wtorek, 2 stycznia 2018

„The Slayer” (1982)

Eric organizuje urlop na wyspie, na której poza sezonem zazwyczaj nie ma ludzi. Zabiera ze sobą swoją żonę Brooke, siostrę Kay i jej męża Davida. Wszyscy lokują się w domu należącym do znajomego Erica, który obecnie przebywa poza wyspą, ale wyraził zgodę na korzystanie z jego własności. Kay jest malarką, borykającą się z niezwykle realistycznymi koszmarami sennymi, które obecnie stanowią źródło inspiracji dla jej dzieł. Po przylocie na wyspę kobietę ogarniają złe przeczucia. Zniszczony budynek, który niegdyś był kinem przywodzi jej na myśl jej własny obraz namalowany jakiś czas temu. Chociaż Kay nigdy nie odwiedziła tego miejsca wydaje jej się ono bardzo znajome. Jest przekonana, że śniła o tej wyspie i obawia się, że niebawem stanie się coś strasznego. Wkrótce Kay zaczyna śnić o morderstwach dokonywanych na wyspie przez osobnika, którego oblicza nie jest stanie dostrzec. I ma powody sądzić, że nie są to zwykłe koszmary senne.

W filmografii amerykańskiego reżysera, scenarzysty i producenta, J.S. Cardone'a znajdziemy między innymi takie obrazy, jak „Strefa Cienia” (1990), „Straceni” (2001) i „Zombies” (2006). Wyreżyserował te pozycje na podstawie własnych scenariuszy, ale zdarzało mu się również ograniczać do tej drugiej funkcji – napisał między innymi scenariusze takich produkcji, jak „Pakt milczenia”, remake „Balu maturalnego” i remake „Ojczyma”, ale nie odpowiada za reżyserię tych obrazów. J.S. Cardone debiutował w 1982 roku dosyć nietypowym slasherem pt. „The Slayer”, który powstał w oparciu o jego własny scenariusz. Film trafił na niesławną brytyjską listę video nasty. Na tym obszarze po raz pierwszy legalnie ukazał się w 1992 roku, aczkolwiek krótszy o czternaście sekund. Nieocenzurowana wersja „The Slayer” została dopuszczona do sprzedaży w Wielkiej Brytanii dopiero w 2001 roku.

Debiutancki obraz J.S. Cardone'a bez wątpienia wpisuje się w poczet slasherów, ale nie trzeba nadwerężać wzroku, żeby dostrzec w nim elementy, które bardziej kojarzą się z innymi rodzajami kina grozy. Największym odstępstwem od normy jest motyw koszmarów sennych głównej bohaterki, Kay, wiarygodnie wykreowanej przez Sarah Kendall. Zagadkowa, lekko oniryczna otoczka przywodzi na myśl horrory nastrojowe, nie zaś standardowe rąbanki, a i dla ówczesnej publiki sama sugestia przenikania się umownej rzeczywistości ze światem wyśnionym zapewne stanowiło spory powiew świeżości w tym już wówczas dobrze znanym nurcie. Seria „Koszmarów z ulicy Wiązów” spopularyzowała podobny (nie identyczny) motyw, dlatego dzisiejszy odbiorca „The Slayer” wcale nie musi spoglądać na to rozwiązanie fabularne, jak na coś nietypowego dla podgatunku slash, ale w 1982 roku, dwa lata przed powstaniem pierwszej części wspomnianego cyklu w reżyserii Wesa Cravena, najprawdopodobniej właśnie tak było odbierane przez osoby zaznajomione z tym rodzajem filmowego horroru. Choć koncepcja Wesa Cravena nie była dokładną kopią tej zaprezentowanej w „The Slayer” to wcale nie zdziwiłabym się, gdyby jeszcze przed napisaniem swojego scenariusza zapoznał się on z omawianym przedsięwzięciem J.S. Cardone'a i choćby nawet nieświadomie w jakimś stopniu się nim zainspirował. W „The Slayer” tuż po przylocie czterech osób na wyspę, która o tej porze roku zazwyczaj jest obszarem bezludnym, twórcy dają nam wyraźnie do zrozumienia, że główna bohaterka filmu, malarka Kay, miewa prorocze sny. Zostaje to zasugerowane podczas chwilowej przerwy w ich wędrówce do domu przyjaciela jej brata Erica. Oczom kobiety ukazuje się wówczas budynek, który znalazł się na jednym z jej płócien – namalowała go zanim jej noga po raz pierwszy stanęła na tej wyspie. Kobieta jest przekonana, że to miejsce pojawiało się w jej koszmarach sennych, wie, że to z nich czerpie inspirację w obecnej fazie swojej twórczości. Są one tak realistyczne, że żyje w ciągłym strachu przed dniem, w którym po przebudzeniu odkryje, że jej dotychczasowe życie przestało istnieć, a w jego miejsce weszło to, które widuje w swoich koszmarach. Niedługo po zadomowieniu się w nowym miejscu widzimy śmierć mężczyzny patroszącego ryby, a ściślej mord dokonany na nim przez niewidocznego osobnika, który okazuje się być sceną wyśnioną przez Kay. Jeszcze wówczas nie wiemy, czy na wyspie rzeczywiście został jakiś rybak i czy główna bohaterka śniła o dokonującym się w tym właśnie momencie morderstwie w innym rejonie wyspy, czy mamy raczej do czynienia ze zwykłym snem, nieznajdującym odbicia w rzeczywistości. J.S. Cardone nie będzie długo zwlekał z udzieleniem nam odpowiedzi na to, postawione przez niego samego, pytanie, ale to posunięcie wcale nie będzie skutkować wyparciem całej tajemnicy. Wręcz przeciwnie: postawi przed nami inne pytania, tym samym zapraszając nas do równie, jeśli nie bardziej, zajmujących prób dochodzenia do prawdy w oparciu o wskazówki podrzucane przez J.S. Cardone'a. Tak naprawdę nie wiemy, czy scenarzysta nie wyprowadza nas w pole, czy informacje, które ujawnia mają ułatwiać nam rozwikłanie tej jakże frapującej zagadki, czy raczej utrzymywać nas z dala od prawdy, stanowić swoiste zabezpieczenie Cardone'a przed ryzykiem przedwczesnego dojścia do sedna tej opowieści przez oglądającego. Istnieje także trzecia możliwość, a mianowicie taka, że tylko niektóre tropy są mylące, że część podanych informacji, jeśli tylko właściwie je zinterpretować, doprowadzi nas do rozwiązania tej zagadki. Pytanie tylko, które z nich należy wziąć pod uwagę i jak je odczytać?

Fabuła „The Slayer” została osadzona na wyspie, twórcy postawili więc na jedno z moich ulubionych miejsc akcji w tym gatunku, spowijając je ponurą atmosferą, z której wyraźnie i nieustannie emanuje potężne i przy tym nie do końca zdefiniowane zagrożenie. Zdjęcia epatują wieloma odcieniami szarości, nawet za dnia są mocno przygaszone i lekko przybrudzone, a po zapadnięciu zmroku twórcy pozwalają aby te barwy wyparła czerń, ale nie nieprzenikniona. Chociaż protagonistów wówczas otacza ciemność nie ma się absolutnie żadnych trudności z dojrzeniem wszystkich szczegółów, ponieważ jest ona w umiejętny sposób, bo niezabijający nieprzyjemnego wrażenia napierającego zewsząd mroku, nieprzesadnie rozpraszana przez oświetleniowców. Wybór takiego miejsca akcji właściwie gwarantuje aurę wyalienowania, kompletnego odcięcia od reszty świata, niemożności szukania pomocy, zdania na własne siły w tej jakże nieprzyjaznej scenerii. Wyspy, która o tej porze roku jest ponoć całkowicie wyludniona, wyspy, na której rozciągają się spore obszary obrośnięte wysuszoną trawą i niewielkie lasy, a otacza ją plaża, która po przylocie protagonistów spoczywa pod ciężkim, brudnoszarym niebem. Później przybywa szalejąca burza. Pioruny przecinają niebo, zacinający deszcz ogranicza widoczność, a towarzyszący im porywisty wiatr szarpie między innymi okiennicami domostwa, w którym ulokowała się czwórka bohaterów „The Slayer”. To zjawisko atmosferyczne tylko potęguje poczucie wyobcowania, znajdowania się w pułapce bez wyjścia, bo jak już wcześniej nas poinformowano w takich warunkach żadna odsiecz nie nadejdzie. Ale nie tylko sceneria i zdjęcia, za które odpowiadała Karen Grossman przyczyniły się do stworzenia tak klimatycznej oprawy. Dużą zasługę miała w tym także ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Roberta Folka, nastrojowa muzyka, która znakomicie koegzystowała z ponurymi kadrami. Warstwa wizualna i warstwa audio wzajemnie się uzupełniały, co najlepiej widać i słychać w sekwencjach podnoszących napięcie tuż przed spodziewanymi uderzeniami. Mordercy grasującego na wyspie, czy czegoś wyśnionego, żyjącego jedynie w koszmarach Kay i może popychającego ją w stronę szaleństwa? Najwięcej wątpliwości budzi to, że agresor atakuje, gdy główna bohaterka śpi – to właśnie ten jakże istotny szczegół tak bardzo utrudnia znalezienie logicznego wyjaśnienia dla wydarzeń, którym świadkujemy. Wybór każdej z podrzuconych przez scenarzystę możliwości rodzi jakieś wątpliwości, wcześniej czy później w każdej z nich dostrzeżemy wszak jakąś ogromną lukę, której nie będziemy potrafili załatać czymś w pełni satysfakcjonującym. A przynajmniej ja w takie ślepe uliczki się zapuszczałam. Brałam pod uwagę dwie interpretacje podrzucone przez J.S. Cardone'a, ale moje próby załatania wszystkich dziur w obu tych wersjach skończyły się fiaskiem. I wątpię, żeby dużej liczbie odbiorców udało się samemu to poskładać, ale nie mogę wykluczyć, że co poniektórzy, mniej liczni, widzowie poradzą sobie z tym niemałym wyzwaniem.

„The Slayer” może się pochwalić jeszcze jednym plusem. Nie mniej albo nie dużo mniej ważnym od już wymienionych, a mianowicie scenami mordów. Wędkowanie z człowiekiem w roli ryby i zaklinowanie głowy klapą w suficie są najbardziej pomysłowe, ale nawet w tych mało kreatywnych sposobach eliminacji ofiar (widły, uderzenie w głowę) uwidacznia się niemała odwaga twórców. Bo nie uciekają oni przed dosyć długimi zbliżeniami na poszarpane rany broczące posoką, na kawałki ludzkiego ciała, głowę i resztę, z zakrwawionymi kikutami włącznie (scena w łóżku pewnie jeszcze długo będzie gościć w mojej pamięci), aczkolwiek przesadą byłoby stwierdzenie, że „The Slayer” dosłownie ocieka substancją imitującą krew. Scen mordów nie ma wiele, ale każde z nich robi iście realistyczne wrażenie, co zawdzięczamy nie tylko solidnymi efektom specjalnym, ale również umiarowi. Ich twórcy nie posuwali się do granic absurdu w ilości krwi wydobywającej się z ludzkich organizmów, nie kąpali w niej całego planu, dzięki czemu zachowali duży realizm i nie wzbudzili we mnie wrażenia przesytu. Dla wielbicieli wszelkiej maści rąbanek pewnie nie będzie to szczególnie odrażające, pewnie nie będą zniesmaczeni ani zaszokowani tymi widoczkami pomimo zachowania wysokiej wiarygodności, ale w slasherach to normalne. Nie jest to wszak nurt, który często doprowadza do ekstremum płaszczyznę gore. „The Slayer” posiada też kilka, mankamentów, mniej niż plusów i zdecydowanie mniejszej wagi, ale zauważalnych. Scenkę z widłami i ostatnią partię za bardzo rozciągnięto w czasie. Rozumiem, że twórcom zależało na powolnym budowaniu napięcia i często ich starania przynosiły zamierzony efekt, ale w tych dwóch momentach zdecydowanie ich poniosło. Pierwsza z wymienionych sekwencji trochę przez to traci na wiarygodności, ponieważ morderca rusza się zbyt wolno nawet jak na slasherowe standardy, a druga od pewnego momentu zaczęła mnie zwyczajnie nudzić, męczyć, niecierpliwić, aczkolwiek muszę zaznaczyć, że pod koniec te nieprzyjemności zostały wyparte przez zaskoczenie, zaintrygowanie i prawie zachwyt na widok jednej atrakcji wizualnej. UWAGA SPOILER J.S. Cardone zahacza w tym momencie o tradycję monster movie, a zaraz potem serwuje scenkę, która jak myślę większość odbiorców „The Slayer” wprawi w osłupienie i zachęci do roztrząsania w myślach wszystkiego co widzieli wcześniej, poddawania tego analizie innej od tej, którą poprzednio wybrali. Zastanawiam się tylko, czy J.S. Cardone postawił na motyw snu małej Kay (w tym snów w śnie) dlatego, że nie miał pomysłu na wyjaśnienie wszystkich wątpliwości, na obmyślenie w pełni logicznego ciągu wydarzeń, czy od początku właśnie tak to sobie w głowie poukładał KONIEC SPOILERA.

O zobaczeniu „The Slayer” marzyłam od wielu lat, a teraz kiedy wreszcie mi się to udało cieszę się, że nie spotkało mnie rozczarowanie, że debiutancki obraz J.S. Cardone'a sprostał moim oczekiwaniom. Przyznaję, że pozwoliłam sobie na wiązanie niemałej nadziei z tą produkcją, a nieczęsto mi się to zdarza nawet w stosunku do horrorów nakręconych w moim zdaniem najlepszym okresie dla filmowego horroru. Dużo sobie obiecywałam i chociaż nie obyło się bez kilku w mojej ocenie słabszych momentów to w ogólnym rozrachunku jestem wielce zadowolona z efektu pracy twórców „The Slayer”. A więc nie pozostaje mi nic innego niż polecić ten obraz przede wszystkim fanom slasherów, ale całkiem możliwe, że sympatycy nastrojowego kina grozy z zagadką, która aż prosi się o rozwiązanie i jako tako rozwiniętą warstwą psychologiczną, także bez większych trudności odnajdą się w tej propozycji. Więc i im ośmielę się zarekomendować „The Slayer”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz