poniedziałek, 29 stycznia 2018

„Something Evil” (1972)

Marjorie i Paul Wordenowie przeprowadzają się wraz z dwójką swoich dzieci, Steviem i Laurie, z Nowego Jorku na wieś. Zakupiony przez nich dom bardzo niepokoi jego poprzedniego właściciela. Jest on przekonany, że to złe miejsce i jeszcze przed sprzedażą nieruchomości nie kryje przed Paulem swoich uczuć względem niej. Wordenowie wychodzą z założenia, że mają do czynienia z zabobonnym kmiotkiem, ale Marjorie z czasem zaczyna zmieniać zdanie na temat ich nowego miejsca zamieszkania. W nocy słyszy płacz dziecka wydobywający się ze stodoły, a tuż po urządzonym przez Wordenów przyjęciu nieopodal ich domu dochodzi do tragedii. Marjorie zaczyna interesować się okultyzmem i nabiera przekonania, że w jej domu zagnieździł się Szatan. Jej zachowanie coraz bardziej niepokoi Paula. Mężczyzna nie wierzy w teorie przedstawiane przez jego żonę. Źródła problemu upatruje w niej samej, a nie w diabelskiej mocy, o której kobieta tak często mu opowiada.

„Pojedynek na szosie”, „Szczęki”, „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”, „Poszukiwacze zaginionej Arki”, „E.T.”, „Jurassic Park, „Zaginiony Świat: Jurassic Park” „A.I. Sztuczna inteligencja”, „Raport mniejszości”, „Wojna światów” - to przykłady filmów Stevena Spielberga, które odniosły ogromny międzynarodowy sukces. Chyba każdy z wyżej wymienionych tytułów pada we wszystkich rozmowach fanów tego artysty poświęconych jego twórczości. Miłośnicy kina grozy w szczególności pamiętają też o jego wkładzie w kultowego „Ducha” Tobe'a Hoopera, ale nawet wśród nich nie znajdziemy wiele osób zaznajomionych z jego „Something Evil”. Telewizyjnym horrorem na podstawie scenariusza Roberta Clouse, wyreżyserowania którego Spielberg podjął się niedługo po zakończeniu pracy nad „Pojedynkiem na szosie”.

„Something Evil” wygląda jak wprawka przed „Duchem”, preludium do projektu, w który Steven Spielberg zaangażuje się dekadę późnej i który odniesie nieporównanie większy sukces. W scenariuszu Roberta Clouse także pojawia się motyw przeprowadzki do nowego domu, który tak samo jak w „Duchu” wydaje się być siedliskiem jakiejś nadnaturalnej siły, przy czym w „Something Evil” uwaga widza stosunkowo szybko zostaje skierowana na postać Diabła, nie poltergeista. Wiarygodnie wykreowani przez Sandy Dennis i Darrena McGavina, Marjorie i Paul Wordenowie, mają już dość mieszkania w Nowym Jorku. Zwłaszcza kobieta pragnie uciec od wielkomiejskiego zgiełku i osiąść na wsi w domu, w którym zakochuje się od pierwszego wejrzenia. Jej mąż nie ma nic przeciwko długim dojazdom do pracy, do agencji reklamowej, która ma swoją siedzibę w Nowym Jorku, bo to niewielka cena za możliwość życia w tak cichej i bezpiecznej okolicy. Dobro rodziny jest dla Paula bardzo ważne, ale nie może przy tym zaniedbywać swojej pracy, ponieważ to jedyne źródło ich utrzymania. Zakup nowego domu poważnie nadszarpnął ich domowy budżet, choć wydaje się, że w dużo mniejszym stopniu niźli będzie to miało miejsce w późniejszym „Horrorze Amityville” Stuarta Rosenberga. Wordenowie nie muszą mocno zaciskać pasa, ale to nie znaczy, że w najbliższym czasie będą mogli sobie pozwalać na zakupowe szaleństwa. Zadanie podreperowania domowego budżetu spoczywa na barkach Paula, jedynego żywiciela rodziny, ale jego żona już wkrótce zacznie mu to mocno utrudniać. Marjorie nabierze bowiem przekonania, że w ich nowym domu zagnieździło się jakieś zło, a z czasem skłoni się ku teorii o Szatanie czyhającym na jej duszę. Jej małżonek będzie więc musiał skracać swój pobyt w biurze i gnać do wiejskiego domu, aby wesprzeć swoją coraz to bardziej przerażoną i zrozpaczoną „drugą połówkę”. Ale nie w walce z nadprzyrodzonym bytem, bo Paul nie wierzy w jego istnienie. Jego zdaniem Marjorie potrzebuje czasu na przystosowanie się do nowego miejsca i niepotrzebnie tak dużo czasu poświęca zgłębianiu tajników okultyzmu, do którego to według Paula podchodzi nazbyt poważanie. Mieszkający milę od Wordenów Harry Lincoln (dobra robota Ralpha Bellamy'ego) ma zgoła inne zdanie na ten temat – mężczyzna długie lata poświęcił badaniom okultystycznym i żywo interesuje się postacią Lucyfera, w istnienie którego wierzy, łatwiej mu więc przyjąć teorie Marjorie. Ale nie jest przy tym całkowicie bezkrytyczny, w jego głowie ciągle kołacze się wszak myśl, że kobieta równie dobrze mogła ulec zwykłej sile sugestii płynącej z książek, które jej pożyczył. „Something Evil” to z gruntu prosty horror o zjawiskach nadprzyrodzonych bądź postępującym szaleństwie głównej bohaterki. Należy jednak zaznaczyć, że Robert Clouse w swoim scenariuszu nie zdołał idealnie zestawić tych dwóch ewentualności, nie sprawił, że widz, aż do ostatnich scen nie jest pewien właściwej natury zagrożenia. To nie „Nawiedzony dom” Roberta Wise'a, choć miejscami wydaje się, że na gruncie interpretacyjnym dążono do osiągnięcia zbliżonego efektu. Clouse podrzuca zarówno tropy wskazujące na nawiedzenie nowego domu Wordenów przez jakąś siłę nieczystą, najprawdopodobniej samego Lucyfera, który mógł wydostać się z któregoś ze słoików wypełnionych zagadkową substancją porozstawianych w piwnicy (to przywiodło mi na myśl późniejszego „Księcia ciemności” Johna Carpentera, choć podobieństwo nie jest jakoś szczególnie wielkie), jak i poszlaki świadczące o chorobie psychicznej głównej bohaterki „Something Evil”. Ale wydaje mi się, że nawet mniej domyślni widzowie bez jakichkolwiek trudności szybko odrzucą mylące tropy i już do końca nie dadzą się zawrócić z właściwej ścieżki, na którą przedwcześnie wkroczą. Nie mogę jednak zarzucić „Something Evil” przewidywalności w absolutnie każdym calu, ponieważ Robert Clouse w końcówce zaserwował mi coś, co wcześniej nawet przez myśl mi nie przeszło. A przecież wskazówek nie brakowało – wystarczyło jedynie właściwie je zinterpretować, czego nie uczyniłam UWAGA SPOILER z powodu całkowitego skupienia na opętaniu Marjorie, tak dużej pewności co do tego, że nawet na ułamek sekundy nie dopuściłam do siebie myśli o istnieniu jakiejś innej możliwości. Na co z pewnością liczyli twórcy omawianej produkcji KONIEC SPOILERA.

Fabuła „Something Evil” z punktu widzenia osoby dobrze zaznajomionej z wszelkiej maści horrorami nastrojowymi nie przedstawia jakiejś większej wartości. Twórcy zmiksowali kilka znanych wielbicielom gatunku tematów bez dużego polotu. W sposób tak mało charakterystyczny, tak dalece ugrzeczniony, że obawiam się, iż „Something Evil” nie będzie w stanie przemówić do większości współczesnych widzów. A przynajmniej nie z taką siłą, żeby rozpamiętywali oni ten obraz jeszcze długo po zakończeniu seansu. Bo w sumie ogląda się to bez większych zgrzytów – znużenie ogarniało mnie tylko chwilami, los Wordenów nie był mi obojętny, dlatego też nie musiałam zmuszać się do dobrnięcia do napisów końcowych. Łaknęłam wiedzy jak to się dla nich skończy, choć oczywiście miałam swoje podejrzenia, które okazały się trafne i niemalże bezboleśnie przyjmowałam wszystkie standardowe wątki wplątywane w akcję. Niemalże, bo coraz bardziej rozpaczliwe próby skierowania mojej uwagi na błędną interpretację, zepchnięcia mnie z właściwej ścieżki, na którą szybko wkroczyłam trochę mnie irytowały, a i typowa dla telewizji mocno ugrzeczniona forma w moich oczach szkodziła tej historii. Bo Steven Spielberg stworzył solidne podwaliny pod mrożące krew w żyłach uderzenia, pod jakieś pamiętne momenty szczytowej grozy, których to w „Something Evil” najzwyczajniej w świecie nie ma. Kilka trzymających w napięciu sekwencji zwiastujących rychły atak nie doczekało się widowiskowych kulminacji, ale już same te sceny świadczą o dużym talencie reżysera, operatorów i oświetleniowców. Moim zdaniem kwintesencja tej nieczęsto spotykanej zdolności intensyfikowania napięcia unaocznia się w samotnej nocnej wędrówce Marjorie w stronę stodoły, z której wydobywa się płacz dziecka, początkowo przypominający miauczenie kota. Iście mroczna oprawa wizualna i cierpliwość, którą wykazują się twórcy podczas wyłuszczania tego fragmentu opowieści Roberta Clouse tj. brak osłabiającego emocje pośpiechu, pędu do punktu kulminacyjnego, dosłownie skradły całą moją uwagę. Siedziałam jak na szpilkach, uważnie wpatrując się w główną bohaterkę filmu, która robi to, co najczęściej zwykli czynić protagoniści horrorów. Uparcie zmierza w stronę potencjalnego zagrożenia chcąc poznać źródło tajemniczych odgłosów. Pozostałe sekwencje mające windować napięcie pozostają w tyle za tą właśnie przeze mnie wyszczególnioną. Ale nie w aż takim stopniu, żeby mówić o realizatorskiej porażce. Czego nie można niestety powiedzieć o finalizacji tychże, o momentach, które powinny stanowić istne apogeum grozy, ale zamiast tego przynoszą jedynie rozczarowanie. A w jednym przypadku grymas skrajnej niechęci, bo inaczej chyba nie da się przyjąć tandetnego czerwonego tła migającego w momencie bezpośrednio poprzedzającym śmierć dwójki bohaterów „Something Evil” (swoją drogą kolor czerwony nierzadko jest tutaj uwypuklany: ubranie Marjorie, kwiaty). Ale nawet te mankamenty nie odebrały mi chęci dalszego towarzyszenia Wordenom w ich trudach i znojach, nawet one nie zabrały mi całej przyjemności płynącej z obcowania z tym obrazem, której to największymi dostarczycielami były wspomniane już napięcie i mroczna oprawa scen nocnych. Muszę jednak dodać, że liczniejsze sekwencje rozgrywające się w pełnym świetle dziennym nie ustępują tym kręconym po zapadnięciu zmroku, bo z wyblakłych, zamglonych zdjęć także bije potężna wrogość, niemały ładunek przyczajonej grozy, którą wzmaga ponadto poczucie izolacji. Pozostawania z dala od innych ludzi, w otoczeniu pozornie bezkresnych błoni i naturalnych wzniesień, w domu, który może być siedzibą największego zła.

„Something Evil” z pewnością nie wyróżnia się w gronie horrorów nastrojowych. Nie stanowi jednego z lepszych dokonań na tym polu i moim zdaniem nawet zagorzali wielbiciele tego rodzaju kina nie powinni traktować go jako pozycji obowiązkowej. Ale jeśli podejdzie się do niego bez większych oczekiwań, z zamiarem obejrzenia niewymagającej myślenia, klimatycznej opowieści o rzeczach, które żadnemu miłośnikowi horrorów nie są obce, które są na trwałe wpisane w tradycję tego gatunku to można zapewnić sobie kilkadziesiąt minut całkiem znośnej rozrywki. Najlepsze z dotychczasowych osiągnięć Stevena Spielberga to to na pewno nie jest, ale daleka jestem od posądzania go o „spłodzenie” zwykłego gniota. Bo aż tak niskiego poziomu w „Something Evil”, na swoje szczęście, nie zaobserwowałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz