Eric
organizuje urlop na wyspie, na której poza sezonem zazwyczaj nie ma
ludzi. Zabiera ze sobą swoją żonę Brooke, siostrę Kay i jej męża
Davida. Wszyscy lokują się w domu należącym do znajomego Erica,
który obecnie przebywa poza wyspą, ale wyraził zgodę na
korzystanie z jego własności. Kay jest malarką, borykającą się
z niezwykle realistycznymi koszmarami sennymi, które obecnie
stanowią źródło inspiracji dla jej dzieł. Po przylocie na wyspę
kobietę ogarniają złe przeczucia. Zniszczony budynek, który
niegdyś był kinem przywodzi jej na myśl jej własny obraz
namalowany jakiś czas temu. Chociaż Kay nigdy nie odwiedziła tego
miejsca wydaje jej się ono bardzo znajome. Jest przekonana, że
śniła o tej wyspie i obawia się, że niebawem stanie się coś
strasznego. Wkrótce Kay zaczyna śnić o morderstwach dokonywanych
na wyspie przez osobnika, którego oblicza nie jest stanie dostrzec.
I ma powody sądzić, że nie są to zwykłe koszmary senne.
 Fabuła
„The Slayer” została osadzona na wyspie, twórcy postawili więc
na jedno z moich ulubionych miejsc akcji w tym gatunku, spowijając
je ponurą atmosferą, z której wyraźnie i nieustannie emanuje
potężne i przy tym nie do końca zdefiniowane zagrożenie. Zdjęcia
epatują wieloma odcieniami szarości, nawet za dnia są mocno
przygaszone i lekko przybrudzone, a po zapadnięciu zmroku twórcy
pozwalają aby te barwy wyparła czerń, ale nie nieprzenikniona.
Chociaż protagonistów wówczas otacza ciemność nie ma się
absolutnie żadnych trudności z dojrzeniem wszystkich szczegółów,
ponieważ jest ona w umiejętny sposób, bo niezabijający
nieprzyjemnego wrażenia napierającego zewsząd mroku, nieprzesadnie
rozpraszana przez oświetleniowców. Wybór takiego miejsca akcji
właściwie gwarantuje aurę wyalienowania, kompletnego odcięcia od
reszty świata, niemożności szukania pomocy, zdania na własne siły
w tej jakże nieprzyjaznej scenerii. Wyspy, która o tej porze roku
jest ponoć całkowicie wyludniona, wyspy, na której rozciągają
się spore obszary obrośnięte wysuszoną trawą i niewielkie lasy,
a otacza ją plaża, która po przylocie protagonistów spoczywa pod
ciężkim, brudnoszarym niebem. Później przybywa szalejąca burza.
Pioruny przecinają niebo, zacinający deszcz ogranicza widoczność,
a towarzyszący im porywisty wiatr szarpie między innymi okiennicami
domostwa, w którym ulokowała się czwórka bohaterów „The
Slayer”. To zjawisko atmosferyczne tylko potęguje poczucie
wyobcowania, znajdowania się w pułapce bez wyjścia, bo jak już
wcześniej nas poinformowano w takich warunkach żadna odsiecz nie
nadejdzie. Ale nie tylko sceneria i zdjęcia, za które odpowiadała
Karen Grossman przyczyniły się do stworzenia tak klimatycznej
oprawy. Dużą zasługę miała w tym także ścieżka dźwiękowa
skomponowana przez Roberta Folka, nastrojowa muzyka, która
znakomicie koegzystowała z ponurymi kadrami. Warstwa wizualna i
warstwa audio wzajemnie się uzupełniały, co najlepiej widać i
słychać w sekwencjach podnoszących napięcie tuż przed
spodziewanymi uderzeniami. Mordercy grasującego na wyspie, czy
czegoś wyśnionego, żyjącego jedynie w koszmarach Kay i może
popychającego ją w stronę szaleństwa? Najwięcej wątpliwości
budzi to, że agresor atakuje, gdy główna bohaterka śpi – to
właśnie ten jakże istotny szczegół tak bardzo utrudnia
znalezienie logicznego wyjaśnienia dla wydarzeń, którym
świadkujemy. Wybór każdej z podrzuconych przez scenarzystę
możliwości rodzi jakieś wątpliwości, wcześniej czy później w
każdej z nich dostrzeżemy wszak jakąś ogromną lukę, której nie
będziemy potrafili załatać czymś w pełni satysfakcjonującym. A
przynajmniej ja w takie ślepe uliczki się zapuszczałam. Brałam
pod uwagę dwie interpretacje podrzucone przez J.S. Cardone'a, ale
moje próby załatania wszystkich dziur w obu tych wersjach skończyły
się fiaskiem. I wątpię, żeby dużej liczbie odbiorców udało się
samemu to poskładać, ale nie mogę wykluczyć, że co poniektórzy,
mniej liczni, widzowie poradzą sobie z tym niemałym wyzwaniem.
Fabuła
„The Slayer” została osadzona na wyspie, twórcy postawili więc
na jedno z moich ulubionych miejsc akcji w tym gatunku, spowijając
je ponurą atmosferą, z której wyraźnie i nieustannie emanuje
potężne i przy tym nie do końca zdefiniowane zagrożenie. Zdjęcia
epatują wieloma odcieniami szarości, nawet za dnia są mocno
przygaszone i lekko przybrudzone, a po zapadnięciu zmroku twórcy
pozwalają aby te barwy wyparła czerń, ale nie nieprzenikniona.
Chociaż protagonistów wówczas otacza ciemność nie ma się
absolutnie żadnych trudności z dojrzeniem wszystkich szczegółów,
ponieważ jest ona w umiejętny sposób, bo niezabijający
nieprzyjemnego wrażenia napierającego zewsząd mroku, nieprzesadnie
rozpraszana przez oświetleniowców. Wybór takiego miejsca akcji
właściwie gwarantuje aurę wyalienowania, kompletnego odcięcia od
reszty świata, niemożności szukania pomocy, zdania na własne siły
w tej jakże nieprzyjaznej scenerii. Wyspy, która o tej porze roku
jest ponoć całkowicie wyludniona, wyspy, na której rozciągają
się spore obszary obrośnięte wysuszoną trawą i niewielkie lasy,
a otacza ją plaża, która po przylocie protagonistów spoczywa pod
ciężkim, brudnoszarym niebem. Później przybywa szalejąca burza.
Pioruny przecinają niebo, zacinający deszcz ogranicza widoczność,
a towarzyszący im porywisty wiatr szarpie między innymi okiennicami
domostwa, w którym ulokowała się czwórka bohaterów „The
Slayer”. To zjawisko atmosferyczne tylko potęguje poczucie
wyobcowania, znajdowania się w pułapce bez wyjścia, bo jak już
wcześniej nas poinformowano w takich warunkach żadna odsiecz nie
nadejdzie. Ale nie tylko sceneria i zdjęcia, za które odpowiadała
Karen Grossman przyczyniły się do stworzenia tak klimatycznej
oprawy. Dużą zasługę miała w tym także ścieżka dźwiękowa
skomponowana przez Roberta Folka, nastrojowa muzyka, która
znakomicie koegzystowała z ponurymi kadrami. Warstwa wizualna i
warstwa audio wzajemnie się uzupełniały, co najlepiej widać i
słychać w sekwencjach podnoszących napięcie tuż przed
spodziewanymi uderzeniami. Mordercy grasującego na wyspie, czy
czegoś wyśnionego, żyjącego jedynie w koszmarach Kay i może
popychającego ją w stronę szaleństwa? Najwięcej wątpliwości
budzi to, że agresor atakuje, gdy główna bohaterka śpi – to
właśnie ten jakże istotny szczegół tak bardzo utrudnia
znalezienie logicznego wyjaśnienia dla wydarzeń, którym
świadkujemy. Wybór każdej z podrzuconych przez scenarzystę
możliwości rodzi jakieś wątpliwości, wcześniej czy później w
każdej z nich dostrzeżemy wszak jakąś ogromną lukę, której nie
będziemy potrafili załatać czymś w pełni satysfakcjonującym. A
przynajmniej ja w takie ślepe uliczki się zapuszczałam. Brałam
pod uwagę dwie interpretacje podrzucone przez J.S. Cardone'a, ale
moje próby załatania wszystkich dziur w obu tych wersjach skończyły
się fiaskiem. I wątpię, żeby dużej liczbie odbiorców udało się
samemu to poskładać, ale nie mogę wykluczyć, że co poniektórzy,
mniej liczni, widzowie poradzą sobie z tym niemałym wyzwaniem.
„The
Slayer” może się pochwalić jeszcze jednym plusem. Nie mniej
albo nie dużo mniej ważnym od już wymienionych, a mianowicie
scenami mordów. Wędkowanie z człowiekiem w roli ryby i
zaklinowanie głowy klapą w suficie są najbardziej pomysłowe, ale
nawet w tych mało kreatywnych sposobach eliminacji ofiar (widły,
uderzenie w głowę) uwidacznia się niemała odwaga twórców. Bo
nie uciekają oni przed dosyć długimi zbliżeniami na poszarpane
rany broczące posoką, na kawałki ludzkiego ciała, głowę i
resztę, z zakrwawionymi kikutami włącznie (scena w łóżku pewnie
jeszcze długo będzie gościć w mojej pamięci), aczkolwiek
przesadą byłoby stwierdzenie, że „The Slayer” dosłownie
ocieka substancją imitującą krew. Scen mordów nie ma wiele, ale
każde z nich robi iście realistyczne wrażenie, co zawdzięczamy
nie tylko solidnymi efektom specjalnym, ale również umiarowi. Ich
twórcy nie posuwali się do granic absurdu w ilości krwi
wydobywającej się z ludzkich organizmów, nie kąpali w niej całego
planu, dzięki czemu zachowali duży realizm i nie wzbudzili we mnie
wrażenia przesytu. Dla wielbicieli wszelkiej maści rąbanek pewnie
nie będzie to szczególnie odrażające, pewnie nie będą
zniesmaczeni ani zaszokowani tymi widoczkami pomimo zachowania
wysokiej wiarygodności, ale w slasherach to normalne. Nie
jest to wszak nurt, który często doprowadza do ekstremum
płaszczyznę gore. „The Slayer” posiada też kilka,
mankamentów, mniej niż plusów i zdecydowanie mniejszej wagi, ale
zauważalnych. Scenkę z widłami i ostatnią partię za bardzo
rozciągnięto w czasie. Rozumiem, że twórcom zależało na
powolnym budowaniu napięcia i często ich starania przynosiły
zamierzony efekt, ale w tych dwóch momentach zdecydowanie ich
poniosło. Pierwsza z wymienionych sekwencji trochę przez to traci
na wiarygodności, ponieważ morderca rusza się zbyt wolno nawet jak
na slasherowe standardy, a druga od pewnego momentu zaczęła
mnie zwyczajnie nudzić, męczyć, niecierpliwić, aczkolwiek muszę
zaznaczyć, że pod koniec te nieprzyjemności zostały wyparte przez
zaskoczenie, zaintrygowanie i prawie zachwyt na widok jednej atrakcji
wizualnej. UWAGA SPOILER J.S. Cardone zahacza w tym momencie o
tradycję monster movie, a zaraz potem serwuje scenkę, która
jak myślę większość odbiorców „The Slayer” wprawi w
osłupienie i zachęci do roztrząsania w myślach wszystkiego co
widzieli wcześniej, poddawania tego analizie innej od tej, którą
poprzednio wybrali. Zastanawiam się tylko, czy J.S. Cardone postawił
na motyw snu małej Kay (w tym snów w śnie) dlatego, że nie miał
pomysłu na wyjaśnienie wszystkich wątpliwości, na obmyślenie w
pełni logicznego ciągu wydarzeń, czy od początku właśnie tak to
sobie w głowie poukładał KONIEC SPOILERA.


