niedziela, 18 lutego 2018

„Cold Skin” (2017)

Rok 1914. Pewien mężczyzna przybywa na wyspę na południowym Atlantyku, gdzie przez rok ma monitorować pogodę. Poprzedni meteorolog nigdy nie wrócił do domu, a na wyspie przebywa tylko latarnik Gruner. Wkrótce nowy obserwator pogody przekonuje się, że te rejony zamieszkują także osobliwe istoty, posturą zbliżone do człowieka, a z twarzy przypominające żaby. Tajemnicze stworzenia niszczą tymczasowy dom meteorologa, ale Gruner pozwala mu zamieszkać w latarni. Nadaje obserwatorowi pogody miano Przyjaciela i wymaga od niego brania udziału w wojnie, którą prowadzi z dziwacznymi istotami. Jedna z przedstawicielek tej rasy została jakiś czas temu przygarnięta przez Grunera, ale mężczyzna bynajmniej nie traktuje jej dobrze. Przyjacielowi nie podoba się jego podejście do istoty, której daje imię Aneris, nie jest też zadowolony z konieczności zabijania pozostałych członków jej rasy, ale nie potrafi przeciwstawić się apodyktycznemu towarzyszowi.

Xavier Gens twórca między innymi „Frontiere(s)”, „The Divide” i „Krucyfiksu” wziął na warsztat scenariusz spisany na postawie debiutanckiej powieści Hiszpana Alberta Sancheza Pinola, której pierwsze wydanie pojawiło się w 2002 roku. Jego autorami są współscenarzysta „28 tygodni później” Jesus Olmo i Eron Sheean, z którym Gens miał okazję już pracować przy „The Divide”. Hiszpańsko-francuska filmowa wersja „Cold Skin” gościła na wielu festiwalach, w tym na Stiges Film Festival i FrightFest Glasgow, zbierając mieszane recenzje od widzów, budżet filmu zaś szacuje się na osiem i pół miliona euro.

„Cold Skin” Xaviera Gensa oficjalnie sklasyfikowano jako horror science fiction, ale niektóre źródła wskazują ponadto na film przygodowy i moim zdaniem nie bezpodstawnie. Ten reżyser zdążył już pokazać opinii publicznej swoje bezkompromisowe podejście do kina grozy. Za sprawą „Frontiere(s)” i „The Divide” jest kojarzony przede wszystkim z brutalnymi, nihilistycznymi produkcjami, a z takim nastawieniem z całą pewnością nie należy podchodzić do jego najnowszego przedsięwzięcia. „Cold Skin” także gra na emocjach, też konfrontuje nas z ciemną stroną ludzkiej natury, ale wykorzystuje do tego inne środki niż we „Frontiere(s)” i nie poniewiera widzem w takim stopniu, jak miało to miejsce w przypadku „The Divide”. Innymi słowy Xavier Gens stępił pazur, co najprawdopodobniej docenią osoby nieprzepadające za brutalniejszymi horrorami i thrillerami. Tym razem Gens przenosi nas do 1914 roku i stawia u boku bezimiennego meteorologa (dalej nazywanego Przyjacielem), który ucieka od cywilizowanego świata na wyspę, którą jak mu się wydaje zamieszkuje jedynie latarnik Gruner. Scenarzyści, czy to za autorem książki, czy za podszeptem swojej własnej wyobraźni (tego nie wiem, bo powieści nie czytałam) co jakiś czas wzbogacają ten obraz komentarzami głównego bohatera, tym samym czyniąc z niego również narratora „Cold Skin”. Zdjęcia i pierwszy monolog narratora automatycznie nasunęły mi na myśl „Draculę” Brama Stokera, wprost nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że dążono do odwzorowania ducha tego wiekopomnego arcydzieła. Być może wzorem Alberta Sancheza Pinola. Gdy nowy meteorolog, w którego z całkiem niezłym skutkiem wcielił się David Oakes został sam, zrobiło się niewyobrażalnie nudno. Jego samotność nie trwała długo, ale jak w pewnym momencie stwierdza on sam czas jest pojęciem względnym. Zdążyłam się więc nielicho wynudzić pomimo obiektywnie szybkiego przejścia do właściwej akcji filmu. Niby miała ona nabrać tempa już w chwili ataku na tymczasowe lokum meteorologa, ale mnie to wydarzenie z letargu nie wyrwało. Ot, jakieś stworki szturmują dom głównego bohatera, który stara się wyjść z tego cało. I oczywiście na tym polu odnosi sukces, choć wygląda na to, że teraz nie będzie miał gdzie mieszkać. Ale, ale, przecież jest jeszcze latarnia obsługiwana przez niejakiego Grunera (bardzo dobra kreacja Raya Stevensona) mającego do towarzystwa jedną z przedstawicielek tej rasy, która zaatakowała obserwatora pogody. Moment, w którym meteorolog wziął na zakładniczkę rzeczoną istotę był momentem, w którym powoli zaczęłam „się wybudzać”. Nie mogę jednak powiedzieć, że poczułam wówczas głębokie zainteresowanie tą historią. Wciąż dominowała we mnie obojętność, ale zaczęłam w końcu dopuszczać do siebie myśl, że dalej będzie lepiej. I rzeczywiście, już wkrótce dotarło do mnie, że zaangażowałam się w tę opowieść, że znużenie niepostrzeżenie odeszło, a ja autentycznie przejmuję się losem... przede wszystkim stworów. Głównego bohatera też, ale w mniejszym stopniu. W przeważającej mierze zależało mi na tajemniczych żabopodobnych stworach, na które Przyjaciel chyba patrzył jak na syreny. Wskazuje na to imię, które nadał towarzyszce jego i Grunera (Aneris to anagram). Scenarzyści bez wątpienia chcieli aby widz sympatyzował z ową dziwaczną rasą. Antagonizowali latarnika Grunera, który nie zna litości dla Aneris – każdy przejaw nieposłuszeństwa dotkliwie karze, sprowadza ją do pozycji psa (przy czym chyba większość ludzi lepiej traktuje te zwierzęta), poniża i... spółkuje z nią, gdy tylko najdzie go na to ochota. Niema Aneris (wyłączając nieartykułowane odgłosy, które potrafi z siebie wydawać) tymczasem uparcie tkwi przy swoim okrutnym panu, jest mu absolutnie wierna i robi wszystko, co w jej mocy, aby go zadowolić. Chociaż doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że Gruner wypowiedział wojnę jej rasie, że z zabijania jej pobratymców zrobił sobie coś na kształt hobby.

Twórcom „Cold Skin” udało się przekonująco odwzorować klimat pierwszej połowy XX wieku, ale co ważniejsze zdołali oni w pełni wykorzystać potencjał drzemiący w wybranym miejscu akcji. Wyspa to jedno z najbardziej chwytliwych scenerii wykorzystywanych w horrorze. Praktycznie zawsze sama jej obecność rodzi poczucie wyalienowania, pozostawania w pułapce bez wyjścia, z dala od cywilizacji, a co za tym idzie pomocy profesjonalistów. Można polegać tylko na sobie i swoich towarzyszach (jeśli takowi są), o czym szybko przekonuje się główny bohater „Cold Skin”. Xavier Gens i jego ekipa nie pozwolili jednak, żeby klimat wyobcowania podszyty ogromnym zagrożeniem (nie tylko dla człowieka) widz zawdzięczał jedynie wyborowi scenerii. Starano się i to z całkiem dobrym skutkiem zintensyfikować emocje wszelkimi odcieniami szarości i swoistym zimnem (adekwatnie do części tytułu) emanującym ze zdjęć. Także za sprawą pór roku, w których rozgrywa się właściwa akcja filmu (jesień i zima), ale nie należy przy tym umniejszać roli operatorów i oświetleniowców, którym to udało się doskonale zsynchronizować swój artystyczny wkład z tym nieprzyjaznym krajobrazem. Z miejscem bytowania tajemniczych stworzeń, które wydają się być wrogo nastawieni do przedstawicieli rasy ludzkiej. W niektóre noce przypuszczają zmasowany atak na latarnię Grunera, ale nie da się nie zauważyć, że mężczyzna ich do tego zachęca, że stara się zwabić osobliwe istoty po to, aby ich pozabijać. Gruner czuje się panem tej wyspy, ale za wyjątkiem Aneris nie chce podporządkować sobie dziwacznych stworzeń egzystujących w tym miejscu (nie tylko na lądzie, także pod wodą) tylko zetrzeć je z powierzchni ziemi. Główny bohater „Cold Skin” pomaga mu w tym, stoi u jego boku w tej wojnie rasowej, choć nie jest przekonany do słuszności tej sprawy. Najpierw zostaje zmuszony przez Grunera do konfrontacji z wrogami latarnika, gospodarz informuje go też, że jeśli nie będzie wykonywał jego rozkazów to zostanie wyrzucony z latarni, jedynego miejsca na wyspie, w którym człowiek może się schronić. A po tym wszystkim meteorologa nie trzeba już zmuszać do zabijania członków rasy Aneris. Nie sprawia mu to jednak przyjemności, nie jest taki jak Gruner, choć robi dokładnie to samo, co on. Po prostu walczy o życie (albo on, albo szturmujące latarnię stworzenia) i brakuje mu odwagi do przeciwstawienia się swojemu towarzyszowi. W międzyczasie jednak coraz bardziej zbliża się do Aneris. Myślę, że „Cold Skin” przede wszystkim zderza widza z często poruszaną przez artystów, acz niezmiennie aktualną problematyką niechęci rasy ludzkiej (choć tutaj trzeba zaznaczyć, że nie całej) do życia w harmonii z pozostałymi mieszkańcami Ziemi, z bezrozumnym dążeniem człowieka do zawłaszczania całej planety, choćby wiązało się to z koniecznością wybicia wszystkich istot, które nie przynależą do naszego gatunku. „Cold Skin” oglądało mi się tak dobrze (nie licząc początkowych sekwencji) głównie dzięki temu. Jestem wszak przekonana, że klasyczny układ sił, starcia dobrych ludzi ze złymi potworami, nawet z tą udaną oprawą wizualną szybko by mnie zmęczyły. Taki standardowy monster movie pewnie nie dostarczyłby mi tak silnych emocji, a to dlatego, że z mojego punktu widzenia dzieje meteorologa i Grunera na wyspie nie obfitują w rozwiązania, które w tych klasycznych ramach (po dostosowaniu ich do tej bardziej powszechnej konwencji) równie dobrze by się sprawdziły.

Całkiem niezły horror science fiction zmiksowany z przygodówką albo jak kto woli obraz fantasy, bo istnieje duże prawdopodobieństwo, że część widzów uzna, że „Cold Skin” lepiej wpasowuje się w tradycję tego drugiego gatunku. Moim zdaniem tę kwestię można roztrząsać wedle swojego uznania, nie sądzę, żeby którąś z tych dwóch klasyfikacji gatunkowych można było z całą stanowczością uznać za błędną (abstrahując rzecz jasna od oficjalnych danych). W każdym razie mogę polecić „Cold Skin”, ale nie tym osobom, którzy akurat mają ochotę na solidny straszak bądź potężny rozlew krwi tylko tym, którzy szukają jakiejś smutnej opowieści utrzymanej w ponurym klimacie, która ma szansę co poniektórym dać do myślenia. Ot, takie rzadziej spotykane podejście do kina grozy (czy film fantasy), które nawet jeśli nie będzie długo gościć w pamięci widza to istnieje spore prawdopodobieństwo, że przynajmniej silnie zaangażuje widza w snutą na ekranie opowieść.

2 komentarze:

  1. Ksiazke wspominam bardzo dobrze i dlatego pewnie skusze sie na ekranizacje .

    OdpowiedzUsuń
  2. Film nie dla wszystkich,to pewne.Mnie sie bardzo podobał,nawet zakończenie.Kto oczekuje więcej i lepiej,niech nieogląda.

    OdpowiedzUsuń