poniedziałek, 20 lipca 2020

„After Midnight” (2019)


Mieszkający w przestronnym domu pod lasem w małym amerykańskim miasteczku myśliwy imieniem Hank bezskutecznie próbuje pogodzić się z odejściem swojej dziewczyny Abby, z którą był przez ostatnie dziesięć lat. Kobieta wyjechała przed paroma tygodniami i nie odbiera telefonów od Hanka. Na domiar złego od kiedy go opuściła każdej nocy nachodzi go jakieś tajemnicze stworzenie, które niestrudzenie próbuje dostać się do jego domu. Miejscowy szeryf nie daje wiary jego opowieściom o potworze. Jego przyjaciel Wade wprawdzie stara się znaleźć jakieś racjonalne wytłumaczenie nocnych przeżyć Hanka, ale jest skłonny wierzyć, że kolega co noc zmaga się z nieznanym ludzkości stworem. Stworem, który najwidoczniej uwziął się na Hanka.

Psychologiczny monster movie w reżyserii długoletnich przyjaciół Jeremy'ego Gardnera i Christiana Stelly, „After Midnight” (alternatywny tytuł: „Something Else”), powstał na podstawie scenariusza tego pierwszego, który natchnienie czerpał ze swoich ówczesnych rozterek sercowych. Jeremy Gardner zadebiutował w 2012 roku dobrze przyjętą „Baterią”, gdzie za zdjęcia odpowiadał Christian Stella. Potem razem wyreżyserowali obraz zatytułowany „Tex Montana Will Survive!”, a w kwietniu 2019 roku objazd po festiwalach rozpoczął ich horror o potencjalnym potworze szturmującym dom niedawno porzuconego przez ukochaną myśliwego, który w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych był dystrybuowany w kinach w ograniczonym zakresie na początku roku 2020. W tym samym roku trafił na amerykańskie platformy VOD.

Małe amerykańskie miasteczko. Stary dom w pobliżu lasu. I tajemnicze stworzenie polujące nocą. „After Midnight” w pigułce. Niszowy, zauważalnie zrealizowany za niewielkie pieniądze horror psychologiczny i oczywiście zarazem monster movie o człowieku, który każdej nocy musi odpierać ataki niezidentyfikowanego stworzenia. W swoim rodzinnym domu, w którym przez ostatnie dziesięć lat mieszkał z ukochaną kobietą imieniem Abby. Z retrospekcji dowiadujemy się, że dom i w ogóle cała ta zaciszna sceneria niegdyś przywiodła kobiecie na myśl „Teksańską masakrę piłą mechaniczną”. I faktycznie może się skojarzyć. Twórcą „After Midnight” poszczęściło się w tym punkcie. Po kilku dniach bezskutecznych poszukiwań odpowiedniego miejsca akcji przyjaciel zwrócił im uwagę na dom, w którym kiedyś pracował w charakterze ochroniarza. Zaniedbaną nieruchomość, której właściciele nie zamierzali remontować. Więc dali filmowcom wolną rękę. Mogli robić co im się żywnie podobało... No, w granicach rozsądku. Utrudnieniami były natomiast brak prądu i bieżącej wody oraz robale ciągle lęgnące się w domu, ale poradzili sobie z tym. Jak widać. „After Midnight” powstał i podbił serca amerykańskich krytyków. Pozostali z dotychczasowych odbiorców, a nie ma ich wielu, w większości nie podzielili zachwytu tamtych. Choć większość jakieś pozytywy w nim znalazła. Ja również, ale to jedynie krople w morzu potrzeb. A tym „morzem potrzeb” jest po prostu wciągająca fabuła. Nie wymagam oryginalnych rozwiązań, wysokiego stopnia skomplikowania, czy mnogości choćby tylko prostych wątków. Nieprzewidywalne, gwałtowne, wstrząsające zwroty akcji co prawda byłyby mile widziane, ale gdyby opowieść była ciekawa, to pewnie i bez tego bym się obyła. Ale historia wymyślona i spisana przez Jeremy'ego Gardnera, którą zainspirował kryzys w jego własnym miłosnym związku, taka nie była. Związku, który podobnie jak związek Hanka i Abby, trwał wiele lat. A potem zaczął się sypać. Główną rolę w „After Midnight” wziął na siebie właśnie Jeremy Gardner. W Abby zaś wcieliła się Brea Grant. Do ich aktorskiego warsztatu zastrzeżeń w sumie nie mam, ale charakter ich postaci to już zupełnie inna sprawa. Osobą, której towarzyszymy przez cały czas i do której najwidoczniej mamy być nastawieni przychylnie, jest Hank. A Hank jest myśliwym, więc... Sorry Gregory, ale to nie moja bajka. Myśliwy i jego rozterki sercowe. W dość dużym domu blisko lasu, w którym mieszka potwór. Twórcy nie podają w wątpliwość jego istnienia. Nie starają się zakwestionować w naszych oczach zdrowia psychicznego czołowego bohatera. Wprawdzie tylko on widział owego stwora, wprawdzie nie byłoby niczego dziwnego w tym, gdyby mieszkający w takiej samotni człowiek ze złamanym sercem zaczął doznawać omamów wzrokowych i słuchowych, ale Jeremy Gardner skupia się raczej na przekonywaniu nas, że Hank ma do czynienia z prawdziwym potworem. Chodzi o to, byśmy w przeciwieństwie do jego znajomych przyjmowali na wiarę jego fantastycznie brzmiące słowa. Byśmy stali się jego cichymi sojusznikami w nierównej walce z monstrum, którego przynajmniej na razie nawet nie widzimy. Oczywiście może okazać się, że to sztuczka obliczona na zmylenie widza, że twórcy starają się zbudować zaufanie odbiorcy do Hanka tylko po to, by finalnie zaskoczyć go informacją, że jego nieludzki przeciwnik żył wyłącznie w jego głowie. Ot, projekcja cierpiącego umysłu. Cierpiącego wskutek straty ukochanej kobiety, która z jakiegoś powodu wyjechała z miasteczka i od tego momentu nie dawała znaku życia. W każdym razie nie usychającemu z tęsknoty Hankowi. Umowna teraźniejszość przeplata się w „After Midnight” z retrospekcjami z życia zakochanej pary mieszkającej pod lasem. Retrospekcjami, które wystawiały na próbę moją cierpliwość, bo oglądanie mdląco słodkich scenek nie należy do moich ulubionych zajęć. Wielka miłość w małej amerykańskiej miejscowości. Młodzi, szczęśliwi ludzie. Ludzie upojeni swoim towarzystwem. Czerpiący maksimum przyjemności z bycia razem. Dotarło do mnie, że Hank i Abby bardzo się kochali już po pierwszej retrospektywnej scence, więc tym bardziej nie rozumiałam po co zmętniać opowieść o potworze mieszkającym w lesie kolejnymi cukierkowymi wstawkami. Może z myślą o miłośnikach kina romantycznego, ale jeśli tak, to czy wielu z nich zainteresuje się filmem o potworze? Połączenie tych dwóch światów – horroru i romansu – nie jest niespotykanym zjawiskiem, ale niewątpliwie dość ryzykownym. Jednym się udaje, a innym, jak na przykład twórcom „After Midnight” niezupełnie.

Gdyby pozbawić „After Midnight” Jeremy'ego Gardnera i Christiana Stelly większości romantycznych scenek i dostawić do konwencjonalnej opowieści o potworze jakiś inny wątek, to może i powstałby z tego emocjonujący monster movie. I odwrotnie: gdyby wyciąć wątek o potworze i skoncentrować się na miłosnym związku Hanka i Abby, który po latach zostanie wystawiony na próbę, to mogłoby wyjść z tego coś, co trafiłoby do przekonania wielu oddanym fanom historii romantycznych. Ale mamy i to, i to, więc istnieje spore ryzyko, że w każdej z wyżej wymienionych grup znajdzie się wielu rozczarowanych. O ile będą wiązać z „After Midnight” jakieś nadzieje. Ja nie miałam żadnych, więc nie mogę powiedzieć, że się zawiodłam. Jeśli już, to spotkały mnie miłe niespodzianki. Bo jak człowiek zakłada najgorsze, to czasami tak ma. Moim zdaniem najlepiej filmowcy spisali się przy budowaniu atmosfery „After Midnight”. Przyblakłe zdjęcia samotnie stojącego nieopodal mrocznego lasu, nieokazale prezentującego się domu, w połączeniu z informacją, że coś złego żyje w owym lesie, generują aurę wyobcowania i śmiertelnego niebezpieczeństwa. I wprawiają w dość ponury nastrój, podobnie zresztą jak zdjęcia poczynione w teraz (w retrospekcjach jest zdecydowanie bardziej kolorowo) ponurych trzewiach tego nadszarpniętego zębem czasu i co noc szturmowanego przez jakąś bestię budynku. Jak zauważa Abby, rodem z „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. Akcja momentami będzie przenosić się do baru, w którym pracuje Hank i naturalnie do niezbyt gęstego lasu (jeśli chodzi o drzewa, bo krzewów jest co niemiara), gdzie, zdaniem głównego bohatera filmu, zalęgło się monstrum. Długie ujęcia zazwyczaj służą generowaniu silniejszych emocji w tej dla mnie nieporównanie ciekawszej teraźniejszości Hanka. Ale są też scenki, którym taka technika filmowania moim zdaniem tylko szkodziła. Sekwencje dosłownie przegadane. Siedzą i gadają, gadają, i śpiewają (serio), i... kiedy to się wreszcie skończy? Jak sobie wszyscy wszystko wyjaśnią, ot wtedy! A to potrwa, bo przecież trochę się pokomplikowało. I to nie tylko pomiędzy Hankiem i Abby. Niemniej przede wszystkim w ich związku. Wiemy o tym prawie od początku „After Midnight” i nawet gdybyśmy bardzo chcieli odsunąć ten fakt na dalszy plan i cieszyć się opowieścią o potworze każdej nocy wychodzącym z lasu, to byłoby trudno, bo twórcy uznali za konieczne w kółko międlić ten temat. Trzymające w jako takim napięciu sekwencje wściekłych ataków potwora na dom Hanka i jego odważnych wypraw śladami tej wrednej istoty (raz w towarzystwie Wade'a, według mnie barwniejszej postaci od pierwszoplanowej, w przyzwoitym stylu kreowanej przez Henry'ego Zebrowskiego) są przeplatane niemiłosiernie dłużącymi się, prawie beznamiętnymi scenkami z życia przygnębionego mężczyzny, który powoli traci nadzieję na powrót ukochanej. Wiele więcej o fabule „After Midnight” nie da się napisać. Generalnie wolę, gdy twórcy filmowych horrorów trzymają się prostych pomysłów, gdy nie kombinują zanadto, ale tutaj wkradł się marazm. Przydałoby się coś jeszcze – jakiś dodatkowy wątek ożywiający tą schematyczną opowieść o wielkim uczuciu, które najwidoczniej dobiega kresu po dziesięciu latach szczęśliwości i rzecz jasna o istocie wychodzącej z lasu, którą widuje jedynie główny bohater wyspecjalizowany w polowaniu na zwierzynę, ale akurat nie taką. Taką normalną, której nie uważa za przybysza z innego świata. Podsumowując: jak na mój gust za bardzo monotematyczna to opowieść. Wolno rozwijająca się historyjka co prawda niepozbawiona tzw. klimatu grozy, ale tak naprawdę niewiele z tego wynika. Poza tym im dalej brnęłam w tę makaronową opowiastkę, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że całą konieczną wiedzę posiadłam już w początkowych scenach. Że już wtedy odkryto wszystko, co miało jakieś znaczenie, a potem to już tylko uporczywe powtarzanie wciąż, i wciąż, i wciąż tego samego. Chciałam tylko jeszcze zobaczyć potwora. Zobaczyć to coś, co widział tylko Hank. Nawet jeśli miałby się okazać tylko projekcją jego udręczonego umysłu, chciałam dokładniej się mu przyjrzeć. Więc czekałam. I czekałam. I... UWAGA SPOILER No nareszcie! Wreszcie ujrzałam zaskakująco udany ukłon w stronę starego, dobrego kina grozy. Wedle słów Jeremy'ego Gardnera zainspirowany pawianami i stworzony przez Todda Mastersa przyjemnie kiczowaty twór tak naprawdę nieprzypominający niczego, co dotychczas miałam okazję na ekranie i tym bardziej w realu zobaczyć. Piękny dodatek, choć podejrzewam, że nie każdy doceni taką „staroświecką tandetę” KONIEC SPOILERA.

Gdyby mnie koś pytał, to zalecałabym obejrzenie jedynie początkowej i finalnej partii „After Midnight”. Chociaż też nie jestem pewna, czy warto poświęcać choćby tylko tyle czasu dla owego tworu Jeremy'ego Gardnera i Christiana Stelly. Jeśli posłuchać amerykańskich krytyków i niektórych fanów kina grozy, to owszem warto. I może mają słuszność, może nie powinnam nikogo zniechęcać do tej produkcji. Psychologicznego monster movie z dodatkiem romansu w dość klimatycznej oprawie wizualnej. Więc nie będę. Wymęczyła mnie ta opowiastka, ale nie, nic już nie mówię. Chceta, to oglądajta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz