piątek, 1 maja 2020

„The Lodge” (2019)


Pół roku po samobójczej śmierci matki, nastoletni Aidan i jego młodsza siostra Mia, zostają nakłonieni przez ojca do spędzenia okresu świątecznego w górskiej chacie. Ze względu na zobowiązania zawodowe ojca przez parę dni dzieci mają przebywać tam tylko z jego nową partnerką Grace. Aidan i Mia obwiniają ją o śmierć matki i wcale nie ukrywają swojej niechęci do niej. Kobieta stara się nawiązać z nimi porozumienie w trakcie pobytu w odizolowanej chacie i po wyjeździe ich ojca zaczyna odnosić małe sukcesy. Ale w trakcie śnieżycy, która całkowicie odcina ich od cywilizacji w chacie zachodzą niewytłumaczalne zjawiska, które wywołują u Grace wspomnienia z jej traumatycznej przeszłość w pewnej sekcie religijnej.

„The Lodge” to brytyjsko-kanadyjsko-amerykański horror psychologiczny w reżyserii pochodzących z Austrii Severina Fialy i Veroniki Franz, twórców między innymi głośnego „Widzę, widzę” (2014) i jednego segmentu antologii filmowej „Atlas zła” (2018). Stworzony we współpracy z legendarną wytwórnią Hammer Films. Scenariusz autorstwa Fialy, Franz i Sergio Casci po części mógł zostać zainspirowany niechlubną historią sekty religijnej, „Heaven's Gate”, założonej w latach 70-tych XX wieku w Stanach Zjednoczonych. W 1997 roku trzydziestu dziewięciu członków tej grupy odebrało sobie życie. Główne zdjęcia rozpoczęły się w marcu 2018 roku i jeszcze w tym samym miesiącu się zakończyły. Chata, w której toczy się większa część akcji nie została stworzona na potrzeby filmu. To rzeczywista lokalizacja, której znalezienie zajęło twórcom trochę czasu. Pierwszy pokaz „The Lodge” odbył się w styczniu 2019 roku na Sundance Film Festival. Do amerykańskich kin, w ograniczonym zakresie, trafił w lutym 2020 roku.

Severin Fiala i Veronika Franz w swoim „The Lodge” pokazują, że doskonale znane miłośnikom kina grozy motywy mają jeszcze wiele do zaoferowania (aczkolwiek od siebie też coś niepospolitego, jeśli już nie innowacyjnego, dokładają). Trzeba tylko znaleźć dla nich właściwe miejsce w nowej historii, dać im odpowiednią oprawę audiowizualną i oczywiście wymyślić sposób na poprowadzenie ich z jak największą korzyścią dla docelowego widza. Niekoniecznie tak zwanego masowego. Bo choć „The Lodge” początkowo istotnie miał być komercyjnym straszakiem, to za sprawą Fialy i Franz wizja uległa zmianie. Najpierw zostajemy skonfrontowani z tragedią, jaka spotyka pewną rodzinę. Nastoletni Aidan i jego młodsza siostra Mia tracą ukochaną matkę imieniem Laura (w którą wcieliła się Alicia Silverstone, ale niestety szybko ze sceny zeszła). Kobieta zabija się, gdy staje się dla niej jasne, że jej mąż i ojciec jej dzieci, psychiatra Richard (mało wyrazisty, bo i rola nie bardzo na to pozwalała Richard Armitage), nie wycofa się z postanowienia o rozwodzie. Mężczyzna związał się już z inną kobietą, swoją pacjentką Grace (widowiskowa kreacja Riley Keough), z którą sześć miesięcy po samobójczej śmierci Laury nie tylko nadal się spotyka, ale planuje ją poślubić. Niezbyt liczy się przy tym z uczuciami własnych dzieci albo po prostu ślepo wierzy w to, że Aidan i Mia szybko się do niej przekonają. Najbardziej znany z dwuczęściowej readaptacji powieści „To” Stephena Kinga Jaeden Martell oraz mająca za sobą rolę w na przykład „Totemie” Marcela Sarmiento Lia McHugh według mnie bezbłędnie wywiązali się z nie tak znowu łatwego zadania „ożywienia” małoletnich postaci, które co zrozumiałe nie potrafią pogodzić się ze stratą jakiej doznały. To znaczy winią za śmierć matki kochankę swojego ojca (jego samo jakoś nie...), z którą teraz mają spędzić kilka zimowych dni w górskiej chacie. Rzecz jasna nie są nastawieni entuzjastycznie do tego pomysłu, ale jak to mówią „dzieci i ryby głosu nie mają”, więc nie pozostaje im nic innego, jak dać się wywieźć na odizolowane, ekstremalnie zaciszne, przykryte grubą warstwą śniegu terytorium i zamknąć w czterech ścianach ze znienawidzoną przyszłą macochą. Sceneria naprawdę robi wrażenie. Samotna drewniana chata (nie licząc budynku gospodarczego), za którą rozpościera się gęsty las i przed którą rozciąga się aktualnie skute lodem niemałe jezioro. Mróz panujący na ekranie ma moc przenikania – zdjęcia Thimiosa Bakatakisa są tak niesamowicie sugestywne, że dosłownie ogarniał mnie przeraźliwy chłód, który musieli odczuwać bohaterowie tej niepokojącej opowieści. Ponurość aż wylewa się z ekranu. Szarości ewidentnie dominują i to nie tylko w kapitalnych, diablo intensywnych zdjęciach, ale także w warstwie tekstowej. Twórcy niezapomnianego „Widzę, widzę” nie chcieli konstruować historii, w której wszystko jest czarno-białe. Chcieli utrudnić odbiorcom opowiadanie się po którejś ze stron, ale i ferowanie kategorycznych wyroków. Innymi słowy: wiarygodności tej opowieści miało dodawać to, że o nikim tak naprawdę nie można powiedzieć, że jest jednoznacznie zły bądź dobry. Aidan i Mia niesprawiedliwe obarczają Grace całą winą za śmierć swojej matki, bo nawet jeśli wyjść z założenia, że rozbiła ona szczęśliwą dotąd rodzinę, to „do tego tańca potrzeba było dwojga”. A więc należałoby winić też Richarda. Pamiętajmy jednak, że to dzieci. Szczerze kochają ojca, a przyszła macocha to ktoś zupełnie im obcy, więc łatwiej celować w nią. Moim zdaniem jednak należy przynajmniej spróbować spojrzeć na to szerzej. Zadać sobie pytanie, czy gdyby nie Grace, Richard i Laura ciągle byliby szczęśliwym małżeństwem? Czy ten związek bez niej miałby jakąś przyszłość? Może miłość Richarda do Laury tak czy inaczej by wygasła? To pozostaje w sferze domysłów. Scenarzyści nie udzielają nam jasnych odpowiedzi w tej kwestii, ale zachęcają do zagłębiania się w nią. Prowadzenia poszukiwań niejako na własną rękę, coraz bardziej utwierdzając się jednak w tym, że w „The Lodge”, zupełnie jak w życiu, niełatwo o jednoznaczne osądy. Każdy ma swoje racje, które z perspektywy postronnego obserwatora, czyli odbiorcy omawianego horroru psychologicznego, są jak najbardziej możliwe do przyjęcia (jeśli tylko zdoła on wczuć się w postacie uwięzione w rustykalnym domku w górach), aczkolwiek to nie jest równoznaczne z pochwalnym stosunkiem do postaw przybieranych przez wszystkich uczestników tego... koszmaru. Bo w odciętej od reszty świata chacie, jak można się tego spodziewać, źle się będzie działo. Wkrótce wkroczymy do Strefy Mroku, która jak wiadomo rządzi się swoimi prawami. Jak najdalszymi od ziemskich...

„The Lodge” trochę przypomina powieść Stephena Kinga pt. „Lśnienie” i naturalnie jej filmową adaptację w reżyserii Stanleya Kubricka oraz miniserialową ekranizację Micka Garrisa. Severin Fiala i Veronika Franz zresztą nawet nie próbowali ukrywać tych podobieństw. Wręcz przeciwnie: naprowadzali widza na ten trop, a największą wskazówką uczynili pieska Grace. Podobnie z „Dziedzictwem. Hereditary” Ariego Astera – domek dla lalek. W „The Lodge” znajdujemy też ukłon w stronę „Coś” Johna Carpentera, który bez wątpienia żadnemu długoletniemu wielbicielowi horrorów też nie ma możliwości umknąć. I nie jest to li wyłącznie tak mało charakterystyczny element, jak śnieżne pustkowie, na którym utknęli Graca, Aidan i Mia. Bez bieżącej wody, bez prądu i w samym środku nieubłaganie szalejącej śnieżycy. Ale to jeszcze nic. Sytuacja jest naprawdę nietypowa. Tajemnicza, niebezpieczna i... no po prostu dziwna. Dziwnością niby żywcem wyjętą z Archiwum X. Wcześniej twórcy starali się wyrobić w nas przekonanie, że w chacie dojdzie do poważnego konfliktu pomiędzy gniewnymi dziećmi i ich przyszłą macochą, ale potem... Grace i jej małoletni podopieczni, wbrew przewidywaniom, zaczęli się do siebie zbliżać. Najpierw Mia, a wkrótce i jej brat nawiązali kontakt z kobietą, którą wcześniej winili za śmierć swojej ukochanej matki. Można powiedzieć, że zaczęli zakopywać topór wojenny, ale... Kiedy niewytłumaczalne wkracza do drewnianej chaty zajmowanej przez tę trójkę (i psa, którego swoją drogą, zgodnie ze zwyczajem, nie powitałam z otwartymi ramionami, ponieważ zwierzęta w horrorze najczęściej kończą marnie. Czy tak też było i tym razem, nie zdradzę) Grace naturalnie próbuje rzecz zracjonalizować. A jedyny wniosek jaki jej skołowany umysł wówczas jest w stanie przyjąć to taki, że odpowiedzialność za to wszystko, co się dzieje ponoszą dzieci. Tyle że Aidan i Mia również wydają się być szczerze zdumieni i przerażeni całą tą nienaturalną sytuacją, jaką zastali rankiem po najprzyjemniejszym z dotychczasowych wieczorów w towarzystwie Grace. Co więcej, wiemy, że ich tymczasowa opiekunka niegdyś żyła w wyjątkowo groźnej sekcie religijnej, a gdy już wyrwała się z jej szponów podjęła leczenie psychiatryczne, które tak naprawdę trwa do dziś. Nękają ją koszmary senne i jest somnambuliczką. Wszystkie te informacje każą nam brać pod uwagę też taką ewentualność, że to nikt inny, jak mająca problemy psychiczne przyszła macocha Aidana i Mii odpowiada, choć nawet nie zdaje sobie z tego sprawy, za „ich nagłe wejście do Strefy Mroku”. A więc tak naprawdę cała ta trójka znajduje się w kręgu podejrzanych. Żeby jednak nie było tak łatwo, pojawia się jeszcze jedna możliwość. Krystalizuje się przed nami równie nieprzyziemna wizja, która choć nie odznacza się oryginalnością, to muszę twórcom „The Lodge” oddać całkiem efektywne wykorzystanie tego nieświeżego motywu. Tutaj zyskuje on nowe życie, dostaje skrzydeł, które zaniosły mnie wprost w objęcia podszytej grozą niesamowitości. Nadnaturalność, czy otchłań szaleństwa? Odcięcie do cywilizacji, czy może opuszczenie świata, w którym obowiązują znane prawa fizyki? Odpowiedź na tę niesamowicie dręczącą zagadkę może padnie, może nie: może zakończenie pozostanie otwarte na wyobraźnię widza, na przeróżne interpretacje wydarzeń, które rozegrały się w tej mrocznej chacie „pośrodku niczego”. Osobiście miałam nadzieję na to drugie, ale asekuracyjnie wybrałam sobie jedno z podrzuconych wcześniej przez twórców wyjaśnień, którego postanowiłam za wszelką cenę się trzymać. Co przyznaję łatwe nie było. Wymagało potężnego uporu, którego momentami mi zbrakło. Parokrotnie się zachwiałam. Myślałam: przecież mogłam się pomylić. To całkiem możliwe, skoro dzieje się to, co właśnie się dzieje... UWAGA SPOILER Okazało się, że mój strzał był celny, ale i tak nie mogę zarzucić „The Lodge” przewidywalności, bo choć miałam nadzieję na taki epilog, to jednak obstawiałam, że aż tak daleko filmowcy nie odważą się pójść. Sama nie wiem czemu, bo przecież Severin Fiala i Veronika Franz swoim „Widzę, widzę” udowodnili mi już, że nie boją się wypuszczać w stronę widza mocnych uderzeń KONIEC SPOILERA. „The Lodge” w wielkim skrócie wciąga nas w odmęty szaleństwa oraz faktycznej czy tylko rzekomej nadnaturalności, która tak czy inaczej negatywnie oddziałuje na słabą psychicznie jednostkę. Zakleszcza w odbierającej dech ciasnocie, w poczuciu wciąż i wciąż narastającej klaustrofobii, generowanej tak chwytliwym miejscem akcji, jak coraz bardziej dramatycznym rozwojem fabuły. Narastającym przeczuciem, że będzie gorzej i gorzej, aż... Może symbolika religijna zostanie właściwie odczytana, może osoby uwięzione w drewnianym, samotnie stojącym w górskiej okolicy domku, zrozumieją, czego się od nich oczekuje; dokonają tego, czego muszą dokonać w imię błogiego bezpieczeństwa. A może zupełnie nie w tym rzecz. Nieważne. Ważne, że wpadłam. Weszła cała w tę klimatyczną, nieśpiesznie snutą opowieść, pod powierzchnią której przez dosłownie cały czas aż kotłuje się od mocarnie trzymających w napięciu wydarzeń, które prostą drogą prowadzą do nieodwracalnej tragedii albo co równie prawdopodobne wytęsknionego katharsis. Tak na marginesie: jedna jump scenka nieomal przyprawiła mnie o zawał serca (cóż za skuteczność!), pragnę jednak podkreślić, że takich, jak by na to nie patrzeć, niskich zagrań w „The Lodge” jest jak na lekarstwo. Film ten, owszem, wprawił mnie w niemały dyskomfort emocjonalny, ale niepewność, niepokój buduje się tutaj zgodnie z wytycznymi „starej szkoły horroru nastrojowego”. Bardziej klimatem niźli wymyślnymi efektami specjalnymi, czy właśnie mnogością „prymitywizmu buuu!”.

Ani lepszy, ani gorszy od „Widzę, widzę”. Tak muszę podsumować drugi pełnometrażowy film fabularny austriackiego duetu, Severina Fialy i Veroniki Franz. Muszę, bo choć to nieco innego rodzaju przeżycie, to natężenie emocji wcale u mnie mniejsze nie było. Emocji, od których aż kipiałam podczas seansu „The Lodge”. Przysięgam, że nie mogłam oczu oderwać od tego odżywczo klimatycznego horroru psychologicznego. Odżywczo, bo zdążyłam się już stęsknić za takimi duszącymi widowiskami, gdzie tak naprawdę wszystko może się zdarzyć. W „The Lodge” wkraczamy do może niezupełnie nieznanego nam świata, spotykamy się z dość znajomo wybrzmiewającą opowieścią, ale podaną tak, że kapcie Wam ze stóp pospadają! Erupcja klimatyczna i to dodatku towarzysząca silnie wciągającej opowieści o szaleństwie i czymś jeszcze. Czymś być może dużo bardziej obezwładniającym potęgą niszczenia bądź oczyszczania niedoskonałych ludzkich jednostek. Musicie to zobaczyć!

1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawa i głęboka analiza filmu. Kiedy widziałem całą trójkę ( w zasadzie czwórkę ) to przyszła mi na myśl bajka o Hansel i Gretel ( właśnie dokładnie tak ich bym sobie wyobrażał, świetny dobór aktorów ). Następne to jest czasem maniakalne odwoływanie się do religii, do pokuty, i szczególnie do krzyża; co w horrorze może nie dziwić, lecz w tym przypadku krzyż ma zupełnie inne znaczenie o odniesienie niż w reszcie horrorów. Weronika Franz, małżonka Ulricha Seidla, zagłębia się w odmęty religijności i symboliki religijnej, bardzo lubianej i często przedstawianej w filmach jej męża! Tylko ten kto zna twórczość filmową Ulricha Seidla widzi w tym kontynuację pewnej narracji i tej samej symboliki.

    OdpowiedzUsuń