piątek, 24 lipca 2020

Ray Bradbury „Green Town”


Green Town, fikcyjne miasteczko w stanie Illinois stworzone przez nieżyjącego już amerykańskiego pisarza Raya Bradbury'ego, szczególnie zasłużonego w gatunku science fiction, ale realizował się też w horrorze i fantasy. Green Town zostało zainspirowane rodzinnym miastem autora, Waukegan w stanie Illinois, i stało się dla Bradbury'ego mniej więcej tym, czym dla Stephena Kinga Castle Rock. Miejscem, do którego dość często wracał w swojej wspaniałej twórczości. Kolejne, po
„Kronikach marsjańskich. Człowieku Ilustrowanym. Złocistych jabłkach słońca [i innych opowiadaniach]”, wydanie zbiorcze utworów Raya Bradbury'ego przygotowane przez wydawnictwo Mag, zawiera właśnie te pisarskie wycieczki do Green Town. Powieści „Słoneczne wino” (oryg. „Dandelion Wine”), „Pożegnanie lata” (oryg. „Farewell Summer”) i „Jakiś potwór tu nadchodzi” (oryg. „Something Wicked This Way Comes”) oraz zbiór opowiadań pt. „Letni ranek, letnia noc” (oryg. „Summer Morning, Summer Night”). Te pierwsze tworzą tzw. Green Town Trilogy, a ostatnią z wymienionych publikacji można uznać za jej swoiste dopełnienie, choć część z wchodzących w jej skład opowiadań powstało przed trylogią Green Town.

Będziesz patrzył na świat i widział go takim, jaki jest. Możesz nawet poniekąd cieszyć się dwoistością natury człowieka: jeżeli zaakceptujesz fakt, że zło jest jej częścią, łatwiej ci będzie sobie z nim radzić.”

Słoneczne wino” w całości po raz pierwszy opublikowano w 1957 roku. Wcześniej natomiast ukazywały się fragmenty tej powieści jako pojedyncze opowiadania. Forma temu sprzyjała, bo „Słoneczne wino” czyta się zarazem jak powieść i zbiór opowiadań. Takie dwa w jednym. Utwór półautobiograficzny, w którym Ray Bradbury zawarł autentyczne wspomnienia z własnego dzieciństwa w Waukegan w stanie Illinois (tutaj Green Town), przeplatając je z fantazją. Głównym bohaterem jest dwunastoletni Douglas Spaulding, wzorowany na młodym Bradburym, a tematem przewodnim: magia dzieciństwa. Kwitnąca podczas upalnego lata roku 1928. W tytułowej miejscowości, w której żyją prości ludzie potrafiący czerpać radość z prostych rzeczy. „Słoneczne wino” to bodaj najbardziej nostalgiczne dzieło, z jakim dotychczas się spotkałam. Przesycone tęsknotą za epoką, która nigdy nie wróci. I oczywiście za cudami dzieciństwa. Ray Bradbury był pisarzem, który tak naprawdę nigdy nie rozstał się ze swoim dziecięcym ja. Przez całe życie pielęgnował w sobie duszę dziecka, którą ochoczo dzielił się ze swoimi czytelnikami. W sumie wciąż to robi, ponieważ zyskał nieśmiertelność poprzez swoje cieszące się niesłabnącą poczytnością dzieła. Wielkie utwory, takie jak na przykład „Słoneczne wino”. Wzruszająca opowieść, w której aż roi się od prostych prawd o życiu. Prawd, o których zazwyczaj się nie myśli. Chyba że nie przekroczyło się jeszcze tej magicznej granicy oddzielającej dzieciństwo od dorosłości. Nie oznacza to, że w niniejszej powieści patrzymy na świat jedynie oczami dzieci, że te prawdy przypomną nam wyłącznie młodsi mieszkańcy Green Town. Nie, w tej cudownej krainie właściwie każdy ma nam coś ważnego do powiedzenia. Albo raczej przypomnienia. Pozwolę sobie wysnuć przypuszczenie, że „Słoneczne wino” z biegiem lat tylko zyskiwało na wartości. Wydaje mi się, że teraz, w tej skomputeryzowanej epoce, przekaz tej powieści uległ zwielokrotnieniu. Dzisiejsze, uzależnione od technologii pokolenie ma szansę odnaleźć tutaj takie przyjemności, jakie znają co najwyżej ze słyszenia. Radości, jak doskonale wiedzą starsi ludzie, zdecydowanie większe od tych, którym zazwyczaj się oddają. Z niedowierzaniem spoglądać na świat z dość dalekiej przeszłości, który wydaje się szczęśliwszy, choć nie ma Internetu. Dawniej ludzie potrafili cieszyć się z małych rzeczy. Z obcowania z Naturą, wieczornego przesiadywania na werandach w licznych gronach złożonych z bliższej i dalszej rodziny, sąsiadów i przyjaciół. Ze zwyczajnych widoków. Z zapachów i dźwięków. Z dzisiejszej perspektywy „Słoneczne wino” jawi się niczym żywy dowód na to, że kiedyś ludzie widzieli, czuli i rozumieli więcej. Ich zmysły były bardziej wyczulone, dzięki czemu ich świat był piękniejszy. Pełen możliwości, których my w tym rozpędzonym, tzw. oświeconym wieku na co dzień możemy nie dostrzegać. Ale one wciąż są – wystarczy tylko sięgnąć. Zamknąć na chwilę oczy na wirtualny świat i otworzyć na ten prawdziwy. „Słoneczne wino” można potraktować, jako swego rodzaju drogowskaz „na tej nowej drodze życia”. Przewodnika, który uświadomi bądź przypomni Wam, że zabawa w chowanego to nieporównanie większa frajda od gier komputerowych; że Maszyna Szczęścia od dawna istnieje, tak samo jak wehikuły czasu; że choć lato szybko przemija, to można go zamknąć w butelkach z winem, na przykład z mniszka lekarskiego, które rokrocznie pędzi dziadek głównego bohatera powieści. Tytułowe słoneczne wino to ni mniej, ni więcej jak rozgrzewający wywar każdego lata gromadzony przez Spauldingów z pospolitego mlecza. Tego słonecznego lata w Green Town, dwunastoletni Douglas Spaulding z całą mocą uzmysłowi sobie, że żyje. A wraz z tą upajającą prawdą niczym piorun uderzy w niego straszna wiedza o również jego śmiertelności. Objawienie życia i śmierci oraz z trudem wypracowywana akceptacja tego drugiego będzie pierwszym krokiem Douglasa w stronę dorosłości, choć on sam tak naprawdę nie zdaje sobie z tego sprawy. Bo poza tym pozostał taki sam. Dwunastoletni dzieciak, który w letnie dni i wieczory oddaje się beztroskim zabawom ze swoim dziesięcioletnim bratem Tomem i grupką przyjaciół, złożonych wyłącznie z chłopców. Odkrycie śmiertelności poczynione przez Douglasa to nie jedyny mroczny akcent zawarty w tej sentymentalnej opowieści o czasach, które już nigdy nie powrócą. Najgęstszą ciemność niesie seryjny morderca kobiet zwany Samotnikiem. Niezidentyfikowany osobnik terroryzujący tę jeszcze do niedawna spokojną mieścinę. Jego udział w tej poruszającej opowieści co prawda nie jest duży, ale nawet w owych rozlicznych chwilach powszechnej szczęśliwości, w pełnym świetle dziennym i nawet bez inicjatywy Bradbury'ego (bez przypominania nam o tym tajemniczym zbrodniarzu) czuje się jego chłodny oddech na karku. Obecność zaburzającą ten malowniczy, mieniący się żywymi kolorami, hipnotyzującymi dźwiękami i zapachami, portret lata, za którym najprawdopodobniej zatęsknicie. Podobnie jak najwyraźniej tęsknił sam Ray Bradbury spisując tę jakże żywotną opowieść. Ten swoisty przekrój małego fikcyjnego miasteczka. Miasteczka pełnego prostych, sympatycznych ludzi, młodych i starszych, którym, myślę, z zapałem porównywalnym do mojego, będziecie towarzyszyć. Swoją drogą podobne przekroje amerykańskich miasteczek później często stosował choćby Stephen King, notabene miłośnik prozy Raya Bradbury'ego.

Kontynuacja „Słonecznego wina”, powieść „Pożegnanie lata” swoją światową premierę miała dopiero w 2006 roku – prawie pół wieku po publikacji całej pierwszej odsłony historii między innymi Douglasa Spauldinga. I jest to ostatnia powieść w dorobku Raya Bradbury'ego. W „Pożegnaniu lata” Douglas ma już prawie czternaście lat i jest już jedną nogą w świecie dorosłych. Już wkrótce dokona się w nim seksualne przebudzenie, ale najpierw wybierze się na wojnę. Wojnę z ludźmi w podeszłym wieku, wśród których znajdzie się przynajmniej jedna osobistość gotowa odpowiedzieć ogniem na zmasowany atak młodych obywateli Green Town. Douglas, jego brat Tom i zgraja ich kolegów bawią się w żołnierzy, przy czym oni sami nie traktują tego jak zabawę. W każdym razie nie do końca. Małoletni bohaterowie „Pożegnania lata” wychodzą z założenia, że starzy ludzie to tak naprawdę nieludzie. Tylko jakieś potworne istoty zawiadujące ich życiem. Władcy marionetek. Przebiegli szachiści, dla których pionkami są młodsi mieszkańcy Green Town. Douglas i jego kompani mają już tego dość. Nie chcą by inni dłużej decydowali o ich życiu, więc wypowiadają wojnę tym, którzy przez wszystkie te lata mieli czelność nimi rządzić. Łatwo dopatrzyć się w tym alegorii dojrzewania. Nastoletniego buntu. Wychodzenia spod kontroli dorosłych poprzez odrzucanie prawie wszystkiego, co w swojej mądrości starają się nam przekazać. Ta uparta negacja w końcu się wypali i przed niegdysiejszymi żołnierzami stanie otwarta na oścież brama, za którą będzie rozciągać się dorosłość, której dotychczas tak mężnie stawiali czoło. Ray Bradbury w sposób alegoryczny ukazuje tę wojnę z wiatrakami, jaką toczy każde pokolenie w okresie dorastania. Powieść ta bawi i uczy. A na pewnym, mniej oczywistym poziomie, nawet odrobinę niepokoi. Nie tylko poprzez to, że Bradbury sukcesywnie wzmacnia w odbiorcy przeczucie nieuchronności tragedii, nieśpiesznie wypełnia czytelnika pewnością, że w tej niby dziecinadzie w końcu poleje się krew, ale także przez nader cierpką świadomość, że beztroskie dzieciństwo, tak jak każde upalne lato, szybko (zdecydowanie zbyt szybko) przemija. Że kiedyś i to prędzej niż później, musi się skończyć. Dla każdego z nas? Na pewno? Historia nie jest wprawdzie tak pasjonująca, jak „Słoneczne wino”. Opisy powierzchowniejsze, akcja szybsza i choć bardziej zwarta, to jednak porozpraszana forma poprzedniej odsłony życia między innymi dorastającego Douglasa Spauldinga jakimś sposobem silniej mnie absorbowała. Co nie znaczy, że z lektury swoistego przedłużenia „Słonecznego wina” czerpałam tylko minimum przyjemności. Nie smakowało aż tak wybornie, jak pierwszy utwór zamieszczony w zbiorczym tomie Maga zatytułowanym po prostu „Green Town” (rok 2020), ale efekt i tak okazał się dla mnie bardzo smaczny. Bo to w końcu czarodziej Ray Bradbury!

Letni ranek, letnia noc” to zbiór dwudziestu siedmiu opowiadań pierwotnie wydany w 2002 roku, przy czym część z tych tekstów publikowano już wcześniej. Osobno. Akcja nieomal wszystkich widniejących tutaj opowieści rozgrywa się w dobrze już znanym Green Town. W wielu spotykamy się z postaciami ze „Słonecznego wina” i „Pożegnania lata”. Znajdziemy też teksty, które można potraktować jako fragmenty pominięte w tamtych powieściach. Powiedzmy takie dodatkowe rozdziały tamtych utworów, po które jednak można spokojnie sięgnąć bez znajomości „Słonecznego wina” i „Pożegnania lata”. Znajdziemy tu uduchowione, dowcipne, sentymentalne, ale i nasycone grozą, w większości pomysłowe i zawsze proste opowieści dłuższe i krótsze (niektóre nie zajmują nawet całej strony). Do wyboru, do koloru. W „Letnim ranku, letniej nocy”, tak samo jak na poprzednich wycieczkach po Green Town, przypomnimy sobie proste egzystencjalne prawdy. Ray Bradbury znowu przywoła magię dzieciństwa, znowu jak nikt inny spojrzy oczami dziecka na rzeczywistość, która jeszcze w zupełności nie przeminęła. Nawet teraz, w tym plastikowym XXI wieku, łatwo odnaleźć echa przeszłości utrwalonej przez Raya Bradbury'ego w tak niesamowicie barwny sposób. Aż można poczuć na twarzy powiew pachnącego lata pierwszej połowy poprzedniego stulecia. Musnąć skrzydła motyla, zasłuchać się w cykaniu świerszczy, zapatrzyć w świetlne punkciki (robaczki świętojańskie) rozpraszające nocne ciemności w Green Town, wdać w ożywioną dyskusję z ludźmi, którym nie można odmówić życiowego doświadczenia, ale i podążyć za wyzwoleńczą dziecięcą logiką. Fantazyjnym, nieracjonalnym spojrzeniem, które doprowadzi nas do mądrości nie mniejszych od tych wygłaszanych przez starszych obywateli Green Town. Powszechnie znanych obserwacji o niedoskonałym świecie i niedoskonałych ludziach. O wadach, ale też zaletach życia na tym padole. O jasnych i mrocznych stronach człowieka, który na dobrą sprawę bez przerwy jest przeciągany przez obie przeciwstawne siły. Ciągle dokonuje jakichś wyborów. Czy to dziecko, czy dorosły, każdy codziennie podejmuje decyzje, które go kształtują. A czasami takie, które przesądzają o całym jego życiu. Albo przedwczesnej śmierci.

Ostatnia cześć powieściowej trylogii Green Town, po raz pierwszy wydany w 1962 roku „Jakiś potwór tu nadchodzi”, zwieńcza omawianą obszerną publikację wydawnictwa Mag. I jest to jedyny utwór w tym zbiorze przetłumaczony przez, moim zdaniem, niedościgłą Paulinę Braiter. Pozostałe utwory tłumaczył Wojciech Szypuła i żeby być sprawiedliwą muszę zaznaczyć, że niewiele mojej ulubionej tłumaczce w tym przypadku ustępował. A recenzję kultowej powieści dark fantasy, słusznie wychwalanej przez Stephena Kinga w jego „Danse Macabre”, znajdziecie tutaj.

Wydawnictwo Mag rozpieszcza nas zbiorczymi wydaniami ponadczasowych utworów legendarnych pisarzy. Po, według mnie, najwspanialszej polskojęzycznej literackiej publikacji ostatnich lat, poświęconej Richardowi Mathesonowi („Jestem legendą. Piekielny dom. Człowiek, który nieprawdopodobnie się zmniejszał” plus garść opowiadań) i oczywiście poprzednim tomie pod szyldem Raya Bradbury'ego („Kroniki marsjańskie. Człowiek Ilustrowany. Złociste jabłka słońca [i inne opowiadania]”, przyszła pora na „Green Town”. Długą sentymentalną podróż po fikcyjnym amerykańskim miasteczku inspirowanym rodzinnym miastem Raya Bradbury'ego. Podróż bardzo osobistą, bo zbudowaną także ze wspomnień autora z jego pełnego przygód dzieciństwa. Wspomnień przeplatających się ze wspaniałymi owocami jego bogatej wyobraźni. Zaraźliwa radość życia płynnie przechodzi na kartach „Green Town” w smutek nierzadko podszyty nie zawsze uchwytną grozą. Doskonale uwidacznia się więc tutaj wszechstronność tego nieodżałowanego wielkiego Amerykanina. Wirtuoza pióra. Giganta światowej literatury, z którym mam nadzieję jak najszybciej wybierzecie się do jego Green Town. Do tej cudownej krainy dzieciństwa, z jakiego późniejsze pokolenia zostały okradzione. Ale czy na pewno? Czy nie da się już odzyskać tych prostych przyjemności ze świata nieopanowanego przez technologię? Czerpać radość z rzeczy małych i powszechnie, zupełnie nieodpłatnie, dostępnych? Ray Bradbury pokaże Wam, że to jest jak najbardziej możliwe. Nawet dziecinnie proste. Wystarczy tylko chcieć, a tę chęć najpewniej rozbudzi w Was „Green Town” - trzy powieści i dwadzieścia siedem opowiadań w jednym!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz