Studenci,
Elliot, Sasha i John, decydują się zamieszkać poza kampusem w
wynajętym domu. Wybierają trochę zaniedbany piętrowy budynek w
spokojnej dzielnicy, nieświadomi jej krwawej historii. W 1969 roku
pewien dziennikarz zabił kilka osób mieszkających w tej okolicy,
po czym popełnił samobójstwo. Po zadomowieniu się w nowym miejscu
Elliot znajduje w szufladzie nocnego stolika powtarzającą się
odręcznie napisaną przestrogę: nie mów, nie myśl. Pod nią
natrafia na imię Bye Bye Man. Podczas seansu spirytystycznego
zorganizowanego przez znajomą Sashy, Kim, Elliot zdradza pozostałym
personalia tajemniczej istoty, nie wiedząc jeszcze, że tym
posunięciem sprowadza na nich wielkie niebezpieczeństwo. U Sashy
już nazajutrz pojawiają się oznaki jakiejś choroby, którą
początkowo tłumaczy zwykłym przeziębieniem. Ponadto cała trójka
miewa halucynacje. Elliot z czasem nabiera pewności, że sprawcą
ich nieszczęść jest Bye Bye Man. Istota, której imienia nie wolno
wymawiać, nie można nawet o nim myśleć, jeśli chce się ujść z
życiem.
Stacy
Title w pełnym metrażu debiutowała w 1995 roku czarną komedią
„Kolacja z arszenikiem”. W późniejszym okresie wyreżyserowała
jeszcze trzy filmy w tym wątpliwej jakości horror komediowy pt.
„Piekielne sąsiedztwo”. Pod koniec 2015 roku wzięła na
warsztat scenariusz horroru nadprzyrodzonego doprawionego nutką
stylistyki slash autorstwa jej męża Jonathana Pennera.
Artysta inspirację czerpał z rzekomo autentycznej historii
napisanej przez Roberta Damona Schnecka zatytułowanej „The Bridge
to Body Island” i zamieszczonej w jego książce „The President's
Vampire: Strange-but-True Tales of the United States of America”.
Pierwotnie planowano, że zrealizowana za ponad siedem milionów
dolarów adaptacja tego utworu w reżyserii Stacy Title będzie miała
swoją premierę jeszcze w 2016 roku, ale ostatecznie pokazano ją
dopiero w styczniu roku 2017, czyli ponad rok po jej zrealizowaniu.
„Bye Bye Manowi” udało się „na siebie zarobić”
(dotychczasowe wpływy szacuje się na trochę ponad dwadzieścia
cztery miliony dolarów), ale zarówno krytycy, jak i zwykli
amerykańscy odbiorcy w zdecydowanej większości nie szczędzili
cierpkich słów pod jego adresem. Może obiecujące materiały
promocyjne nazbyt spotęgowały ich oczekiwania względem „Bye Bye
Mana”. W każdym razie mnie najnowsze
przedsięwzięcie Stacy Title pozytywnie zaskoczyło.
„Bye
Bye Man” to kolejny amerykański horror bazujący na motywach
dobrze znanych fanom gatunku i to nie tylko z jednego konkretnego
nurtu. Scenariusz Jonathana Pennera oferuje nam swoisty miks
wyświechtanych rozwiązań fabularnych najczęściej kojarzonych z
horrorami nastrojowymi, psychologicznymi i slasherami. Rozrzut
całkiem spory - powiedziałabym nawet, że w koncepcji scenarzysty
unaocznia się niejakie pragnienie poeksperymentowania z kliszami,
nadania nowego wymiaru popularnym konwencjom. Ograniczające się
jednak jedynie do połączenia wątków typowych dla przynajmniej
trzech różnych podgatunków horroru w jedną sensowną całość.
Bo z tego miszmaszu rodzi się naprawdę zgrabna na gruncie
tekstowym, całkiem emocjonująca opowieść o tajemniczej istocie
zwanej Bye Bye Manem. Nie chcę przez to powiedzieć, że produkcja
została nakręcona z myślą o poszukiwaczach skrajnie
przerażających obrazów, dla których jedynym wyznacznikiem jakości
horroru jest wielkość dawki strachu, jakiej zdoła im on
dostarczyć. Nie, „Bye Bye Man” z całą pewnością nie jest
skierowany do wspomnianej grupy odbiorców – moim zdaniem o wiele
lepiej odnajdą się w nim ci, którzy szukają czegoś lżejszego ze
szczególnym wskazaniem na wielbicieli wszelkiej maści horrorów
młodzieżowych. Właśnie w takowych realiach osadzono fabułę „Bye
Bye Mana”. Czołowymi bohaterami filmu są studenci: Elliot (dobra
kreacja Douglasa Smitha), który po śmiertelnym w skutkach wypadku
rodziców jest „doglądany” przez starszego brata Virgila
pozostającego w związku małżeńskim, owocem którego jest mała
Alice; dziewczyna Elliota Sasha, która tak samo jak on pragnie jak
najszybciej zakosztować „dorosłego życia” u boku ukochanego
oraz najlepszy przyjaciel tego pierwszego, John. Cała trójka
wprowadza się do wynajętego domu usytuowanego w zacisznej okolicy,
w którym zgodnie z tradycją kina grozy niebawem zacznie dziać się
coś niedobrego. Początkowo twórcy próbują nas przekonać, że
będziemy mieć do czynienia z klasyczną ghost story, niczym
niewyróżniającą się na tle niezliczonych reprezentantów tego
nurtu. Najdobitniej wskazuje na to seans spirytystyczny, jeden z
najczęstszych motywów filmowych opowieści o duchach, w którym
rolę medium pełni rówieśnica pierwszoplanowych postaci imieniem
Kim. Jednak już przebieg prologu i dziwaczne znalezisko Elliota każą
podejrzewać, że siła, z którą przyjdzie zmierzyć się
protagonistom nie jest osadzona tak silnie w tradycji ghost
stories jak można by sądzić na pierwszy rzut oka. Szkaradna
postać dręcząca bohaterów filmu nasuwa na myśl Candymana,
jednego z najpopularniejszych slasherowych morderców. A
właściwie to nie sama postać, bo ta odznacza się zupełnie inną
aparycją (charakteryzatorzy stworzyli całkiem wiarygodne, dosyć
upiorne oblicze zakapturzonej istoty) tylko sposób jej przywołania.
Aby sprowadzić na siebie zagrożenie uosabiane przez czarnoskórego
mordercę z hakiem w miejscu dłoni należało pięć razy
wypowiedzieć przed lustrem jego przydomek. Łatwo było więc uniknąć
koszmarnego spotkania z Candymanem. W nieporównanie trudniejszej
sytuacji zostają postawieni bohaterowie filmu Stacy Title, bo w
przypadku Bye Bye Mana wystarczy pamięć o jego imieniu –
każdorazowe wypowiedzenie nawet w myślach jego personaliów
zwiększa zagrożenie z jego strony. Pamięć sprawia, że rośnie w
siłę. Jest jak nieuleczalna choroba szukająca sposobu na
błyskawiczne rozprzestrzenienie się po świecie. Przypomina to
crossover Ronny'ego Yu zatytułowany „Freddy kontra Jason” - jak
pamiętamy tam Krueger również szukał sposobu na przypomnienie
mieszkańcom miasta o swoim istnieniu, pamięć o nim również
sprawiała, że rósł w siłę. W scenariuszu „Bye Bye Mana”
można się także doszukiwać wpływu „Babadooka”, w końcu jego
moc objawia się zdolnością wywoływania halucynacji u swoich
ofiar. Wizji tak realistycznych, że znacznie utrudniających
protagonistom rozeznanie się w twardej rzeczywistości. Omamy jakich
doświadczają bohaterowie filmu Stacy Title mogą wywoływać w
widzach ambiwalentne odczucia. Bo z jednej strony charakteryzują się
całkiem sporą śmiałością (a w dwóch przypadkach nawet dużą
pomysłowością), kamera nie ucieka przed „chorobliwymi
imaginacjami”, aczkolwiek ich wykonanie pozostawia już wiele do
życzenia. Moment, w którym z oka Kim wypełza wijący się robaczek
moim zdaniem odznacza się największą innowacyjnością (nie
widziałam jeszcze czegoś takiego na ekranie), ale efekt nieco psuje
widoma ingerencja komputera. Obdarte ze skóry, ogromne zwierzę
(pies?) co jakiś czas przemykające po ciemnych pomieszczeniach
feralnego domostwa również cechowało się niejaką pomysłowością
i także nie prezentowało się tak realistycznie, jakbym tego
chciała, bo i w tym przypadku filmowcy postanowili wspomóc się
sztuczną grafiką komputerową. Wizualnie dużo lepiej prezentowały
się między innymi krwiste oczodoły Carrie-Anne Moss i poharatane
dziewczę zbliżające się do przerażonego chłopaka. Natomiast
ujęcie płonącej Faye Dunaway było tak kiczowate, że zwyczajnie
nie mogłam powstrzymać głośnego śmiechu. Ucieszyła mnie za to
obecność w obsadzie dwóch dopiero co wspomnianych aktorek, którym
co prawda nie dano dużego pola do popisu, ale i tak udało im się
uświetnić tę produkcją swoją znakomitą grą.
Ze
wszystkich wizualnych wtrętów silnie zakorzenionych w tradycji kina grozy
najbardziej przekonały mnie manifestacje tytułowego antybohatera,
zwłaszcza jego nocne objawienia na użytek zaspanego Elliota.
Wyrastający z czarnego płaszcza wiszącego na ścianie naprzeciwko
łóżka bladolicy Bye Bye Man robił całkiem upiorne wrażenie –
jeden moment zdołał nawet na mgnienie oka unieść mnie z fotela. W tamtej chwili
twórcy zabłysnęli idealnym wyczuciem czasu, dynamizując wstawkę akurat w tym ułamku sekundy, w którym absolutnie nie byłam na to
przygotowana. Nie udało im się jednak wypracować więcej równie
skutecznych jump scenek, chociaż kilka razy próbowali. Na
przykład w migawkowych ujęciach okaleczonej twarzy agresora. Coś
podobnego mieliśmy już chociażby w „Egzorcyście”, gdzie styl
oczywiście był nieporównanie lepszy, bo niepokojący, a nie starający się przede wszystkim poderwać widza z fotela. O wiele większą wprawą
filmowcy wykazali się w kwestii budowania napięcia podczas
sekwencji poprzedzających spodziewany atak. Współcześni twórcy
kina grozy rzadko cechują się na tyle dużą cierpliwością w
budowaniu tego typu scen żebym miała jakąkolwiek szansę
całkowicie wczuć się w daną złowieszczą sytuację. Najczęściej
zbytni pośpiech odziera zwiastuny bezpośredniego zagrożenia życia
pozytywnych bohaterów z wszelkiej dramaturgii, przez co kulminacje często nie są tak żywotne, jak być powinny.
Tymczasem Stacy Title z pomocą swojej ekipy uraczyła mnie kilkoma
przyzwoicie sportretowanymi samotnymi wędrówkami bohaterów po w
miarę ciemnych pomieszczeniach, w których da się odczuć jakąś
tajemniczą obecność. Nieśpieszna praca kamer i miejscami wręcz
dojmująca cisza znacznie intensyfikują napięcie, chociaż zdjęciom
przydałoby się trochę więcej mroku – nie zaszkodziłoby gdyby
chociaż w kątach zalegała atramentowa czerń, bo pozwoliłoby to
przynajmniej co poniektórym widzom z większą trwogą wypatrywać
tam jakiegoś szkaradnego intruza. Od strony technicznej „Bye Bye
Man” nie prezentuje się więc jakoś szczególnie zachwycająco
(podejrzewam, że efekt byłby lepszy, gdyby twórcy dysponowali
mniejszym budżetem), aczkolwiek o jakimś żenująco niskim poziomie
również nie może być mowy. Za to fabułę prowadzono z taką
płynnością, że nie mogłam narzekać na dotkliwy niedosyt wrażeń.
Liczyłam na lekki horror młodzieżowy, który mogłabym
śledzić z na tyle dużą ciekawością, aby nie odczuwać
nieodpartej potrzeby przerwania seansu i w gruncie rzeczy dokładnie
to dostałam. Ze znanych i lubianych przeze mnie motywów
kinematografii grozy sklecono całkiem interesującą opowieść,
choć poszukiwacze artystycznych innowacji najprawdopodobniej nie
będą zadowoleni z kierunku obranego przez Jonathana Pennera. Mam
jednak nadzieję, że znajdą się widzowie, którym uda się docenić chociaż niewymuszoną
płynność, z jaką scenarzysta naprzemiennie przechodzi od jednego
niewyszukanego wątku do drugiego. I oczywiście zauważyć
grację, jaką wykazał się w tworzeniu tytułowego antybohatera,
posiadającego w sobie cechy innych znanych filmowych morderców i
wszelkiej maści maszkar wzbogacone nutką inwencji (nie
myśl), która z całego wachlarza składowych tej kreacji bodaj
najsilniej wzmaga poczucie zagrożenia, okraszonego odrobiną paranoi. A
to wszystko bez bzdurnego przekombinowania na płaszczyźnie
fabularnej – bez natarczywych zabiegów tego rodzaju, które podkopywałyby
wiarygodność tej postaci bądź wprowadzały poczucie obserwowania nielogicznego, naprędce skleconego ciągu zdarzeń. Końcowych
partii „Bye Bye Man” również nie potrafię nie docenić, bo
choć twórcy nie zaserwowali mi wówczas prawie nic, czego bym się
już od dłuższego czasu nie spodziewała (poza finalizacją jednego
pojedynku), to faktem jest, że mogli to zamknąć w dużo bardziej
niepożądany sposób. UWAGA SPOILER Swoją drogą najbardziej zaskoczyła mnie moja reakcja na końcowe wydarzenia -
pierwszy raz krzyczałam do lubianego przeze mnie fikcyjnego bohatera, żeby się zabił KONIEC SPOILERA.
Moje
zapatrywania na „Bye Bye Mana” Stacy Title jak na tę chwilę
plasują się w zdecydowanej mniejszości – reakcje większej
części widzów, którzy mieli już okazję zobaczyć tę produkcję
odbiegają od mojego dosyć przychylnego spojrzenia na owo
przedsięwzięcie. Horrorem idealnym „Bye Bye Man” na pewno nie
jest, ale w kategoriach lżejszego młodzieżowego straszaka moim
zdaniem nie wypada wcale tragicznie. Na tle sobie podobnych
współczesnych tworów w mojej ocenie nawet nieco wybija się ponad
średnią, do czego najsilniej przyczyniły się intrygujący, acz
niezbyt odkrywczy scenariusz, sympatyczni bohaterowie i ciekawy
czarny charakter oraz nagromadzenie napięcia (choć oczywiście
mogło być ono dużo potężniejsze). Największym błędem twórców
z mojego punktu widzenia była ingerencja CGI – bez efektów
komputerowych makabryczne wstawki zyskałyby na wiarygodności, co w
rezultacie mogłoby się przyczynić do zwiększenia liczby osób
pozytywnie odbierających ten obraz.
Za
przedpremierowy seans bardzo dziękuję portalowi
Polska
premiera 7 kwietnia 2017 roku na Cineman VOD http://www.cineman.pl/filmy/Filmy,Mocne-kino,Horror/Bye-Bye-Man
Krzyczałaś, mówisz? Hah, chciałabym to zobaczyć :)
OdpowiedzUsuńTak, zdarza mi się krzyczeć do niektórych bohaterów filmów (polityków zresztą też) i jakoś nie rusza mnie to, że i tak mnie nie słyszą:D
UsuńBuffy, Ty masz naprawdę pecha do plagiatorów. Przypadkowo znalazłem post dziewczyny, który jest niemal idealną kopią Twojej recenzji filmu Bye Bye Man. Dziewczyna jest na tyle bezczelna, że w odpowiedziach na liczne pozytywne opinie dotyczące "jej" posta można znaleźć takie kwiatki jak: "moja recenzja", "napisałam to w recenzji", "starałam się zawrzeć w niej co najważniejsze". Jedyną rzeczą jaką ta plagiatorka zrobiła sama było wygooglowanie kadrów z filmu i wyrzucenie jednego akapitu z Twojej recenzji. Oto dowód:
OdpowiedzUsuńhttp://black-bird-says.blogspot.com/2017/09/recenzja-filmu-bye-bye-man.html
Stały, znany Ci czytelnik, tym razem anonimowy.
Hehe, rzeczywiście pech;)
UsuńDziękuję ślicznie za cynk! Naprawdę, jestem Ci bardzo wdzięczna.