wtorek, 7 lipca 2020

„Kamień, papier, nożyce” (2017)


Seryjny morderca, Peter Harris, po latach opuszcza zakład psychiatryczny, gdzie został umieszczony decyzją sądu. Jego lekarz prowadząca, doktor Evelyn Bauer, jest przekonana, że nie zagraża już społeczeństwu, ale detektyw policyjny, który zajmował się jego sprawą, Doyle Dechert, nie jest takim optymistą. Peter wraca do swojego domu, gdzie szybko odżywają w nim traumatyczne wspomnienia z dzieciństwa. Tymczasem w sąsiedztwie pojawia się kobieta, Ashley Grant, podająca się za dziennikarkę i pisarkę zainteresowaną napisaniem biografii Petera Harrisa. Nie zważając na ostrzeżenia detektywa Decherta, stara się pozyskać zaufanie swojego nowego sąsiada. I w końcu udaje jej się zbliżyć do człowieka, który, jak doskonale wie, przed laty zabijał kobiety. Nie wie jednak, że mężczyzna ten jest coraz bardziej przytłoczony strasznymi wspomnieniami i na powrót zaczyna wierzyć w istnienie swojego rzekomego apodyktycznego brata bliźniaka Aarona, który, jak wierzy, dominował w ich morderczym tandemie.

Tom Holland, twórca między innymi „Postrachu nocy” (1985), „Laleczki Chucky” (1988) oraz opartych na prozie Stephena Kinga „Langolierów” (1995) i „Przeklętego” (1996) połączył siły ze scenarzystą legendarnego slashera Seana S. Cunninghama, „Piątku trzynastego” (1980), Victorem Millerem w sentymentalnym projekcie, filmowym horrorze „Rock, Paper, Scissors” (pol. „Kamień, papier, nożyce”) znanym też jako „Rock Paper Dead”. Miller naturalnie napisał scenariusz, a pomagał mu niedoświadczony w tej roli Kerry Fleming. Tom Holland natomiast zajął krzesło reżyserskie. Muzykę skomponował Harry Manfredini, który wzbogacił swoją wspaniałą twórczością mnóstwo kultowych horrorów, w tym wspomniany już „Piątek trzynastego”. Pierwszy pokaz „Kamień, papier, nożyce” odbył się w 2017 roku w jego rodzimych Stanach Zjednoczonych na Nightmares Film Festival, gdzie został wyróżniony za scenariusz. Do szerszego obiegu planowano wpuścić go w roku 2018, ale premierę przesunięto o rok. W Stanach Zjednoczonych film trafił bezpośrednio na rynek DVD, Blu-ray i VOD w lipcu 2019 roku.

Kamień, papier, nożyce” to bez wątpienia wyraz nostalgii filmowców doświadczonych w horrorze. Tęsknoty za tym co było, a nie jest. Za starymi, dobrymi horrorami, które przecież i oni tworzyli. Tom Holland i Victor Miller, legendy gatunku, zauważalnie chcieli przywołać ducha kina grozy z dawnych lat. Powiedziałabym, że lat 80-tych XX wieku, ale na upartego można to rozciągnąć na ostatnie trzy dekady poprzedniego stulecia. Retro klimacik – znajoma obskurna atmosfera – i prosta opowieść o psychopatycznym mordercy, który po długim leczeniu w zamkniętym ośrodku psychiatrycznym, wraca do domu, w którym spędził najgorsze lata swojego dzieciństwa. On i jego wyimaginowany brat bliźniak Aaron, w istnienie którego dzięki terapii już nie wierzy. Do czasu. „Kamień, papier, nożyce” niewątpliwie dużego budżetu nie miał, bo to w końcu miał być swoisty ukłon w stronę niskobudżetowych rąbanek z dawnych lat. Z dodatkiem thrillera psychologicznego. Czołowa postać, Peter Harris (nie najgorsza kreacja Luke'a Macfarlane'a) zwraca uwagę swoją obsesją na punkcie tytułowej gry oraz lalek, które tworzył na własny użytek zanim trafił na przymusowe leczenie. I maską wyobrażającą dość upiorną twarzyczkę laleczki. Nie, nie Chucky. „Ojciec” tego ponadczasowego antybohatera, w żadnym wypadku nie upodabnia owego cennego dodatku, jakim jest maska Petera, ani nawet zrobionych przez niego lalek, do rudowłosej przytulanki Andy'ego Barclaya, ale niewykluczone, że samym tym dodatkiem (motyw lalek) Holland odnosił się do swojego największego dokonania w horrorze. Tak czy inaczej pomysł na filmowego mordercę był. Sęk w tym, że moim zdaniem nie został odpowiednio wykorzystany. Zaczynamy od stosunkowo mocnego uderzenia, czyli dość obrazowej próbki zbrodniczej działalności Petera Harrisa. Ostatnie chwile z życia jego najnowszej ofiary i wiele mówiący zarys przypadku chorobowego jakim niewątpliwie jest jej oprawca. Męki tej pierwszej kończy błyskawiczne podcięcie gardła, z którego wypływa spora ilość substancji dość udanie imitującej krew. Następnie wpada policja i przechwytuje psychopatę. Wyrokiem sądu Peter trafia do zamkniętego zakładu psychiatrycznego, gdzie na wstępie okalecza jednego z sanitariuszy – pozbawia go oka w dość szczegółowych makabrycznych ujęciach – a zaraz potem zaczyna się drastyczne leczenie Petera. Przeskok akcji o niewiadomą ilość lat i oto wielkie wyjście jakoby wyleczonego sprawcy całej serii mordów na młodych kobietach. Jego lekarka prowadząca, doktor Evelyn Bauer (taki sobie występ Tatum O'Neal), w każdym razie jest przekonana o słuszności swojej decyzji. W przeciwieństwie do Doyle'a Decherta (posągowy Michael Madsen) detektywa z wydziału zabójstw, który pracował nad sprawą Petera Harrisa i przyczynił się do jego aresztowania. Ten ostatni rozpoczyna więc obserwację Petera, który tymczasem wraca do tego samego domu, w którym popełniał swoje zbrodnie. Gdzie spędził większość swojego życia, a część w towarzystwie szanowanego w okolicy wuja, który znęcał się nad nim. I, pewnie niechcący, zasiał w nim obsesję na punkcie gry w kamień, papier, nożyce. W ten oto sposób zawiązuje się raczej licha warstwa psychologiczna. Męczące przedstawienie codzienności człowieka, który rozpaczliwie stara się zatrzymać napływ potwornych wspomnień z dzieciństwa, które w dużym stopniu ukształtowały go na tak zwanego potwora w ludzkiej skórze. Z ofiary przekształcił się w oprawcę. I najwyraźniej teraz mordercze instynkty na powrót w nim odżywają. Swoją drogą dziwne, że pozwolono mu wrócić do tego domu, że jego terapeutka nie widziała w tym żadnego zagrożenia dla jego stabilności psychicznej. Zakładając, że Peter Harris w ogóle ją miał. W każdym razie po przekroczeniu progu tego od dawna niezamieszkanego domu, który Peter odziedziczył po zwyrodniałym wuju, zaczyna czuć się gorzej. Halucynacje z trupami już w stadium rozkładu są, że tak to przewrotnie ujmę, miłą dla oka, acz niestety sporadyczną odskocznią od męczącej codzienności naszego antybohatera. W życie którego w pewnym momencie wkracza Ashley Grant (przerysowana Jennifer Titus, możliwe że zamierzenie, by przywołać manierę obserwowaną w tak wielu XX-wiecznych, zwłaszcza tańszych horrorach). Twórcy „litościwie” zdradzą nam na jej temat to, czego Peter nie wie. I zaczną się niebezpieczne podchody, wynik których łatwo przewidzieć. Twórcy chcieli – bardzo chcieli – zaskoczyć odbiorcę. Co najmniej raz. Ale... Naprawdę? To ma być niespodzianka? Toż, już na początku założyłam, że tak będzie. A nie należę do najbardziej domyślnych widzów.

Zostawmy okrutną przewidywalność „Kamień, papier, nożyce” i przejdźmy do tego, co najważniejsze. Do domniemanego przewodniego celu twórców rzeczonej produkcji. Czyli przywołaniu magicznego ducha niskobudżetowego kina grozy z maksymalnie ostatnich trzech dekad XX wieku. Choć ja tam będę upierać się przy latach 80-tych tamtego stulecia. Przybrudzone, dość ciężkie i pewnie zamierzenie niechlujne zdjęcia Yasha Bhatta. To ta niechlujność, którą bardzo sobie cenię w starszych krwawych/umiarkowanie krwawych horrorach nakręconych mniejszym kosztem. No prawie taka. Smacznie, ale smakowałoby jeszcze lepiej, gdyby Harry Manfredini i tutaj dał wyraz swojego muzycznego geniuszu. Ścieżka dźwiękowa jest bowiem zaskakująco bezpłciowa. Taka nijakość od takiego giganta jak Manfredini? Z odsieczą przybył mu inny gigant, z którym notabene już miał przyjemność pracować, nad „Piątkiem trzynastego” Seana S. Cunninghama. Victor Miller, współtwórca miałkiego i dość naiwnego scenariusza „Kamień, papier, nożyce”. Ciągnącej się jak spaghetti historyjki o niegdysiejszym seryjnym mordercy, w którym najwyraźniej znowuż odżywają mordercze zapędy. Człowieka wchodzącego w, jak na niego, całkiem bliską relację z nową sąsiadką. Walczącego z demonami przeszłości, ale z coraz mniejszą skutecznością. Lalki, wyimaginowany brat bliźniak i inne omamy wzrokowe i słuchowe, fantazyjna maska, seryjne morderstwa, zdeterminowany obserwator, nemezis, zboczenia i mnóstwo gadania o niczym. Do tego w wielkim skrócie sprowadza się fabuła „Kamień, papier, nożyce”. Generalnie prosta historyjka mimo tego, że wepchnięto w nią dość pokaźną ilość sprawdzonych motywów. Traktując je po macoszemu. Może z wyjątkiem wewnętrznych przeżyć pierwszoplanowej postaci, którą znowu ciągnie ku szaleństwu. Twórcy praktycznie dają nam pewność, że obserwujemy ponowne narodziny psychopatycznego killera, że wcześniej czy później Peter wróci na zbrodniczą ścieżkę. Znowu będzie cieszył się swoimi „żywymi lalkami”. Obmacywał skrępowane ciała młodych kobiet, grał z nimi w swoją ulubioną grę, opowiadał im o swoim „cudownym wujku”, a potem ćwiartował te mimowolne powierniczki. I oczywiście znowu połączy się ze swoim ukochanych bratem bliźniakiem Aaronem. Swoim wspólnikiem w zbrodni, którego tak naprawdę nie ma. Nowy Peter to wie, ale dawny Peter już dobija się do drzwi. Chce wrócić i kontynuować morderczy plan, który „tak bezczelnie” przed wieloma laty mu przerwano. Innym słowy, standard. Co samo w sobie w moich oczach „Kamień, papier, nożyce” Toma Hollanda nie pogrążało, bo oryginalność nie jest dla mnie wartością nadrzędną (może i wcale jej nie być). Choć oczywiście tytułowa gra dodaje trochę świeżości tej pokracznej historyjce. Tak topornej, że aż nie chce się wierzyć, że wyreżyserował ją twórca „Postrachu nocy” i „Laleczki Chucky”. Nie chodzi o maksymalne uproszczenie, nawet nie o miejscową naiwność, bo to w końcu miał być swego rodzaju hołd dla podobnie skrojonych obrazów sprzed kilku dekad. Nie chodzi nawet o rażącą wręcz przewidywalność. Rzecz w niesprzyjającym utrzymywaniu przynajmniej mojego zainteresowania rozwijaniu historii między innymi Petera Harrisa. O dziwo, taka legenda kina grozy jak Tom Holland miała poważne trudności z dawkowaniem napięcia. Widziałam starania, choć na własnej skórze efektu nie odczułam. No dobrze, początkowo coś w ten deseń odbierałam, ale z biegiem seansu... Umiarkowanie krwawe sekwencje (przekonujące praktyczne efekty specjalne), których swoją drogą nie ma wiele, tak jak niektóre halucynacje Harrisa, których również dużo nie ma, działały na mnie pobudzająco. Gdyby nie to zapewne wpadłabym w objęcia Morfeusza. Takie to było beznamiętne. I poszarpane, bo trzeba wspomnieć, że twórcy raczej bezwładnie, w dość nieskoordynowany sposób skaczą od jednej coraz mniej interesującej postaci do innej też konsekwentnie zabijającej zaciekawienie, które bądź co bądź każda z nich na wstępie we mnie zasiała. Klimat, a ściślej same zdjęcia i wywołujące z lekka klaustrofobiczne poczucie, trochę archaiczne, zakurzone, zaniedbane niezbyt przepastne wnętrza domu Petera Harris (dom Ashley Grant przyjemnie z tamtym kontrastuje) też to dokonanie Toma Hollanda uchroniło przed całkowitą porażką w moich oczach. Tak jak i parę szczegółów na temat czołowej postaci. Ale z bólem serca muszę stwierdzić, że to nie wystarczyło, żeby „Kamień, papier, nożyce” dobiły u mnie chociażby do rangi przeciętniaka.

To nie jest Tom Holland, jakiego znam. To nie jest Victor Miller, jakiego znam. I to nie jest Harry Manfredini, jakiego znam. „Kamień, papier, nożyce” nie jest takim „powrotem do przeszłości”, jakiego oczekiwałabym po takich gwiazdach filmowego horroru. Szczerze mówiąc to niejeden debiutant młodszego pokolenia ma na koncie nieporównanie lepsze osiągnięcie. Dobrze, bywało gorzej. Tak, trochę plusów, z dość obskurnymi zdjęciami na czele, w tym obiecującym przedsięwzięciu wypatrzyłam. Ale to nie uchroniło mnie przez niepowstrzymanie narastającą nudą. Długoletni fani horrorów prawdopodobnie i tak poczują się w obowiązku „Kamień, papier, nożyce” obejrzeć. Część z nich zapewne nawet rozsmakuje się w tej nostalgicznej wizji nowego-starego horroru o seryjnym mordercy wracającym do domu. Ale wątpię, żeby nawet w tej głównej grupie docelowej produkcja ta znalazła wielkie poparcie. Niemniej, sprawdźcie to, ale tylko Wy, którzy kochacie niskobudżetowe horrory z lat 80-tych XX wieku (ewentualnie ostatnich trzech dekad poprzedniego stulecia). Pozostałym natomiast radzę... sprawę dogłębnie przemyśleć:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz