czwartek, 30 lipca 2020

„The Beach House” (2019)


Zakochani młodzi ludzie, Emily i Randall, przybywają do domku na plaży należącego do ojca chłopaka. Planują spędzić trochę czasu jedynie w swoim towarzystwie, ale na miejscu zastają starsze małżeństwo, Mitcha i Jane, które twierdzi, że zostało zaproszone przez właściciela domu. Emily i Randall nie są tym zachwyceni, ale decydują się zostać, co bardzo cieszy niespodziewanych gości. Pierwszy wieczór spędzają we czwórkę w całkiem swobodnej atmosferze. W pewnym momencie na zewnątrz zauważają niespotykane, piękne zjawisko, a wkrótce potem nadciąga nietypowa mgła. Nazajutrz na pierwszy rzut oka wszystko wygląda normalnie, ale okazuje się, że jedno z nich zniknęło, a pozostali nie czują się najlepiej.

Niskobudżetowy pełnometrażowy debiut Jeffreya A. Browna w roli reżysera i scenarzysty. Horror science fiction „The Beach House”, na którego wpływ miały między innymi „Inwazja porywaczy ciał” Dona Siegela, „Dreszcze” Davida Cronenberga, „Obcy – 8. pasażer Nostromo” Ridleya Scotta i „Zemsta kosmosu” Vala Guesta. Nakręcony w osiemnaście dni w 2017 roku na Cape Cod (tytułowy dom w istocie jest własnością ojca jednego z producentów filmu, Andrew Corkina) obraz przez jego reżysera jest definiowany jako horror science fiction z lat 50-tych XX wieku we współczesnym ubraniu. To swoisty hołd dla starych, dobrych filmów grozy. Zwłaszcza niskobudżetowych, w których to Brown przede wszystkim gustuje. „The Beach House” w 2019 roku był pokazywany wyłącznie na festiwalach filmowych, a szeroka dystrybucja rozpoczęła się w lipcu 2020 roku w Internecie – na platformie Shudder.

The Beach House” Jeffreya A. Browna to film wpisujący się w tak zwaną nową falę horroru. Dość oszczędny w środkach, klimatyczny, wolno się rozwijający obraz osadzony w chwytliwej scenerii. Opustoszała plaża, bezkresny ocean i niewielki domek, w którym zatrzymały się cztery osoby. Studentka chemii organicznej imieniem Emily, w którą w bardzo dobrym stylu wcieliła się Liana Liberato, trochę ustępujący jej warsztatowo Noah Le Gros, jako Randall, jej chłopak, który niedawno rzucił studia oraz starsze małżeństwo: Mitch i Jane, solidnie wykreowani przez Jake'a Webera i Maryann Nagel. Reżyser i scenarzysta „The Beach House” zdradził, że pisząc tę historię poniekąd znajdował się pod natchnieniem swoich osobistych doświadczeń. Konkretnie: podróży do Cape Cod, podczas której nastąpił definitywny rozpad jednego z jego związków miłosnych. Emily i Randall też najwyraźniej znaleźli się na rozstaju. Nadal się kochają, ale chyba oboje mają świadomość, że ich związek może nie przetrwać. A wszystko przez odmienne aspiracje. Emily chce zostać naukowcem, Randall natomiast wolałby, żeby poszła w jego ślady. Rzuciła studia i cieszyła się prostszym życiem u jego boku. Na co ta ambitna dziewczyna przystać nie może. Wygląda więc na to, że ich ścieżki już wkrótce się rozejdą. Chyba że znajdą sposób na pogodzenie kariery Emily z niezobowiązującym trybem życia Randalla. Syna lekarza, który jest właścicielem tytułowego domu na plaży. Plaży zastanawiająco opustoszałej tego umownie gorącego lata. Tylko umownie, bo ekipa filmowa tak naprawdę zmagała się z chłodem. Scenariusz cechuje prostota, co było celowym zabiegiem, mającym upodobnić „The Beach House” do kina grozy z lat dawno minionych. Wątków pobocznych w sumie tutaj nie znajdziemy, chyba że za takowe uznać informacje mające nieco przybliżyć nam sylwetki czterech osób przebywających w domku na plaży. Nieco, bo na dobrą sprawę o bohaterach wiemy niewiele. To jednak nie stanowiło dla mnie najmniejszej przeszkody. W przeżywaniu tej historii właściwie każdą komórką swojego ciała. Bo „The Beach House” to horror nakręcony w sposób, za którym wprost przepadam. Intensywny do bólu, niby wyciszony, ale w istocie wprost kłębiący się od emocji, kameralny obraz o działających na wyobraźnie anomaliach pogodowych/biologicznych. Jak u H.P. Lovecrafta zagrożenia prawdopodobnie należy wypatrywać w ocenie. W mrocznych głębinach, które tak fascynują główną bohaterkę filmu. Inteligentne dziewczę, której rozległa wiedza na temat morskich organizmów w tym przypadku może okazać się niewystarczająca. Bo z takim zjawiskiem ludzkość jeszcze nigdy się nie zetknęła. To coś zupełnie nowego. Coś o niespotykanej sile niszczenia. Albo tworzenia. Najpierw jednak Emily i Randall poznają starsze małżeństwo, które niespodzianie zastają w domu na plaży. Okoliczności są dość zagadkowe, a nawet złowieszcze. Mitch i jego poważnie chora żona Jane wyjaśniają wprawdzie swoją obecność w tym miejscu i Randalla i Emily to przekonuje, ale na zaufanie widza pewnie będą musieli bardziej zapracować. Mitch i Jane wyglądają nieszkodliwie... i w tym problem. W horrorze niewinna powierzchowność tego typu osobników zwykle nie wróży dobrze. Nieznajomych z nagła wkraczających w życie bohaterów i praktycznie z miejsca zdobywających ich zaufanie. Już ten początek „The Beach House” wciąga nas do, jak ja to nazywam, Strefy Mroku. Sytuacja może i nie jest jakoś szczególnie osobliwa, ale nie można oprzeć się poczuciu, że już za moment dokładnie taka się stanie. Coś ewidentnie wisi w powietrzu. Jakaś nieuchwytna groźba, aura zepsucia, która na razie nieśmiało wpełza do drewnianego domku na plaży. Poczucie klaustrofobii narasta. Osamotnienie bohaterów jest coraz mocniej wyczuwalne. Dręczące, przygniatające. Mrok gęstnieje, pojawiają się różnobarwne światła (wspaniały efekt), przybywa mgła, a potem... Potem nastaje słoneczny poranek. Słoneczny i zarazem ponury. Paradoks? Na pewno niełatwa sztuka, którą mogliśmy już zaobserwować choćby w „Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera. Oczywiście efekt nie jest aż tak miażdżący, ale i tak robi wrażenie. I jeszcze ta przynajmniej pozorna lekkość przy budowaniu atmosfery „The Beach House”. Atmosfery zmiennej, nieobliczalnej, ale zawsze tchnącej wrogością.

(źródło: https://starrymag.com/)
Cisza. W „The Beach House” Jeffreya A. Browna w pewnym sensie cisza jest głośniejsza od dźwięków. Oddziałuje silniej niż rozpaczliwy wrzask, który będzie przecinał ją później. Cisza przykrywa to zastanawiająco odludne miejsce nad groźnym oceanem. I zwiastuje ogromne niebezpieczeństwo równie dobitnie, jak pojawianie się... nieproszonych gości? Mitch i Jane twierdzą, że dostali zgodę właściciela domu na pobyt w tym nadmorskim domku. Ale nawet jeśli nie mijają się z prawdą (w co mocno powątpiewałam), to bohaterowie i tak nie unikną konfrontacji. Z czymś innym. Czymś kompletnie nieznanym. Obcym przybyłym z morskich głębin? A może anomalią pogodową? W każdym razie fenomenem, które Emily poniekąd objaśni nam jeszcze zanim on nastanie. A gdy już to przypełznie, zrobi się naprawdę dziwnie. Niepewność towarzyszyła mi dosłownie przez cały seans „The Beach House”. Trudno przewidzieć, co się stanie i kiedy dokładnie należy spodziewać się kolejnego uderzenia. Wpływ klasycznych body horrorów unaocznia się w pełnometrażowym debiucie Jeffreya A. Browna później. Wcześniej natomiast zobaczymy silny skłon w stronę XX-wiecznego kina science fiction. Niskobudżetowych, magicznie kiczowatych, swobodnych opowieści na przykład o przybyszach z innych planet. Albo z oceanicznych głębin, przed którymi ostrzegał nas H.P. Lovecraft w swojej ponadczasowej twórczości. Oślizgłe kokony, bardzo długie glisty wijące się w ludzkim ciele i wreszcie widok jak z „Coś” Johna Carpentera albo 
„Towarzystwa” Briana Yuzny. I jeszcze upiorności, które przywodziły mi na myśl „Klątwę” Takashiego Shimizu, a w jednym charakterystycznym momencie nawet „Egzorcystę” Williama Friedkina. Chociaż tym razem schody pokonano w mniej przerażającym stylu. Ale choć twórcy „The Beach House” zdołali wyrwać trochę grosza z napiętego budżetu na efekty praktyczne i cyfrowe, to film przede wszystkim bazuje na atmosferze. Makabryczne, z lekka upiorne dodatki nie pojawiają się zbyt często, ale ilekroć wchodzą w kadr przywołują tę cudowną obskurną energię kina z lat minionych. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, ale fani na przykład body horrorów Davida Cronenberga pewnie zrozumieją w czym rzecz. To do nich między innymi skierowany jest ten niesamowicie klimatyczny obraz o ludziach uwięzionych na plaży, którą opanowało coś nadzwyczajnego. Coś, co ostatecznie doprowadzi nas do pewnego od dawna cieszącego się praktycznie niesłabnącym powodzeniem motywu. Pójdziemy tam zaś niewydeptaną ścieżką. Niepospolitą drogą dojdziemy do mety, która może rozczarować poszukiwaczy oryginalności. Ale możliwe, że też tych, którzy przygotują się na duże zaskoczenie, którzy chcieliby pożegnać się z tym obrazem w niemałym zdumieniu. Bo twórcy „The Beach House” już wcześniej rozwiewają wątpliwości. Początkowo ów finalny motyw skutecznie się przede mną chował. Nie potrafiłam odgadnąć, do czego doprowadzi mnie ta emocjonująca przygoda na plaży, ta orzeźwiająca wyprawa do Strefy Mroku, ale z czasem stało się to już oczywiste. Inaczej trudno byłoby prowadzić tę opowieść – bez „przedwczesnego” nakierowania widzów na ów popularny motyw – ale z drugiej strony to posunięcie nie zamykało przecież drzwi na jakiś dodatkowy, miażdżący akcent na koniec. Niewykluczone jednak, że znajdą się odbiorcy „The Beach House”, na których to zamknięcie wywrze właśnie takie wrażenie. Zakładam, że nie będzie ich wielu, bo i podejrzewam, że całokształt „The Beach House” nie znajdzie ogromu sympatyków. To raczej niszowe kino, ukierunkowane przede wszystkim na dozgonnych fanów XX-wiecznego, głównie tańszego kina science fiction i body horrorów. I oczywiście zwolenników klimatycznych, oszczędniejszych w formie współczesnych horrorów z mocno uproszczonymi fabułami. Kameralnych dzieł. I zacisznych, odludnych scenerii, gdzie wąskie grono osób zderza się z czymś osobliwym. Zupełnie obcym zjawiskiem przynoszącym drażniący zapaszek gnicia. „The Beach House” to dość skromny projekt, w którym niedostatków budżetowych jakoś się nie dostrzega. Właściwie to świata poza ekranem nie widziałam. Tak, zdecydowanie moje klimaty!

Pierwszy pełnometrażowy film Jeffreya A. Browna. Jeszcze raz: amerykański niskobudżetowy horror science fiction, „The Beach House”, to pierwsze reżyserskie osiągnięcie tego pana, nie licząc shortów. Oparte na jego własnym, dość pomysłowym scenariuszu, na który spory wpływ miała garść kultowych XX-wiecznych dokonań innych filmowców. Niektórym być może trudno będzie w to uwierzyć. Żeby coś takiego na starcie?! Ale zdarza się. Pytanie co dalej: czy Brown, jak wielu przed nim, da się skomercjalizować, czy pozostanie przy tak elektryzujących formach? Zostanie w tej niszy, czy spróbuje dotrzeć do dużo większej grupy odbiorców? Dał do zrozumienia, że planuje dalej działać w gatunku horroru, więc liczę, że już niedługo znowu o nim usłyszę. I oby przy okazji powstania dzieła formą zbliżonego do jego „The Beach House”. Widowiska, od którego oczu nie mogłam oderwać!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz