wtorek, 1 maja 2018

„Koszmarne opowieści” (1982)

Pięć opowieści, plus jedna krótsza rozdzielona na prolog i epilog, zamkniętych w jednej produkcji, której budżet oszacowano na osiem milionów dolarów. Owoc współpracy zaprzyjaźnionych mistrzów grozy, George'a Romero i Stephena Kinga, będący hołdem dla komiksów, łączący w sobie stylistykę horroru i (przede wszystkim czarnej) komedii. Reżyserię wziął na siebie ten pierwszy nieżyjący już twórca, a King napisał scenariusz, po raz pierwszy wchodząc w taką rolę. Dwie historie zamieszczone w niniejszym zbiorze jeden z najbardziej rozpoznawalnych autorów literatury grozy, zaadaptował ze swoich wcześniejszych utworów, a pozostałe wymyślił specjalnie na potrzeby tego projektu. Premiera „Koszmarnych opowieści” („Creepshow”) odbyła się w 1982 roku – w tym samym roku ukazało się pierwsze wydanie komiksu powstałego w oparciu o ten filmowy projekt, który w Polsce pojawił się dopiero w XXI wieku pod tytułem „Opowieści makabryczne”. W 1987 roku wypuszczono „Creepshow 2”. Tym razem reżyserii podjął się Michael Gornick, odpowiadający za zdjęcia do pierwszej odsłony, a George Romero podjął się przelania na karty scenariusza historii wymyślonych przez Stephena Kinga. W 2006 roku pojawiła się część trzecia, stworzona już bez udziału pierwotnej ekipy, która to spotkała się z najmniej przychylnym przyjęciem widzów.

„Koszmarne opowieści” otwiera kłótnia małego chłopca z jego ojcem. Rodzic odbiera swojej latorośli komiks „Creepshow” wywrzaskując przy tym przestrogi przed sięganiem po taką wypaczającą umysł formę rozrywki. Mały nie pozostaje mu dłużny, ale to ojciec jest górą. Komiks ląduje w śmietniku, a chłopiec zostaje sam w swoim pokoju z obolałą połową twarzy (po ciosie zadanym przez ojca). W rolę młodocianego miłośnika komiksów wcielił się syn Stephena Kinga, Joseph Hillstrom King, ten sam, który lata później pod pseudonimem Joe Hill napisał między innymi „Rogi”, „NOS4A2” i „Strażaka”. Z tym bohaterem rozstaniemy się zaraz po pojawieniu się za oknem jego pokoju upiornej postaci, ale nie bezpowrotnie. Poświęcono mu bowiem także epilog – to wówczas nastąpi finalizacja wątku chłopca, któremu zabrania się czytania komiksów. W czym ewidentnie zawarto przytyk w stronę tych rodziców, którzy starają się trzymać swoje pociechy z dala od opowieści z dreszczykiem. Szczęście, że ja nie miałam takich problemów:)

Dzień Ojca” („Father's Day”) opowiada o majętnej, obecnie niewielkiej familii, która na tytułowy Dzień Ojca zaplanowała spotkanie w ich rodzinnej posiadłości. Gościem honorowym ma być starsza kobieta, która jak głosi plotka w przeszłości zamordowała swojego ojca w odwecie za to, że zlecił on zabójstwo jej ówczesnego partnera. Ojciec rzeczonej kobiety był zapatrzonym w siebie, apodyktycznym jegomościem, który swoją córkę zwykł traktować jak służącą i który... lubił tort. To znaczy w każdy Dzień Ojca oczekiwał tego przysmaku i jak się wkrótce okaże śmierć wcale nie powstrzyma go przed kontynuowaniem tej tradycji. Nad efektami specjalnymi do „Koszmarnych opowieści” czuwał niedościgniony Tom Savini i to on był głównym powodem, dla którego tak długo szukałam tej pozycji (Stephen King i George Romero mieli tutaj drugorzędne znaczenie). Znając (z informacji znalezionych w Internecie) zamysł twórców, tj. dążenie do oddania na ekranie ducha makabrycznych komiksów i wiedząc, że całość podlano obfitą dawką humoru, w głównej mierze czarnego, nie spodziewałam się co prawda takich maksymalnie realistycznych, odstręczających efektów, do jakich Savini mnie przyzwyczaił. Ale liczyłam na pokaźną dawkę takiego kiczu, do jakiego mam ogromny sentyment. I już widok upiora zaglądającego przez okno do pokoju małego miłośnika obrazkowych historii z dreszczykiem w prologu „Koszmarnych opowieści” utwierdził mnie w przekonaniu, że właśnie z czymś takim będę miała do czynienia. A żywy trup wołający „Gdzie mój tort?” (przezabawne i nasuwające skojarzenia z późniejszym „Powrotem żywych trupów”, w którym to zombie krzyczą „mózg”) był kolejnym tego dowodem. Sama historyjka mogłaby być bardziej zajmująca, ale do postaci powstałego z martwych ojca starej panny żadnych zastrzeżeń nie mam.

W mojej ocenie „Samotna śmierć Jordy'ego Verrilla” („The Lonesome Death of Jordy Verrill”), gdzie w rolę tytułową wcielił się sam Stephen King, wypada zdecydowanie najlepiej. To adaptacja bądź ekranizacja opowiadania Kinga (nie czytałam, więc nie umiem tego stwierdzić) po raz pierwszy opublikowanego w magazynie „Cavalier” w drugiej połowie lat 70-tych XX wieku, która mnie nasunęła na myśl „Kolor z przestworzy” H.P. Lovecrafta. Mamy meteoryt o niezwykłych właściwościach, który ląduje nieopodal domu Jordy'ego Verrilla, przekomicznej postaci, w której King ujawnił swoje niemałe zdolności aktorskie. Pisarz doskonale odnalazł się w takiej mocno komediowej odsłonie, a realizatorzy z George'em Romero na czele pilnowali by cała otoczka tej opowieści tchnęła czystą grozą uosabianą przez tajemniczą roślinność. Wyrastającą nie tylko z okolicznej ziemi, ale także, co najbardziej widowiskowe, z ciała głównego bohatera.

Fala przypływu” („Something to Tide You Over") przypomina trochę opowiadanie „Gzyms”, zamieszczone w zbiorze „Nocna zmiana”. Tutaj też mamy zdradzonego męża, który obmyśla oryginalny plan zemsty na niewiernej partnerce i jej kochanku. W rolę mściciela wcielił się kojarzony przede wszystkim z komediami Leslie Nielsen, który to zmusza nowego partnera swojej żony do zakopania całego swojego ciała z wyjątkiem głowy na plaży, po czym przynosi telewizor, na ekranie którego nieszczęśnik widzi swoją ukochaną zakopaną tak samo jak on i walczącą z falami przypływu. Tak samo jak w „Gzymsie” odbiorca sympatyzuje nie ze zdradzonym jegomościem tylko z mężczyzną, który odbił mu kobietę. Z niewierną żoną też – tyle że w mniejszym stopniu z racji tego, że dla kobiety przewidziano mniejszy udział niż dla jej kochanka. Historię skonstruowano tak, że nawet najmniej domyślny widz nie powinien mieć problemu z domyśleniem się, do jakiego punktu to wszystko zmierza. Jaki charakter przybierze finał tej historii, aczkolwiek efekty specjalne, które wówczas zobaczymy zapewne wcześniej nie zakiełkują w wyobraźni ani jednego widza. Ale nie to uważam za największe osiągniecie twórców w tej konkretnej opowieści – najbardziej byłam zadowolona z tego, że udało jej się wzbudzić we mnie zainteresowanie pomimo dużej przewidywalności.

Przegadana „Skrzynia” („The Crate”) to adaptacja lub ekranizacja opowiadania Stephena Kinga pierwotnie opublikowanego w magazynie „Gallery” pod koniec lat 70-tych XX wieku. Piszę „przegadana”, bo oglądając to miałam, być może tylko subiektywne (nie pokrywające się ze stanem faktycznym), wrażenie zbytniego rozciągnięcia tego w czasie. Takie odczucie mogło być spowodowane tym, że kiedy już ujawniono zawartość tajemniczej skrzyni podpisanej „ekspedycja arktyczna z 1834 roku”, kiedy już zobaczyłam tandetnie się prezentującą zawartość tego schowka moje zainteresowanie momentalnie prysło. George'owi Romero nie udało się uświetnić tego scenariusza. Bo i wątpię, żeby w ogóle istniał sposób na ukazanie tej konkretnej, mocno przewidywalnej, w gruncie rzeczy całkiem standardowej historyjki w dużo lepszym (oczywiście z mojego punktu widzenia) świetle.

W porównaniu do „Oblezą cię całego” („They're Creeping Up on You”) poprzednia „Skrzynia” nie wypada tak źle. Okazuje się, że można było nakręcić coś, co oglądało mi się z większym trudem. Opowieść o bogatym mężczyźnie z ewidentnym kompleksem wyższości, człowieku wymagającym od swoich pracowników absolutnego posłuszeństwa, który staje się celem armii karaluchów. W tym segmencie posłużono się prawdziwymi insektami, które kosztowały twórców ponad sto tysięcy dolarów, ale nie wszystkie widziane na ekranie karaluchy były prawdziwe – w sekwencjach z nimi Tom Savini wykorzystał także orzechy i rodzynki. W każdym razie oprócz makabrycznego, całkiem realistycznie się prezentującego finału w „Oblezą cię całego” nie znalazłam nic, co warto odnotować na plus. Ani mnie to w napięciu nie trzymało, ani nie było na czym zawiesić oka (poza wspomnianym zakończeniem), ani nawet z czego się pośmiać. Wynudziła mnie ta historyjka niemiłosiernie.

Poziom zaprezentowanych w „Koszmarnych opowieściach” historii jest mocno nierówny. Dostałam dwa bardzo udane segmenty, jeden co najwyżej średni i dwa, których końca przez większą część ich trwania z utęsknieniem wyczekiwałam. To daje bilans dodatni, ale nie dlatego nie żałuję szansy, jaką dałam tej produkcji. „Koszmarne opowieści” to jeden z najbardziej znanych zbiorów filmowych opowiadań, którego na tle innych tego typu projektów wyróżnia jakże smaczna forma, częste wyraźne odniesienia do komiksowej stylistyki, taki kicz za jakim wprost przepadam i sporo humoru doskonale współgrającego z horrorem. Dlatego właśnie warto zapoznać się z tym obrazem, pomimo jego dość licznych wad.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz