W
jednym z amerykańskich miast stoi od dawna niezamieszkały dom, o
którym mówi się, że jest nawiedzony. W halloweenową noc grupa
chcących się zabawić nastolatków przekracza jego próg, żeby
niedługo potem uświadomić sobie, że pogłoski krążące na temat
tego domostwa są prawdziwe. Lana jako pierwsza nabiera pewności, że
w tym miejscu zagnieździła się jakaś zła siła, ale jej
towarzysze początkowo wychodzą z założenia, że są obiektem
żartów ich przyjaciela, który wkroczył do tego domu jeszcze przed
zapadnięciem zmroku. Nadnaturalne zjawisko, którym wszyscy w pewnym
momencie świadkują zmusza ich jednak do zmiany oglądu sytuacji.
Ale nie mogą opuścić tego miejsca. Drzwi są zamknięte, okna
zabite deskami, a podczas poszukiwań innego wyjścia dochodzą do
wniosku, że ta rezydencja to istny labirynt, w którym nie działają
prawa fizyki. Znajdują również przedmioty świadczące o tym, że
dawniej mieszkała tutaj kobieta posądzona przez społeczność o
uprawianie czarnej magii i wiele wskazuje na to, że to właśnie jej
duch zagraża teraz młodocianym intruzom.
Twórca
„Percentage” (2014), „House of Bodies” (2016) i „Altitude”
(2017), Alex Merkin, po raz pierwszy w swojej karierze wziął na
warsztat scenariusz pełnometrażowego horroru, którego premierowy
pokaz odbył się w październiku 2017 roku na kanale SyFy. Autorem
scenariusza jest Neil Elman, który wcześniej wraz z Thomasem
Fentonem opracował scenariusz „Bez litości 2”, ale ma też na
koncie między innymi takie „kwiatki”, jak „Atak
megakaraczanów”, „Larwy śmierci” i dwie części
„Lewalantuli”. A to nie wróżyło dobrze scenariuszowi „Nocy
czarownicy” („House of the Witch”, „Night of the Witch”).
Zdjęcia
do filmu powstawały głównie w Meadowcrest, rezydencji zbudowanej w
latach 1929-1932 stojącej w Lexington w stanie Kentucky. Obecnymi
właścicielami domu jest rodzina Harrisów, która przed mniej
więcej dwudziestoma laty odkupiła go od Maddenów. Rezydencja nie
jest przez nich zamieszkiwana, ale planują przywrócić jej dawną
świetność. Alexa Merkina bardzo ucieszyła możliwość kręcenia
„Nocy czarownicy” w tym domostwie – nazwał go wymarzoną
lokalizacją i przyznał, że to jedna z najbardziej niesamowitych
scenerii, w jakiej dane mu było pracować. Prolog omawianej
produkcji kazał mi przypuszczać, że będę miała do czynienia z
czymś na modłę „Krwawej wróżby” Chucka Bowmana, ale już w
trakcie zawiązywania wątku przewodniego skłoniłam się w stronę
„Nieuleczalnego strachu” Anthony'ego C. Ferrante. Skojarzeniom z
tymi pozycjami oprzeć się nie można, ale niezgodne z prawdą
byłoby stwierdzenie, że Neil Elman ograniczył się do wklejania
pomysłów Bowmana i Ferrante w swój scenariusz. Zresztą nie mogę
nawet być w stu procentach pewna jego inspiracji „Krwawą wróżbą”
i „Nieuleczalnym strachem”, bo motywy domu wiedźmy i spędzania
nocy halloweenowej w owianej złą sławą opuszczonej nieruchomości
są tak mało charakterystyczne, że pewnie gdyby dłużej poszukać
znalazłoby się inne tytuły podpinające się pod nie (przykładowo
ten drugi pojawia się też w „Nocy demonów” Kevina Tenneya).
Ale już zapożyczenie z „Egzorcysty” Williama Friedkina jest
niepodważalne – tak zwany pajęczy chód to jeden ze znaków
rozpoznawczych tego ponadczasowego horroru i szczerze powiedziawszy
ucieszyło mnie wykorzystanie go w „Nocy czarownicy”. Jak dla
mnie to najlepszy moment w tym filmie (te trzeszczące kości...),
ale to wcale nie oznacza, że wszystko inne chciałabym jak
najszybciej puścić w niepamięć, bo moje fatalne przeczucia
względem tego obrazu w sumie się nie spełniły. Wybitnym
widowiskiem „Noc czarownicy” na pewno nie jest. Nie wybiega nawet
ponad średni poziom współczesnych straszaków, a widzom nawykłym
do wysokobudżetowych horrorów trafiających na wielkie ekrany może
wręcz dostarczyć niewyobrażalnych mąk. Ale osoby często
sięgające po telewizyjne XXI-wieczne filmy grozy mogą być mile
zaskoczeni jakością „Nocy czarownicy”. Bo w porównaniu do
innych współczesnych horrorów kręconych na potrzeby telewizji
przedsięwzięcie Alexa Merkina nie wypada najgorzej. Jak się nie ma
zbyt dużych wymagań to można śmiało popatrzeć na halloweenową
przeprawę grupki nastolatków – na młodych ludzi starających się
wydostać z domu czarownicy, w którym czyha na nich wiele
niebezpieczeństw. Konwencję ghost story wzbogacono
umiarkowanie krwawymi wstawkami, z których to zabolał mnie jedynie
widok wyrywania paznokci, a bo z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie
powodu ta tortura zawsze silnie na mnie oddziałuje. Ale takie
momenty jak zdejmowanie skóry z dłoni, opadnięcie kraty na ciało
chłopaka, czy nierzadkie widoki owrzodzonej twarzy jednego
nieszczęśnika, choć niesmaku we mnie nie obudziły to i tak
zdołały uatrakcyjnić mi seans „Nocy czarownicy”. Trochę
kreatywności, trochę odwagi, bo kamera nie zwykła uciekać przed
warstwą gore (aczkolwiek bez bardzo długich zbliżeń na
umiarkowanie krwawe tortury i zgony nastolatków) i przede wszystkim
niemała dbałość o realizm w prezentowaniu tychże śmielszych
momentów. Tylko tych egzystujących na płaszczyźnie gore,
bo już warstwa paranormalna przynosi dotkliwe rozczarowanie. Do bólu
sztuczne efekty komputerowe miejscami prowokowały mnie do głośnego
śmiechu, ale najczęściej doprowadzały do szewskiej pasji. Były
one tak beznadziejne, że miałam wrażenie, jakby twórcy „Nocy
czarownicy” sabotowali swój własny projekt. Bo czyż nie lepiej
byłoby całkowicie z nich zrezygnować albo chociaż sprowadzić ich
udział do absolutnego minimum? Nie mam najmniejszych wątpliwości,
że w tym punkcie większość odbiorców omawianego filmu przyzna mi
rację.
Grupa
nastolatków wkraczająca w Halloween do domostwa nieżyjącej już
czarownicy to zbieranina typowych w tym gatunku osobowości, które
jak to zazwyczaj w takim niewymagającym myślenia kinie grozy bywa,
wykreślono w bardzo powierzchowny sposób. To znacznie utrudnia
identyfikację z którąkolwiek z tych postaci, czy co najmniej
silniejsze sympatyzowanie z którymś/którąś z
protagonistów/protagonistek, ale nie sądzę, żeby widzowie
przyzwyczajeni do takich „odmóżdżających” horrorów życzyli
im jak najgorzej. Żeby kibicowali wiedźmie, bo aż tak skrajnej
niechęci ich pobieżnie zarysowane sylwetki rodzić nie powinny. A
przynajmniej nie u odbiorców potrafiących zaakceptować to bardzo
często spotykane stereotypowe, powierzchowne podejście twórców do
bohaterów horrorów. A więc fani sasherów mogą mieć
najłatwiej... Być może nawet z uśmiechem przywitają Lanę,
dziewczynę, w której nieśmiało uwidaczniają się cechy
standardowej final girl. Jako jedyna ma opory przed wejściem
do domu wiedźmy i jako pierwsza nabiera pewności, że jej i jej
towarzyszom zagraża jakaś nadnaturalna siła, która zagnieździła
się na terenie tej starej posiadłości. Na pierwszy plan szybko
wysuwa się też Shane, chłopak najlepszej przyjaciółki Lany,
Rachel, która to także zasila to żądne mocnych wrażeń grono
młodych ludzi. Twórcy nie zwlekają z rozpędzeniem akcji – po
przekroczeniu progu nawiedzonego domostwa przez nastoletnich
protagonistów szybko serwuje się nam kilka sugestii obecności
jakiejś destrukcyjnej siły (czarna maź spływająca po ścianie,
demoniczne twarze na fotografii i żałośnie się prezentująca,
wygenerowana komputerowo zjawa ukazująca się Lanie), po czym
przechodzi się do zjawiska, które zmusza intruzów do podjęcia
rozpaczliwych poszukiwań wyjścia z tego feralnego domostwa. Neil
Elman dobrze zrobił sięgając po motyw zaburzenia znanej nam
rzeczywistości poprzez gwałcące prawa fizyki właściwości starej
nieruchomości – labirynt, samoistna zmiana wystroju i przede
wszystkim świadomość, że okna znajdujące się na zewnętrznych
ścianach nie prowadzą na podwórze tylko do jakiegoś, aż do
końcówki filmu nieznanego, uniwersum skąpanego w czarnym śluzie.
Taki portret miejsca akcji w horrorze nie jest oczywiście żadnym
novum, ale należy on do moich ulubionych, bo wprowadza dyskomfort
emocjonalny. O różnym natężeniu – w zależności od jakości
danego filmu, od uzdolnień ich twórców. W tym przypadku rzeczony
dyskomfort duży nie był, bo Alexowi Merkinowi brakowało
cierpliwości do stopniowego odkrywania preferencji domu wiedźmy z
dużą dbałością o napięcie. Jego projektowi wyszłoby na dobre,
gdyby co jakiś czas przeprowadzał widzów przez dłuższy proces
intensyfikowania emocji, ale przynajmniej operatorzy i oświetleniowcy
postawili na ciemne barwy – sceneria jest całkiem mroczna, choć
oczywiście radzę nie nastawiać się na autentycznie przygniatający
klimat. Tak dobrze to nie ma.
Wielbicielom
horrorów o duchach i czarownicach okraszonych umiarkowanie krwawymi
ujęciami, którzy nie mają zbyt dużych wymagań, którzy potrafią
odnajdować się w telewizyjnych, niewymagających myślenia,
konwencjonalnych obrazach wpisujących się w ten gatunek, i którzy
akurat nie mają niczego innego do obejrzenia, „Noc czarownicy”
Alexa Merkina jestem skłonna polecić. Nie gorąco, nie z adnotacją,
że ten obraz jest pozycją obowiązkową dla wyszczególnionej grupy
widzów, bo to tego rodzaju film, który z braku laku obejrzeć
można, ale przegapienie go wielką stratą na pewno nie będzie.
Takie sobie patrzydło do obejrzenia i zapomnienia. Na którym się
nie nudziłam, ale niezapomnianych przeżyć też nie miałam.
Mam nadzieję, że do najgorszych nie należy, bo planuje dziś go obejrzeć ;d
OdpowiedzUsuńLepszy niż "Baba Jaga" i "Blair Witch" :D Dzieki, że opisałaś ten film na blogu, bo bez tego pewnie bym go nie znalazła :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że opisałaś ten film na blogu, bo inaczej bym na niego nie trafiła. Wg mnie lepszy niż "Baba Jaga" i "Blair Witch" - duuuużo lepszy.
OdpowiedzUsuńA ja się cieszę, że recenzja się przydała.
Usuń