane z pierwszej części, a nowe, które się pojawiły w drugiej, są naprawdę interesujące. Scenariusz, reżyseria i gra aktorska nie są na poziomie oscarowym, ale uczciwie należy przyznać, że patrząc na slashery obecnie powstające, to Puchatek: Krew i miód 2 wyróżnia się na plus! Ten film to nie jest produkcja, na którą spłynie deszcz nagród, bo ma on przerażać, ale i bawić. I to udaje mu się znakomicie”.

Kadr z filmu. „Winnie-the-Pooh: Blood and Honey 2” 2024, ITN Distribution, Jagged Edge Productions, Premiere Entertainment Group

Kadr z filmu. „Winnie-the-Pooh: Blood and Honey 2” 2024, ITN Distribution, Jagged Edge Productions, Premiere Entertainment Group

Puchatek: Krew i miód 2” w opinii reżysera 
Reżyser obu horrorów Rhys Frake-Waterfield jest usatysfakcjonowany efektami pracy całej ekipy filmowej. Twierdzi, że odrobił lekcję i dlatego „Puchatek: Krew i miód 2” powali wielbicieli gatunku na kolana.
Sequel będzie mroczniejszy i krwawszy. Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam pogłoskom, że w Puchatek: Krew i miód 2 aż trzydzieści osób zostanie brutalnie zamordowanych przez naszych bajkowych bohaterów. Potwierdzam natomiast, że nadal brakuje nam Tygryska – poinformował reżyser w „ScreenRant”.
Po pierwszej części mieliśmy pewien niedosyt. Wiedzieliśmy, że Puchatek: Krew i miód 2 musi powstać, ponieważ za pierwszym razem nie ustrzegliśmy się błędów. W założeniach sequel miał być bardziej przerażający, krwawy, ale i zabawniejszy, i dający do myślenia. Tym razem mieliśmy też więcej pieniędzy i mogliśmy zadbać o scenografię, dekoracje, główne postacie, czy przeznaczyć część kasy na efekty specjalne, które wbiją widzów w kinowe fotele – dodał scenarzysta Matt Leslie w rozmowie na portalu collider.com.

Puchatek: Krew i miód 2” trafi do polskich kin już 31 maja

Zobacz zwiastun: 

O filmie

Pięć miesięcy po masakrze w Stumilowym Lesie, Krzyś próbuje wrócić do normalnego życia. Policja szuka domniemanych bestii w miejscu masowego mordu, ale większość okolicznych mieszkańców uważa Krzysia za prawdziwego sprawcę. Tymczasem chłopak podczas terapii wraca do dramatycznych wydarzeń z dzieciństwa, gdy podczas jego piątych urodzin, uprowadzona została grupa dzieci wraz jego bratem bliźniakiem. Ukryty w głębi Stumilowego Lasu Puchatek wciąż pała rządzą zemsty. Wraz z nowymi, przerażającymi kompanami chce zgładzić nie tylko Krzysia, ale wszystkich pozostałych przy życiu uczestników urodzinowego przyjęcia sprzed lat. Dla niego krew jest słodka jak miód.

Kadr z filmu. „Winnie-the-Pooh: Blood and Honey 2” 2024, ITN Distribution, Jagged Edge Productions, Premiere Entertainment Group

Kadr z filmu. „Winnie-the-Pooh: Blood and Honey 2” 2024, ITN Distribution, Jagged Edge Productions, Premiere Entertainment Group
 
Reżyseria: Rhys Frake-Waterfield („Puchatek: Krew i miód”).
Obsada: Scott Chambers („Uciszyć zło”, „Patryk”, „Niewinny”); Ryan Oliva („Świat w ogniu” „Przebudzenie dusz”, „Duma i uprzedzenie, i zombie”); Simon Callow („Cztery wesela i pogrzeb”, „Wiedźmin” - serial, „Zakochany Szekspir”); Tallulah Evans („Whiet Lines” - serial, „Zło czai się w lesie”, „Syn Rambow”).
Gatunek: horror.
Produkcja: Wielka Brytania 2024.
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films

Źródło: wszystkie materiały od Monolith Films

czwartek, 11 kwietnia 2024

„The Black Room” (1982)

 
Larry mieszka na przedmieściu Los Angeles z żoną Robin i dwójką dzieci, a jedyne czego brakuje mu do pełni szczęścia to miejsce, w którym mógłby spełniać swoje seksualne fantazje. Pewnego ranka znajduje w gazecie ogłoszenie o wolnym miejscu schadzek, pokoju do wynajęcia w rezydencji w Hollywood Hills, jak wkrótce się okazuje, należącej do zmagającego się z rzadką chorobą fotografa Jasona, mieszkającego z młodszą siostrą imieniem Bridget. Gwarancja intymności i maksymalnej swobody w użytkowaniu lokalu, wystrój Czarnego Pokoju, niewygórowana cena oraz możliwość skorzystania z dodatkowych usług świadczonych przez enigmatycznego najemcę przerastają oczekiwania niezaspokojonego męża z peryferiów wielkiego miasta, niezwłocznie zawiera więc umowę z enigmatycznym nieznajomym i nie musi długo czekać na rozpoczęcie podniecającej przygody w domu na przeklętym wzgórzu. O swoich przygodnych kontaktach seksualnych w mrocznym pokoju rozpusty Larry chętnie opowiada małżonce, pilnując, by trwała w przekonaniu, że to tylko jego wyobraźnia.

Plakat filmu. „The Black Room” 1982, Butler-Cronin Productions, Lancer Productions Limited, Ram Productions

Owoc burzliwej współpracy urodzonego w Jerozolimie Elly'ego Kennera i nieżyjącego już Normana Thaddeusa Vane'a (wcześniej Norman Thatteus Vein), twórcy między innymi „Frightmare” (pol. „Gwiazda horroru”), horroru komediowego prawdopodobnie wydanego w 1983 roku (mówi się też o roku 1981 i 1982). Scenariusz „The Black Room” napisał ten drugi pod wpływem swoich osobistych doświadczeń; działalności rozkręconej, gdy pracował dla magazynu „Penthouse” w Wielkiej Brytanii – organizator schadzek z modelkami z rozkładówek, pokój rozkoszy redaktora pisemka dla panów. Tytułowy pokój przygotowano w wówczas niezamieszkanej rezydencji w Hollywood Hills w Los Angeles, wybudowanym w 1927 roku dawnym „mieszkanku” Ginger Rogers, a na produkcję ponoć przeznaczono tylko czterdzieści tysięcy dolarów. Po nakręceniu paru sekwencji reżyser Norman Thaddeus Vane wpuścił na pokład Elly'ego Kennera, który miał pokierować dalszymi pracami na planie – odpowiadał za stronę techniczną, kontakty z obsadą aktorską zostawiając głównemu organizatorowi wydarzenia. To partnerstwo okazało się dalekie od ideału: napięta atmosfera między Kennerem i Vane'em punkt kulminacyjny miała osiągnąć, gdy pierwszy z wymienionych zaczął upierać się przy przemilczeniu wkładu tego drugiego w reżyserię „The Black Room”.

Nagrany w 1981 roku, a uwolniony rok później amerykański horror niskobudżetowy z niewielką rolą ówczesnej Królowej Krzyku Linnei Quigley (m.in. „Pułapka na turystów” aka „Turystyczna pułapka” Davida Schmoellera, „Koniec szkoły” Herba Freeda, „Cicha noc, śmierci noc” Charlesa E. Selliera Jr., „Powrót żywych trupów” Dana O'Bannona, „Noc demonów” Kevina Tenneya, „Koszmar z ulicy Wiązów 4: Władca snów” Renny'ego Harlina, „Krwawa Maria” Johna Landisa, „Odwieczny wróg” Joe Chappelle'a, „Kolobos” Daniela Liatowitscha i Davida Todda Ocvirka), uznawany za UWAGA SPOILER przedstawiciela nurtu wampirycznego – domniemane przetworzenie mitu Draculi, mniej lub bardziej świadoma reinterpretacja literackiego arcydzieła Brana Stokera i zarazem dzieło prorocze: rzekoma zapowiedź epidemii AIDS, wyprzedzenie covida (tzw. wirus celebryta) lat 80. XX wieku KONIEC SPOILERA. W pierwszym tomie swojej książki „Horror Films of the 1980s” John Kenneth Muir identyfikuje „The Black Room” Elly'ego Kennera i Normana Thaddeusa Vane'a jako członka „precautionary tales”, które jego zdaniem definiują kino grozy z przedostatniej dekady dwudziestego stulecia naszej ery. Zwyczajne amerykańskie małżeństwo nieszczęśliwie odchodzące od przyjętych obyczajów społecznych. Fatalne doświadczenia seksualne. Wszystko zaczyna się od Larry'ego (przekonujący występ Jimmy'ego Stathisa, którego fani gatunku mogli też widzieć choćby w „Hospital Massacre” Boaza Davidsona czy „Vultures” Paula Ledera), prowadzącego monotonny żywot kochającego męża i dumnego ojca wiecznie rozgadanych szkrabów: małej dziewczynki i jeszcze mniejszego chłopca. Fantazjującego mężczyzny ze spokojnego przedmieścia Los Angeles. Jego miłość do Robin (niepozostająca w cieniu filmowego partnera mimo mniejszego udziału przewidzianego przez scenarzystę Clara Perryman) wprawdzie nie wygasła, ale w sypialni sprawy coraz częściej nie układają się po jego myśli. Nawet w środku nocy rodzicom trudno znaleźć chwilę dla siebie, ale gdyby tylko o to chodziło, Larry pewnie szukałby innego sposobu na rozwiązanie swego problemu. Innego od rozglądania za miejscem, do którego mógłby sprowadzać swoje młode kochanki. Nic nie wskazuje na to, by Larry zdradzał Robin przed znalezieniem Czarnego Pokoju, ale dzielenie się swymi ekscytującymi przeżyciami wyimaginowanymi widać tak weszło mu w krew, że nawet przez myśl mu nie przeszło, by w domu nie wspominać o wynajęciu pokoju rozpusty. Oczywiście Larry przedstawia to w nieodpowiedniej formie – prawdziwa historia przekazywana jako historia fikcyjna. Ryzykowna gra niewiernego męża. Dodatkowy dreszczyk emocji czy sposób na oczyszczanie sumienia? Wmawia sobie, że wytrwał w szczerości, że prawdomówny Larry nie zniknął wraz z podpisaniem cyrografu z diabłem? W zasadzie główny nie-bohater przyjemnie kameralnego, niemniej miejscami nieco ospałego „The Black Room”, w Jasonie (stosownie niepokojąca kreacja Stephena Knighta, pana z „Nekromancji” Berta I. Gordona) widzi cudownego sojusznika, praktycznie bezinteresownego wspólnika w jego małżeńskim występku. Drobnym przewinieniu mężczyzny, zbrodni kobiety. Przezabawna (i znamienna?) reakcja rogacza w dalszej partii opowieści o rodzeństwie z Hollywood Hills żerującym na dzikich żądzach niektórych rodaków. Niedostatecznie zagadkowym duecie przestępczym, „pająkach” gniazdujących w imponującej posiadłości na stromym wzgórzu w Mieście Aniołów.

Materiał promocyjny. „The Black Room” 1982, Butler-Cronin Productions, Lancer Productions Limited, Ram Productions

Wynajmę pokój jak z horroru gotyckiego - oblubienice Draculi z opus magnum Brama Stokera zapewne czułyby się tutaj jak w domu, jak w rumuńskim zamczysku swego pana – w celach kopulacyjnych za jedyne dwieście dolarów miesięcznie. Wygodne łoże, gustowne świeczniki i dobre wino na rozgrzewkę. Klimatyczne gniazdko („z atestem miłośników BDSM”) – ściany pomalowano czarną farbą i zadbano o naturalne, nieprzesadnie mocne oświetlenie – z lustrem weneckim... o którym na wszelki wypadek nie wspominamy w ogłoszeniu, wszak nie każdy lubi być podglądany, tym bardziej fotografowany, przynajmniej w sytuacjach tak intymnych. Jason i Bridget (widowiskowy popis Cassandry Gavy alias Cassandry Gavioli bodaj najbardziej znanej z roli wiedźmy w „Conanie Barbarzyńcy” Johna Miliusa) najprawdopodobniej przywykli do widoku niepozornie wyglądających żonatych mężczyzn spełniających swoje wyuzdane fantazje z dynamicznie zmieniającymi się kochankami, ale Larry może być najcenniejszym z dotychczasowych frajerów zamożnego fotografa i niedyplomowanej pielęgniarki. Cuchnie kazirodztwem... ale nie oceniajmy ludzi po zapachach:) Bladego jegomościa z przypadłością Normana Batesa (voyeuryzm) i nieskromnej modelki, którą ma na wyłączność. Największym problemem Jasona jest potrzeba, ale nie potrzeba podglądania kotłujących się golasów. To akurat traktuje jak czystą rozrywkę, jedną z niewielu przyjemności, jakie na otarcie łez zsyła mu sadystyczna Opatrzność. Niedługo zagadkowa słabość właściciela jaskini rozpusty jest również przekleństwem jego młodszej siostry – trafiona rykoszetem, bo żaden dobry uczynek na tym świecie nie pozostaje bez kary. Wspieranie chorego brata okupiła staropanieństwem i przerażającą wizją nieodległej przyszłości. Sama w wielkim domu pełnym wspomnień. Bridget oddałaby wszystko za możliwość zestarzenia się z Jasonem, a skoro to niemożliwe, to dlaczego miałaby dłużej odkładać poszukiwania swojego księcia z bajki? Właściwie sam do niej przyszedł, a przynajmniej „kolorowy ptak drapieżny” w niepodzielnym królestwie największej pijawki na planecie Ziemia, uważa, że właśnie ten mężczyzna jest mu – jej – pisany. Jeden z najemców Czarnego Pokoju, z którym Bridget tak świetnie bawiła się w ujeżdżanie byka, czy jak kto woli erotyczną odmianę corridy. Bardzo miękka pornografia Elly'ego Kennera i Normana Thaddeusa Vane'a – wbrew pozorom „The Black Room” nie obfituje w łóżkowe wygibasy (na dodatek się powtarza: akcja z prologu niepotrzebnie przypomniana trochę później), nie da się jednak ukryć, że w tym świecie przedstawionym panuje dość pikantna atmosfera. W rzeczywistości napalonego Larry'ego. Siódma komnata Sinobrodego w biznesie erotycznym. Pokój uciech, do którego lepiej nie wchodzić. Nie pokazywać się warczącej bestii, niezupełnie stojącej na straży tej dusznej miejscówki – niepiękny obrazek zwyczajnie sobie wiszący w klaustrofobicznym korytarzyku prowadzącym do smolistej izby śliskiego Jasona. Bogacza obsługującego przedstawicieli niższych warstw społecznych. Zadba o oprawę muzyczną (najczęściej wybiera utwory Antonio Vivaldiego, bo to jego ulubiony kompozytor, a na urozmaicenie może Fryderyk Chopin?), dyskretnie zaopatrzy w smaczne winko i niedobrze doradzi w razie potrzeby. Zarzucanie sieci na zrozpaczoną gospodynię domową i spełniającego swoje najskrytsze pragnienia Casanovy. Najgorętszy „towar” w Los Angeles? Wszyscy lecą na Larry'ego, nieśmiałego tatusia z przedmieścia. Zawstydzonego otwartością ponętnej studentki, autostopowiczki będącej w swobodnym związku z chłopakiem poznanym na uczelni, który też da się opętać Czarnemu Pokojowi. E tam, zwyczajnie trafiło się ślepej kurze ziarno – fart nowicjusza, bo przecież Larry'emu zdarza się płacić za seks. Zdarzyło się raz, w dodatku nie jestem przekonana, czy maślane oczęta urodziwej prostytutki były częścią przedstawienia odgrywanego dla większości klientów. Rozbrojona niewinnością Larry'ego? Na pewno podekscytowana okazją do wzbogacenia czyjegoś życia erotycznego, wprowadzenia kogoś w arkana sztuki ostrej, ale czy kobieta była bardziej odporna na magię Larry'ego od autostopowiczki? Zaraz tam magię, po prostu co nieco ponaciągano, żeby akcja się rozwijała. Powolutku do przodu. „Zjawisko atmosferyczne”, niebanalny horror bazujący na klimacie, ale też niestroniący od sztucznej krwi: wanna albo dwie.

Zajmująca opowieść z „wybuchową” końcówką. Upiory XX wieku i ten gorączkowy montaż – wszystko inne z pamięci za niedługo może mi wyparować, ale nie ten fragment „The Black Room” Elly'ego Kennera i Normana Thaddeusa Vane'a. Ostatni „rozdział” niedocenionego obrazu o niebezpiecznej pogoni za marzeniami, destrukcyjnych potrzebach, nieodpartych pragnieniach, ulotnych zachciankach, deprawacji, izolacji i anihilacji. „Opowieści o nawiedzonym domu”, neogotyckiego horroru nastrojowego z pomysłem na siebie. Coś innego. Taka tam godna zauważenia lekko pieprzna historia z morałem.

wtorek, 9 kwietnia 2024

Carlton Mellick III „Małpi szał”

 
Sześcioro zaprzyjaźnionych nastolatków wyjeżdża na weekend do drewnianego domku w lesie z zamiarem imprezowania. Po zjeździe z szosy głównej, na ostatnim odcinku trasy, ich oczom ukazują się niezliczone martwe zwierzęta i rzekomy trup myśliwego. Młodzi ludzie zostają ostrzeżeni, uspokaja ich jednak zdumiewająca rozmowa telefoniczna z kompletnie niewzruszoną przedstawicielką tutejszych służb porządkowych. W końcu docierają do nieokazale prezentującej się, trzypiętrowej budowli odziedziczonej przez organizatora wycieczki, mocno skupionego na sobie członka szkolnej drużyny futbolowej, opowiadającego o zdeformowanych istotach mieszkających w tych lasach. Ludziach gór podobno polujących na członków cywilizacji ziemskiej. Wszyscy są przekonani, że to zmyślone historyjki... dopóki z ukrycia nie wychodzi agresywny intruz.

Okładka książki. „Małpi szał”, Dom Horroru 2020 (oryg. Avant Punk Books/Eraserhead Press 2008)

Carlton Mellick III: działacz literackiego podziemia, wyklęty przez biblioteki i księgarnie głównego nurtu, jeden z czołowych amerykańskich przedstawicieli Ruchu Bizarro Fiction, „wychowany” między innymi na prozie Johna Skippa i Craiga Spectora, Kurta Vonneguta, Russella Edsona, Kathe Koji oraz filmach Davida Lyncha, Lloyda Kaufmana, Terry'ego Gilliama i Johna Watersa, pisarz osiadły w Portland w stanie Oregon. Nazywany szalonym geniuszem i wirtuozem dziwaczności człowiek piszący od dziesiątego roku życia – osiem lat później miał już dwanaście powieści, ale dotychczas tylko jedna z nich trafiła na rynek: „Electric Jesus Corpse”, druga opublikowana powieść Mellicka, po „Satan Burger” z 2001 roku (debiutował rok wcześniej zbiorem opowiadań zatytułowanym „Sunset with a Beard”) - który pióro wyszlifował w 2008 roku na warsztatach literackiej organizacji pozarządowej Clarion West, korzystając z rad między innymi Chucka Palahniuka, autora choćby „Fight Club. Podziemnego kręgu”, podstawy scenariusza nominowanego do Oscara za montaż dźwięku obrazu Davida Finchera z 1999 roku.

List miłosny autora „Nawiedzonej waginy” i późniejszego „Domu na ruchomych piaskach” - polscy czytelnicy mogą go też kojarzyć choćby z takich antologicznych publikacji, jak: „13 ran” (2012), „Zombiefilia” (2013), „17 szram” (2013) czy „Bizarro dla zaawansowanych” (2015) – minipowieść, która miała być scenariuszem filmowym. Aktorska przygoda Carltona Mellicka III, niewielki występ w niskobudżetowej produkcji „The Ancient” (2005) zainspirował go do napisania własnego scenariusza kiczowatego horroru o grupce przyjaciół na zabójczych wczasach, ale zamiast tego wysmażył utwór literacki, który „lekko” wymknął się spod kontroli. W przedmowie do „Małpiego szału” (oryg. „Apeshit”), w Polsce po raz pierwszy wydanego w roku 2020 - mniej więcej dwanaście lat po światowej premierze książki - przez oficynę Dom Horroru w tłumaczeniu Tomasza Kotkowskiego i stylowej okładce zaadaptowanej przez Kornela Kwiecińskiego, autor przytacza słowa Harlana Ellisona o fikcyjnych postaciach żyjących własnym życiem, przestającym słuchać swoich stwórców, zrywającym się ze sznurków „władców marionetek”. Taki „problem” Mellick miał z „Małpim szałem”, hołdem dla kina grozy klasy B z lat 80. XX wieku, przypuszczalnie zahaczając też o poprzednia dekadę. Niezupełnie tradycyjną siekaniną na odludziu. Tak się rozbrykało towarzystwo ze świata przedstawionego w tym paskudnym dziełku, że zawstydziło nawet księcia osobliwości. W każdym razie ojciec musiał się porządnie zastanowić nad wypchnięciem tego szkaradnego dzieciaka z gniazda. Coś takiego miałby pokazać ludziom? Nie ma takiej opcji! - krzyczała jakaś część niego. Ale wewnętrzny spór wygrał stary dobry wariat. Chrzanić to, wydajemy! I niech mnie przeklinają... po raz enty;) Nie ulega wątpliwości, że „Małpi szał” Carltona Mellicka III to utwór zdrowo rąbnięty, ale który nie jest? Przecież jego Martwe Zło nie wylazło tak nagle, bez ostrzeżenia – oswajał czytelników ze swoimi odjechanymi wizjami, przyzwyczajał do absurdalnej makabry, nieświadomie szykował na masakrę w ciemnym, mrocznym lesie. Na totalne przegięcie. Nie jego wina, bo ilekroć próbował przywołać swoją opowieść do porządku, zwykle w niewybrednych słowach, ta pokazywała mu środkowy palec. Szatański pomiot radośnie rozprawiający o ekstremalnym nieposzanowaniu życia od poczęcia aż do UWAGA SPOILER po śmierci KONIEC SPOILERA. Kapitan licealnej drużyny cheerleaderek z hafefobią Crystal, jej najlepsza przyjaciółka i zastępczyni we wspomnianym zespole sportowym, która ostatnio dokonała kilku niemałych zmian w swoim wyglądzie, wytatuowana panna z irokezem Desdemona oraz trzech członków szkolnej drużyny futbolowej, Kevin, Rick i Jason, organizują weekendowy wypad do „chałupy jak wyjętej z Martwego zła, tylko dwa razy większej i dziwaczniejszej”. Zabierają ze sobą mniej popularną koleżankę Stephanie, zamkniętą w sobie dziewczynę praktycznie rzecz biorąc zmuszającą się do tej wyprawy, mimo że to doskonała okazja do odbicia chłopaka pazernej znajomej. Crystal wystarczy Jason, ale wicekapitanka cheer-drużyny równocześnie sypia z biseksualistą i chłopakiem o nieokreślonych preferencjach seksualnych. Najpoważniejszą kandydatką na final girl jest Stephanie, ale po piętach depcze jej Crystal – pierwsza wieczory woli spędzać w samotności, najlepiej w łazience z odstresowującą szczoteczką do zębów („Zębów” Mitchella Lichtensteina) aniżeli mocno zakrapianych balangach bogatych dzieciaków, a druga sprawia wrażenie najrozsądniejszej i najmniej skupionej na sobie... klientki cuchnącej stacji benzynowej, która prawie na pewno „została przytargana” z „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera. Kanibale w amerykańskim lesie?

Okładka książki. „Apeshit”, Festa Verlag 2021

Jak dotąd bez niespodzianek, ale po zaliczeniu obowiązkowych odwiedzin w obskurnym przybytku zjeżdżamy z utwardzonej nawierzchni na terytorium backwood horroru. Nieslasherowa martwa strefa, ale najbardziej alarmujące znalezisko, główny bohater incydentu nieopodal chaty nomen omen Jasona, zdecydowanie slasherowe. Życzliwy nieznajomy uznany za obłąkanego wsioka, zupełnie jak nad Crystal Lake, tyle że bardziej straszący wyglądem. Dzień żywego trupa. Pora wezwać posiłki, ale... A nie! Zasięg jeszcze jest, tylko rozmówczyni niezbyt zainteresowana poważnie rannym mężczyzną nagabującym nieletnich i prawdopodobnie największym szwedzkim stołem dla padlinożerców na planecie Ziemia (jakaś zaraza? „Śmiertelna gorączka” Elia Rotha?). Skoro miejscowe władze się nie przejmują, to dlaczego mieliby zawracać sobie tym głowę nastoletni protagoniści „Małpiego szału” Carltona Mellicka III? Gdyby faktycznie istniało jakieś zagrożenie, jak wyraźnie sugerował ten „zmartwychwstały myśliwy”, to na pewno zostaliby ostrzeżeni przez tę bezimienną dyspozytorkę. Po co miałaby to ukrywać? Czyli nie ma co panikować, jedziemy dalej. I wreszcie jest – posiadłość osiemnastoletniego Jasona, scheda po dziadku, który starał się zrobić ze swego syna twardziela równego sobie. Nie żeby był zadowolony z ojca Jasona, ale najpewniej cieszyło go, że mężczyzna podawał dalej. Rodzinna musztra, której Stephanie mogłaby pozazdrościć dziedzicowi nieprzytulnego domku w górach. Dziewczyna, która utknęła w najprawdziwszym piekle. Ze swoją rzadką przypadłością w kroku, ale chyba lepsze to niż aborcyjny fetysz cheerleaderki, którą, bez wzajemności, uważa za swoją najbliższą przyjaciółkę? Takie łóżkowe baraszkowanie, że aż mnie zemdliło. A to tylko wstęp do największych podniet w leśnej chacie Mellicka. Wesołego miasteczka osobowości sadystycznych. Ale najpierw ukradkowa obserwacja niestereotypowej paczki z durnowatego horroru:) Wojerysta z „rodzinnej sagi” zapoczątkowanej przez Wesa Cravena w 1977 roku i niekończącej się historii oficjalnie rozpoczętej przez Roba Schmidta w roku 2003. Oczywiście nie mogło też zabraknąć opowieści przy ognisku – wprawdzie bez ogniska, ale homarowy chłopiec kiedyś może doczeka się równie świetlanej kariery, co zbiegły z zakładu psychiatrycznego seryjny zabójca z hakiem zamiast dłoni. Urban legend na miarę XXI wieku. Udany seans spirytystyczny pisarza bezkompromisowego: wywołanie ducha szalonych lat 80. Ołtarzyk dla campu. Powieść tak zła, że aż dobra. Bezsensowna jatka z drugim dnem, krwawa przejażdżka z nietradycyjnym „mięsem armatnim”, postaci może i niegrzeszących inteligencją, ale i tak byłam pozytywnie zaskoczona... Nie wiem, jak to nazwać, bo „psychologiczna głębia” jakoś nie bardzo mi pasuje, więc poprzestańmy na tym, że uległam podstępnym podszeptom ciasnej konwencji slash. A tu prawdziwe problemy (nie tylko) nastolatków. Mamusia jak z „Carrie” Stephena Kinga - w każdym razie ortodoksja religijna, czy jak kto woli, dziwnie pojmowane wartości chrześcijańskie rodzicielki zwykłego zboczeńca i jego biednej ofiary. Poszukiwanie tożsamości płciowej, niepewność, co do swoich preferencji seksualnych, eksperymentowanie i chowanie się, uciekanie w najlepszym razie w niekomfortową, a w najgorszym śmiertelnie niebezpieczną skorupę. Palący wstyd niekiedy (stanowczo zbyt często!) popychający do ostateczności. Udręka poszkodowanych w czasach „tylko nie mów nikomu”. Kulturalni ludzie nie rozmawiają o seksie, a już na pewno nie takim – zaklinanie rzeczywistości upartym milczeniem, udawaniem, że tego nie ma. Teatrzyk Cywilizacji Współczesnej. Mellick niegrzecznie odmawia udziału w tym obłudnym przedstawieniu, pluje na tę niepisaną umową społeczną, w jego słowniku nie ma słowa „tabu”. Ma potrzebę przelewania na papier wynaturzeń, o których nie śniło się filozofom i nie widzi powodu, by jej nie zaspokajać. Niech inni zachwycają się pięknem – on pozachwyca się brzydotą. Opowie o nadludzkich wyczynach dziewczyny nerwowo miętoszącej własne jelita; opowie o zaopatrzonej w ulubioną broń Jasona Voorheesa, niezaspokojonej onanistce ganiającej po lesie z niebezpiecznie zwisającą piersią (niechybnie odpadnie); opowie o pokawałkowanych istotach rodem z „Re-Animatora” Stuarta Gordona i wreszcie najbardziej podniecającym doświadczeniu w niegodnej pozazdroszczenia egzystencji niestereotypowej cheerleaderki. Okropieństwo!

Leśna masakra dildo w kształcie rączki niemowlaka. Chory horror w stylu lat 80. pióra amerykańskiego Czarodzieja Gore zakochanego w absurdalnych historiach mocnych. Surrealistyczne wizje makabryczne Carltona Mellicka III, tym razem oddającemu hołd kultowym jatkom filmowym. „Martwe zło” Sama Raimiego urządza „Teksańską masakrę piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera w „Piątek trzynastego” Seana S. Cunninghama na „Wzgórzach mających oczy” Wesa Cravena. Perwersja totalna dla koneserów literatury niepoważnej. Campowy „Małpi szał”, który powinien zaskoczyć nawet najwytrwalszych eksploratorów (pod)gatunkowej ziemi nieczystej:) Ekstremalne doznania od turpisty lubiącego się powygłupiać. Uroczy dziwoląg.

Czaku, wielkie dzięki za polecenie!

niedziela, 7 kwietnia 2024

Hanns Heinz Ewers „Alraune. Historia pewnej żyjącej istoty”

 
Na przyjęciu u szacownej rodziny Gontramów dochodzi do incydentu z przekazywaną z pokolenia na pokolenie niezwyczajną figurką alrauneczką, a jeden z gości zapoznaje towarzystwo z legendą o korzeniu mandragory i niezdolnej do miłości, pozbawionej duszy istocie z niej zrodzonej. To inspiruje aroganckiego studenta medycyny Franka Brauna do rozwinięcia śmiałych eksperymentów znienawidzonego wpływowego wuja, tajnego radcy i profesora uniwersyteckiego Jakoba ten Brinkena. Młodzieniec przedstawia zamożnemu krewnemu naprędce wymyśloną hipotetyczną metodę na powołanie do życia mitycznego stworzenia, które daje i odbiera. Wkrótce potem rodzi się Alraune, córka skazanego na śmierć zbrodniarza i sztucznie zapłodnionej prostytutki, a jej prawny opiekun, Jego Ekscelencja Jakob ten Brinken, nie musi długo czekać na potwierdzenie skuteczności swego najśmielszego przedsięwzięcia naukowego. Niejedno potwierdzenie nadludzkich możliwości istoty amoralnej. Diabolicznej jednostki z niespotykaną charyzmą.

Okładka książki. „Alraune. Historia pewnej żyjącej istoty”, Zysk i S-ka 2024

Hanns Heinz Ewers, niemiecki filozof, aktor, poeta, podróżnik oraz autor wielu opowiadań i powieści, urodził się w Düsseldorfie w listopadzie 1871 roku, a po zakończeniu nauki (maturę zrobił w 1891 roku) dobrowolnie wstąpił do 1. Pułku Grenadierów Gwardii im. Cesarza Aleksandra, ale już po czterdziestu czterech dniach został zwolniony ze służby wojskowej z powodu krótkowzroczności. Jego działalność literacka oficjalnie rozpoczęła się w 1901 roku , wydanym tomikiem poezji satyryczne; wiersze pisał już w młodości, ale w tamtym czasie opinia publiczna mogła poznać jedynie jego utwór pochwalny w formie nekrologu dla niemieckiego cesarza Fryderyka III. Mniej więcej w tym samum czasie Ewers zawiązał wodewilową współpracę z pisarzem, krytykiem kultury i założycielem kabaretu w Niemczech Ernstem von Wolzogenem. Po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do pierwszej wojny światowej, Hanns Heinz Ewers został uznany za niemieckiego agenta, „aktywnego propagandystę” i w związku z tym aresztowany w 1918 roku. Trafił do obozu dla internowanych Fort Oglethorpe w stanie Georgia, gdzie przebywał do 1921 roku. Dziesięć lat później skuszony nacjonalistycznymi hasełkami, kultem kultury krzyżackiej, a nade wszystko nietzscheańską kulturą moralną, wstąpił do Nacjonalistycznej Niemieckiej Partii Robotników (niem. Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei; NSDAP). Z łask przywódców partii wypadł parę lat później, po części przez swoją twórczość (postać Lotte Levi, Żydówki i niemieckiej patriotki), ale głównie przez skłonności homoseksualne. W 1934 roku literacki dorobek poczytnego niemieckiego pisarza „trafił do działu ksiąg zakazanych” w Niemczech, przejęto też jego majątek. Represjonowanemu obywatelowi po jakimś czasie udało się uwolnić swoją twórczość – skutek niezmordowanie składanych petycji w sprawie zniesienia zakazu publikowania i zapewne posiadania dzieł Hannsa Heinza Ewersa, który końca drugiej wojny światowej już nie dożył. Zmarł w czerwcu 1943 roku.

W 1910 roku na niemieckim rynku wydawniczym ukazała się zainspirowana 14-zwrotkową balladą Johanna Wolfganga von Goethego powstałą w 1797 roku pierwsza powieść Hannsa Heinza Ewersa, otwarcie tak zwanej Frank Braun Trilogy nazwane „Der Zauberlehrling” (ang. „The Sorcerer's Apprentice”, pol. „Uczeń czarnoksięski”), ze wspomnianą już Lotte Levi, kochanką głównego (anty)bohatera. Ostatnia powieściowa przygoda pana Brauna światową premierę miała natomiast dziesięć-jedenaście lat później: „Vampir” aka „Vampire” płodnego niemieckiego pisarza, który całe dekady po swojej śmierci „gościnnie wystąpił” w powieści Kima Newmana pt. „Krwawy baron. Anno Dracula 1918”, u boku choćby takiej znakomitości jak Edgar Allan Poe, uważanego za jednego z czołowych inspiratorów Ewersa. Środkowa część epickiego tryptyku „Wrogiego Obcego” w niewspółczesnym Nowym Jorku, to najsłynniejsze dzieło zafascynowanego okultyzmem wszechstronnego artysty (epika, liryka, dramat, scenariusze filmowe, reportaże podróżnicze, eseje, do tego aktor i producent filmowy) z wykształceniem prawniczym, którego podobno upodobał sobie Minister Propagandy i Oświecenia Publicznego, kanclerz III Rzeszy, zbrodniarz wojenny Joseph Goebbels. Pierwotnie wydana w 1911 roku „Alraune. Historia pewnej żyjącej istoty” (oryg. „Alraune. Die Geschichte eines lebenden Wesens”) - edycja z ilustracjami małżonki autora, cenionej malarki Ilny Ewers-Wunderwald - to wielokrotnie wznawiana i przenoszona na ekran (pierwsze adaptacje filmowe pojawiły się już w 1918 roku („Alraune, die Henkerstochter, genannt die rote Hanne” Eugena Illésa i Josepha Kleina oraz „Alraune” Michaela Curtiza (alias Mihály Kertész) i Richárda Falka, przy czym ten ostatni mógł zostać wydany w 1919 roku: różne dane w przestrzeni publicznej krążą), a ostatnia w pierwszej połowie lat 50. XX wieku („Alraune” Arthura Marii Rebenalta) perła literatury nazywana przeróbką mitu o Frankensteinie, właściwie ponadczasowego utworu Mary Wollstonecraft Shelley. Najbardziej ekstremalna opowieść o femme fatale wszech czasów, według Briana Stableforda, brytyjskiego naukowca, krytyka i pisarza specjalizującego się w szeroko pojętej fantastyce; dekadenckie arcydzieło według amerykańskiej edukatorki, autorki podręczników Mary Ellen Snodgrass, na które wpływ podobno miała dwutomowa publikacja z działu krytyki społecznej, „Degeneration” Maxa Nordau. W 2024 roku wydawnictwo Zysk i S-ka wprowadziło na polski rynek edycję w mistrzowskim tłumaczeniu i z posłowiem Barbary Grunwald-Hajdasz (życie i twórczość autora powieści oraz słów kilka na temat tłumaczenia tej bizarnej historii); opus magnum Hannsa Heinza Ewersa w wysmakowanej (twardej) retro oprawie: projekt graficzny Urszuli Gireń. Zewnętrzne i wewnętrzne zdobienia oferty specjalnej dla miłośników prozy niesamowitej. Książka (nie tylko) dla koneserów. W mojej ocenie najwyższa półka horroru – doskonały towarzysz dla „Wielkiego Boga Pana” (oryg. „The Great God Pan”) Arthura Machena, opowiadania w całości po raz pierwszy wydanego w 1894 roku wraz z inną niedługą historią nazwaną „The Inmost Light”. Niszczyciela reputacji Wielkiego Literata – arcydzieło wyklęte nie przez Howarda Phillipsa Lovecrafta i pisarzy skupionych wokół niego, nie przez Brama Stokera, a już na pewno nie przez Stephena Kinga, który „postawił mu maleńki pomnik” w swoim „Danse Macabre”. Potępiony przez ówczesną prasę tekst zdegenerowany, zboczony, paskudny... przynajmniej do lat 20. XX wieku. Zdecydowanie moje ulubione opowiadanie, które szczęśliwie prześladowało mnie podczas lektury „Alraune” Hannsa Heinza Ewersa. Prawdę mówiąc silniejsze skojarzenia miałam z „Wielkim Bogiem Panem” Arthura Machena niż „Frankensteinem” Mary Shelley. A stąd już krótka droga do innego arcydzieła literatury grozy monumentalnej „Ghost Story” (pol. „Upiorna opowieść”) Petera Strauba z 1979 roku. Polecam też uwolnioną dwa lata później filmową wersję w reżyserii Johna Irvina.

Okładka książki.  „Alraune”, Bandel Books 2014

Ach, można by przesiać całą Amerykę i całą Australię i do tego dziewięć dziesiątych Europy – i nie znalazłoby się nigdzie takiego mnóstwa uczoności. Tylko że ona jest martwa […] dawno już umarła i śmierdzi rozkładem i zbutwieniem.”

Moralność panny ten Brinken, mentalna zgnilizna tocząca stan mieszczański i szalony pseudonaukowiec, archetypiczny burzyciel przesadnie zafascynowany genetyką – odrażająca praktyka w prywatnej posiadłości w Lendenich nad Renem. Miejscu rzekomo strzeżonym przez Jana Nepomucena. Mówi się, że stwórca skrajnie nieetycznego eksperymentatora, Hanns Heinz Ewers, „Alraune. Historię pewnej żyjącej istoty” pisał pod wpływem idei ruchu eugenicznego - tajny radca Jakob ten Brinken w pewnym sensie z tej gleby wyrósł. Profesor uniwersytecki z pedofilskimi skłonnościami zapalający się do fantastycznie brzmiącego pomysłu nielubianego siostrzeńca, impertynenckiego Franka Brauna, którego poznajemy jako bynajmniej pilnego studenta medycyny. Po wprowadzeniu bezimiennego narratora zwracającego się do „kochanej przyjaciółki”, „jasnowłosej siostrzyczki”, „siostry moich grzechów” (narracja drugoosobowa w Przygrywce i Intermezzach; wyjątki w narracji trzecioosobowej), umownego autora kroniki Alraune, korzystającego z notatek, oprawionej „sekretnej” księgi Jego Ekscelencji Jakoba ten Brinkena, „doktora medycyny, profesora zwyczajnego i rzeczywistego radcę tajnego”. I przedstawieniu rodziny Gontramów, opowiadającego niestworzone historie (patologiczny kłamca) radcy sądowego, jego śmiertelnie chorej małżonki z absurdalnym podejściem do dzieci, delikatnie mówiąc, nieodpowiedzialnej matki hałaśliwej bandy brudasów; najłagodniej jej myśli w słowa ubierając. Gromadki, z której autor wyróżni najmłodszego Wolfa "Wölfchena" i najstarszą Friedę, najlepszą przyjaciółkę jedynej córki Jej Królewskiej Mości, wspólniczki w zbrodni Jakoba ten Brinkena. Wątpliwy talizman rodzinny, legenda o Mandragora offcinarum, diabelskim nasieniu, wyrastającym pod szubienicami, zdaniem alchemików, na skutek ejakulacji pośmiertnej oraz wyzwanie rzucone przez bujającego w obłokach młodzieńca. Bo tak to mógł odebrać ambitny przedstawiciel nauki (faktyczny czy samozwańczy), makiaweliczny opiekun tytułowej istoty. Sztuczne zapłodnienie nierządnicy, rudowłosej piękności Almy Raune, kobiety rozwiązłej i okrutnie zmanipulowanej przez czarującego dżentelmena. Inseminacja domaciczna próbki nasienia pobranej od mordercy skazanego na śmierć – jak się okazuje pierwszym dzieckiem, które przyszło na świat dzięki metodzie in vitro była Alraune:) Osoba niebinarna? Wyprzedzenie swojej epoki, powieść prorocza czy po prostu zbiór wnikliwych obserwacji rzeczywistości przedwojennej. Realia nie mniej zakłamane od dzisiejszych. Sodoma i Gomora pod kopułą Pruderii. Czym różni się bezwstydnica, wulgarna ulicznica Alma od powszechnie szanowanych jurnych właścicieli ziemskich z przełomu XIX i XX wieku? Ludzi zajmujących eksponowane stanowiska w cywilizacyjnym bagienku i innych pracowitych konserwatystów z terenów miejskich? Czym różni się bezbożnica Alraune (chrzest Damiena Thorna) od przekupującej Boga Wszechmogącego Jej Królewskiej Mości i wymyślającej grzechy (świadomie opuszczającej rzeczywiste występki) dla spowiednika Friedy Gontram? I wreszcie czym różni się twór od stwórcy? Femme fatale i pedofil. Raduje się czarne serce, raduje się cuchnąca dusza na każdą wieść o okrucieństwie niesamowicie charyzmatycznej podopiecznej. Właściwie panny/panicza na włościach, niepodzielnej władczyni prawdopodobnie nienaturalnie rozrastającego się „królestwa” nad Renem. „Pamiętnik” voyeurystyczny, nietradycyjna opowieść wampiryczna w gęstym jak na swoje czasy sosie perwersyjnym (imponująca odwaga), oszałamiająco klimatyczny, przepięknie napisany (i przetłumaczony!) zuchwały nadnaturalny horror psychologiczny. Prowokatorska powieść wybitna. Fascynująca historia nieboskiego stworzenia, której przecenić niepodobna.

Zatrważająco dobre „Żywoty nieświętych” Hannsa Heinza Ewersa. Bezczelna powieść postaci kontrowersyjnej, osobowości niewątpliwie zasłużonej dla kultury niemieckiej, ale „mogącej budzić nieprzyjemne emocje”, że pozwolę sobie delikatnie sparafrazować fragment wywodu Everetta Franklina Bleilera, amerykańskiego redaktora, bibliografa oraz badacza literatury fantastycznej i kryminalnej, na temat autora – a przede wszystkim jego artystycznej spuścizny mrocznej - „Alraune. Historii pewnej żyjącej istoty”. Arcydzieła literatury grozy. Tak uważam i zdania nie zmienię. Nigdy przenigdy.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu