sobota, 11 lipca 2020

„Silhouette” (2019)


Amanda i Jack Harms po śmierci swojej córki Sarah przeprowadzają się z miasta do niewielkiego domu pod lasem. To pomysł mężczyzny, który wierzy, że zmiana scenerii pomoże im uporać się ze stratą. Jego żona nie jest entuzjastycznie nastawiona do przeprowadzki, a im dłużej przebywa w nowym domu, tym bardziej utwierdza się w przekonaniu, że to nie jest odpowiednie miejsce dla nich. Amandę nawiedzają bardziej realistyczne niż dotychczas koszmarne sny z udziałem jej zmarłej córki. Co gorsza kobieta ma powody przypuszczać, że jakaś zła siła upodabniająca się do Sarah czyha na nią na jawie. Jack natomiast zakłada, że stan psychiczny jego żony ulega pogorszeniu na skutek traumy, którą przeżyła. Mężczyzna robi, co może by uratować ich małżeństwo, starając się jednocześnie nie ulec pewnej zgubnej pokusie.

Zrealizowany za zaledwie dwadzieścia pięć tysięcy dolarów amerykański horror psychologiczny, z ewentualnym podłożem natury paranormalnej, „Silhouette” w reżyserii i na podstawie scenariusza Mitcha McLeoda, twórcy mało znanych filmów „Novella” (2013) i „Arc” (2016), był kręcony w stanie Teksas i obsadzony bez uprzednich castingów. McLeod wybierając aktorów kierował się ich występami w innych filmach, a w niektórych przypadkach dopisał role specjalnie dla zatrudnionego już aktora/aktorki. „Silhouette” trafił do wybranych amerykańskich kin w styczniu 2019 roku, a w lipcu tego samego roku gościł na Fort Worth Indie Film Showcase. UWAGA SPOILER Scenariusz był po części inspirowany sprawą Darlie Lynn Peck Routier, która została skazana na śmierć za zabójstwo swojego pięcioletniego syna Damona w 1996 roku i oskarżona o pozbawienie życia także swojego sześcioletniego syna Devona KONIEC SPOILERA.

Ponury obraz traumy po stracie jedynego dziecka. Z poruszającą muzyką skomponowaną przez Michaela Vignoli i intensywnymi zdjęciami Marca Rouse'a oraz jego pomysłowym, efektywnym montażem. „Silhouette” nie bez powodu zbiera głównie pozytywne recenzje, choć trzeba zaznaczyć, że to dość minimalistyczne podejście do kina grozy. Efektów specjalnych nie ma zbyt wiele. Podobnie jump scenek. „Silhouette” bazuje przede wszystkim na klimacie i postaciach. Na przeżywającym poważny kryzys małżeństwie. Na ludziach starających się uratować swój związek po tragicznej śmierci kilkuletniej córki. Każde z nich radzi sobie z traumą na własny sposób. Chociaż w przypadku kobiety, Amandy Harms, należałoby raczej powiedzieć: „nie radzi sobie”. Pomysł przeprowadzki do spokojniejszego miejsca wyszedł od jej męża, Jacka, który bez wątpienia jest w zdecydowanie lepszym stanie psychicznym od Amandy. Radzi sobie bez leków uspokajających, teraz tak niezbędnych jego małżonce. Jest bardziej rozmowny i, w przeciwieństwie do niej, pełen wiary w lepsze jutro. Amanda poddaje się jego woli. Jest pasywna, zamknięta w sobie, dosłownie przygnieciona smutkiem, z którym nijak nie potrafi sobie poradzić. Co absolutnie zrozumiałe po stracie jedynego dziecka. Zrozumiały jest też niesłabnący entuzjazm jej męża. Niesłabnący do czasu, bo jak można się tego domyślić nowy dom i na niego będzie miał zgubny wpływ. Bo, jak chce myśleć Amanda, jest nawiedzony przez jakąś agresywną istotę przypominającą jej zmarłą córkę? A może po prostu izolacja im nie służy? A przynajmniej nie Amandzie, bo Jack nie stara się jej wzorem unikać ludzi. Choć może powinien... Mitch McLeod stworzył iście depresyjny obraz wewnętrznych katuszy przeżywanych przez kobietę, której niesprawiedliwy los brutalnie odebrał najcenniejsze dobro, jakie posiadała. I wewnętrznego rozdarcia mężczyzny, który pragnie ulżyć w cierpieniu swojej małżonce, ale nie wie jak, jednocześnie będącym ciągniętym w innych kierunku. Czy ulegnie pokusie oderwania się od najwyraźniej popadającej w szaleństwo Amandy? Ułożenia sobie życia na nowo, bez niej? Czy raczej niestrudzenie będzie trwał przy niej, „po kawałku” wydobywając ją z bezdennej studni rozpaczy? Przed wcielającą się w postać Amandy, April Hartman, postawiono największe wyzwanie, z którego ta moim zdaniem wywiązała się wprost wyśmienicie. Całkowicie przekonujące oddanie na ekranie jednostki przygniecionej brzmieniem niepowetowanej straty, która na dodatek popada w coraz większe szaleństwo (partnerujący jej Tom Zembrod nie jest już tak wiarygodny). Coraz bardziej odrywa się od rzeczywistości, czy to na skutek autentycznych zjawisk paranormalnych, jakim świadkuje w nowym domu, czy częściowo pod wpływem niezwykle realistycznych koszmarnych snów i halucynacji. Amanda widuje swoją zmarłą córkę. A raczej coś na kształt jej demonicznego wydania. Ta zjawa albo imaginacja jest... Brr! Aż ciarki przechodzą. Zniekształcona, dość płynna, rozmazująca się twarz i te fantazyjne czarne oczy, z których niejako odchodzą nitkowate wyżłobienia. Mała dama w jasnej koszuli nocnej, która przemyka po skąpanych w ciemnościach ciasnych pomieszczeniach w nadszarpniętym zębem czasu, trochę zaniedbanych nowym domu Harmsów i po okolicznym lesie. Jeśli chodzi o to ostatnie... W „Silhouette” zobaczycie scenę, której prawdopodobnie długo nie zapomnicie. W każdym razie, ja na pewno. Niby nic wyjątkowego. W końcu ileż to już razy widzieliśmy zaspaną/śpiącą filmową bohaterkę, ewentualnie bohatera, wchodzącą nocą między drzewa śladami jakiejś tajemniczej postaci? Ale realizacja nadaje temu nowej jakości. A emocje... No, Proszę Państwa. Skąpana w zamglonych ciemnościach, co procentuje wręcz zgniatającą posępnością, nocna somnambuliczna przechadzka Amandy po lesie za upiorną postacią, która jak myśli jest jej nieżyjącą już przecież córką. Jej duchem? Jeśli tak to nieprzyjaznym. Demoniczną istotą, którą w finale tej pamiętnej sekwencji zobaczymy całkiem wyraźnie. Nieskuteczna to wprawdzie jump scenka, ale widok jest doprawdy potworny. Tego rodzaju, acz moim zdaniem już mniej widowiskowych, atrakcji jest w „Silhouette” więcej. Mitch McLeod na główny obiekt owych nie tak znowu zagadkowych zjawisk wybiera ponury domek Harmsów. W tych klaustrofobicznych, mrocznych wnętrzach przede wszystkim będzie objawiać się nasza mała widmowa dama, ale tylko Amanda (i naturalnie my) będzie mogła ją zobaczyć. Może jedynie w snach, a może to tylko fałszywe wrażenie mające uśpić czujność widza. Obliczone na efekt zaskoczenia. Zaskoczenia klasycznym motywem nawiedzenia przez niematerialną istotę z innego świata.

Długie ujęcia (niektóre trochę za długie), mroczne i ponure obrazy, charakterystyczny i mocno przygnębiający muzyczny temat przewodni i solidne efekty dźwiękowe biorące czynny udział w dawkowaniu napięcia. Potraktowane na równi ze zdjęciami, a nie jak to niestety najczęściej we współczesnym kinie grozy bywa jako swego rodzaju brzęczenie gdzieś w dalekim tle, które po pewnym czasie przestaje być przeze mnie rejestrowane. Mówiąc w skrócie: mocno intensywny to film. Aczkolwiek momentami trochę męczący. Mitchowi McLeodowi w „Silhouette” w moich oczach nie udało się niestety uniknąć nużących i zupełnie zbędnych przestojów. Ten niespełna dwugodzinny spektakl spokojnie i myślę, że z korzyścią dla niego, można było zredukować o kilkadziesiąt minut. Wystarczyło skrócić część ujęć. Wszystkie, które niemiłosiernie poprzeciągano bodaj jedynie po to, by przekaz na pewno dotarł do każdego odbiorcy, by jakiś średnio domyślny widz czasem nie przegapił jakiegoś szczególiku na temat danej postaci. Każdej postaci. A tych nie mamy wiele. Scenariusz koncentruje się tak naprawdę na czterech osobach. W największym stopniu oczywiście na Amandzie i Jacku Harmsach, ale uwaga filmowców pośrednio, ale i bezpośrednio skupia się też na ich zmarłej córce Sarah (przyzwoita kreacja Savannah Solsbery), która może, ale nie musi być też zjawą widywaną przez Amandę w nowym domu. I jest jeszcze ktoś. Człowiek z krwi i kości, który przypuszczalnie dodatkowo namiesza w życiu Harmsów. Z premedytacją... Właściwie to nie wiadomo, czy z premedytacją, ale pojawienie się tej osoby niewątpliwie zwiastuje kłopoty. A przynajmniej McLeod chce byśmy tak na to patrzyli. „Silhouette” z pewnością nie jest horrorem dla niecierpliwych widzów. Nie dla tych, którzy od kina grozy oczekują prawie nieustającej akcji, dosadności, że tak to ujmę, błyskawicznego i efekciarskiego przechodzenia do rzeczy. Twórcy „Silhouette” pochylają się nad najdrobniejszymi detalami tekstowymi, ale jeszcze bardziej technicznymi. To bez wątpienia audiowizualna uczta dla zmysłów, ale już fabuła może pozostawiać pewien niedosyt. Trochę wygląda to tak, jakby ładne opakowanie miało poza wszystkim innym odwracać uwagę publiczności od scenariusza. Scenariusza, który uważam nie został dostatecznie rozwinięty. Jakby jego autorowi brakło dosłownie jednego pomysłu. Bo naprawdę wystarczyłby jeszcze jeden ciekawy wątek w środkowej części „Silhouette”, żebym całkowicie pogrążyła się w tej depresyjnej opowieści. Czegoś mi zabrakło. Jakiegoś zrywu, ożywienia z lekka skostniałej środkowej partii jakimś niekoniecznie oryginalnym, czy zaskakującym motywem. Wystarczyłoby coś tylko trochę mniej prozaicznego od obrazów, bądź co bądź, ciężkiej codzienności coraz bardziej oddalających się od siebie małżonków. Może coś w otoczeniu Jacka, bo jego przeżycia przy tym przez co przechodzi Amanda wypadają blado. Nie, inaczej. Jego codzienność dostarczała mi nieporównanie słabszych emocji od tych zwyczajniejszych przeżyć jego życiowej partnerki. Bo wiadomo, że oniryczne, schizofreniczne i być może nadnaturalne sekwencje z udziałem Amandy, gwarantowały mi najsilniejsze doznania. Minimalistyczne, przerażająco realistyczne efekty specjalne, z co najwyżej znikomą ingerencją komputera, szarpiący nerwy montaż, pomysłowe wykorzystanie w paru momentach żywych kolorów tak smacznie kontrastujących z całą resztą, miażdżąca ścieżka dźwiękowa. I ta hipnotyczna ponurość, i ta dręcząca izolacja, i ta ciasnota, i konsekwentnie zagęszczający się mrok. Mrok spowijający dusze coraz gorząc radzących sobie małżonków. Mrok potem znajduje odbicie w całym ich otoczeniu. Najpierw była szarość. Moim zdaniem symbol ich smutku. Egzystencji wypranej z kolorów, bo te przez ostatnie lata wnosiła w ich życia córka, której już z nimi nie ma. A może jest? Może przybyła za nimi do nowego domu, a może już tam na nich czekała? To się okaże i choć końcówka „Silhouette” w żadnym stopniu mnie nie zaskoczyła, choć wszystko przebiegało tak, jak sobie umyśliłam już w pierwszej połowie seansu, to sposób, w jaki to poprowadzono... Mistrzostwo świata! Potworne mistrzostwo. Spodziewane rozwiązania podane w niezwykle widowiskowym, niesamowicie emocjonującym, miażdżącym wręcz stylu. Strasznie smutne.

Kameralny, klimatyczny, intensywny, minimalistyczny i trochę ubogi fabularnie amerykański horror psychologiczny z potencjalnym dodatkiem nadnaturalnego, w reżyserii i na podstawie scenariusza Mitcha McLeoda. Niedoświadczonego, nie licząc shorta „Birthday Girl” z 2016 roku, w gatunku twórcy, który w „Silhouette” pokazuje (nie on pierwszy i zapewne nie ostatni), że praktyka nie jest niezbędna do stworzenia solidnego horroru. Duży budżet też nie, bo jemu wystarczyło jakieś dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, żeby w mojej osobistej hierarchii przebić niejeden współczesny straszak z wielomilionowym budżetem. Powiedziałabym nawet, że większość. Fabuła wprawdzie nie usatysfakcjonowała mnie w pełni, czegoś mi tutaj zabrakło, ale ogólne wrażenia jak najbardziej na plus. Również, a może nawet przede wszystkim, dzięki fenomenalnej realizacji. Z wyjątkiem niektórych w moim poczuciu niepotrzebnie poprzeciąganych ujęć. Ale absolutnie nie wszystkich, bo reszta ma bezcenny udział w intensyfikowaniu depresyjnego i dość niepokojącego przekazu „Silhouette”. Tego wyróżniającego się niedrogiego horroru nastrojowego dla cierpliwych odbiorców. A na pewno tych, którzy od horroru nie oczekują mnóstwa efektów komputerowych i jump scenek. To wolno rozwijająca się i w sumie nieoryginalna opowieść o wydaje się nieuchronnym rozpadzie małżeństwa po tragicznej śmierci ich jedynego dziecka. O niewyobrażalnych mękach psychicznych prostą drogą prowadzących do poważnej choroby. I o złej istocie, która może być tylko imaginacją udręczonego i coraz bardziej chorego umysłu, ale równie dobrze może okazać się przybyszem z zaświatów. Nadnaturalną, niszczącą siłą straszącą czołową postać filmu. Widmową dziewczynką, która podejrzewam niejednemu odbiorcy „Silhouette” napędzi niemałego strachu.

4 komentarze:

  1. Podobają mi się Twoje recenzje. Widać, że wkładasz w ich przygotowywanie sporo pracy. Szkoda, że w ciągu ostatniej dekady w wyszukiwarce Google na wysokich pozycjach wyświetlają się tylko strony poprawne polityczne (np. wikipedia). Kiedyś pozycjonowanie miało sens, im więcej linków prowadziło do czyjegoś bloga, im większym zainteresowaniem cieszył się blog tym wyższą pozycję w Google zajmował. Teraz jest inaczej wprowadza się podatek od linków, a pozycja w wyszukiwarce jest zależna od prezentowanych poglądów. Kiedyś blogi takie jak ten zajmowały w wyszukiwarkach wysokie pozycje, teraz bez silnych pleców w sieci się nie wybijesz...

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie się nie podobał, ale zakończenie zaskakujące.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. poleca pani inny film z tego gatunku

      Usuń
    2. Takie wolniejsze, psychologiczne i/lub paranormalne klimaty to może: "Koko-di Koko-da" (kocham ten film), "Wiatr" (2018) aka "Demony prerii", "Maus" (2017), "Poroniony" (2017), "Tajemnica Marrowbone" (2017), "Widzę, widzę" (2014), "Domek w górach" (2019), "Relic" (2020), "Jezioro śmierci" (2019), thriller "Dom, który zbudował Jack" (2018), "Jack Goes Home" (2016), "Verónica" (2017), "Autopsja Jane Doe" (2016), "Zło we mnie" (2015), "Wendigo" (2001), "The Wasting" (2017), "Boys in the Trees" (2016), "The Lodgers. Przeklęci" (2017), "Lavender" (2016), "Z lasu" (2015), "The Canal" (2014).
      I oczywiście takie hity jak "Midsommar. W biały dzień", "Coś za mną chodzi", "Dziedzictwo. Hereditary", "Babadook" (2014, "Autopsja Jane Doe" (2016), "Przebudzenie dusz" (2017) czy "Kiedy gasną światła" (2016).

      To tak na szybko - po łebkach:)

      Usuń