czwartek, 2 czerwca 2022

„Hatching” (2022)

 

Matka dwunastoletniej Tinji i jej młodszego brata Matiasa prowadzi vloga o idealnej fińskiej rodzinie, swojej rodzinie. Tymczasem jej córka żyje pod ogromną presją. Stara się sprostać wymaganiom rodzicielki, która poprzez nią próbuje spełnić swoje marzenia związane ze sportem. Tinja uprawia gimnastykę, ale choć bardzo ciężko pracuje, jej matka nie jest zadowolona z wyników. Oczekuje większego poświęcenia, większego zaangażowania. Pewnej nocy Tinja znajduje w lesie jajo, które staje się jej pilnie strzeżonym sekretem. Przechowuje je w swoim pokoju, w nadziei, że coś się z niego wykluje. Jajo wkrótce osiąga niebotyczny rozmiar, co niespecjalnie dziwi dziewczynkę. Nie tak, jak stworzenie, które w końcu przychodzi na świat. Niezwykła istota stanowiąca śmiertelne zagrożenie dla otoczenia zagubionej dziewczynki, która czuje się za nią odpowiedzialna.

Fińsko-szwedzki horror psychologiczny z elementami body horroru w reżyserii debiutującej w pełnym metrażu Hanny Bergholm w oryginale zatytułowany „Pahanhautoja” (międzynarodowy: „Hatching”). Ona też obmyśliła historię, wokół tematu wymyślonego przez autora scenariusza, Ilji Rautsiego – to, co wykluło się z jaja. Bergholm zwykle stara się nie myśleć o innych filmach podczas prac nad swoimi obrazami (wcześniej nakręciła kilka krótkometrażówek i serial „Reetta ja Roonja” 2009-2010), ale w tym przypadku pozwoliła sobie na drobne odstępstwa od tej zasady. Myślała o „Pozwól mi wejść” Tomasa Alfredsona, horrorze wampirycznym z grubą otoczką obyczajowo-dramatyczną, myślała o „E.T.” Stevena Spielberga, a właściwie na początku tej drogi toczyły się rozmowy o tym, że „Hatching” to po trosze pokręcona wersja tamtej kultowej opowieści. „E.T.” dla dorosłych. Bergholm zależało na tym, by jej dzikie stworzenie odznaczało się podobną surowością, jaką znajduje w starszych produkcjach Davida Cronenberga, choćby takich jak „Mucha” (1986) i „Pomiot” aka „Potomstwo” (1979) oraz w „Mięsie” Julie Ducournau, filmach, które wprost uwielbia, także, jeśli nie przede wszystkim, za efekty specjalne. Praktyczne. Bergholm uparła się przy animatronicznym cudeńko dla swojego pierwszego długometrażowego obrazu. Zwróciła się więc do wujka Google'a, który zasugerował Gustava Hoegena (m.in. „Prometeusz” Ridleya Scotta, „Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy” J.J. Abramsa, „Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi” Riana Johnsona, „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” J.J. Abramsa i „Jurassic World: Upadłe królestwo” J.A. Bayona). Bergholm nawiązała z nim kontakt, a on bez dłuższego namysłu zdecydował się zaangażować w jej projekt. Skompletował zespół ds. efektów specjalnych, który z nawiązką spełnił życzenia dyrektor artystycznej. W czerwcu 2020 roku firma IFC Midnight nabyła prawa do dystrybucji „Hatching”. Premierowy występ filmu odbył się w styczniu 2022 roku na Sundance Film Festival i już w kwietniu tego samego roku trafił do internetu (wcześniej odwiedził też inne festiwale i wybrane kina w kilku krajach).

Finka Hanna Bergholm na nowej fali horroru. Dramat rodzinny pod mięciutką kołderką monster movie. Horroru o stworze, który wykuł się z ptasiego jaja (swoją drogą, reżyserka w swoich opowieściach o „Hatching”, w wypowiedziach publicznych, wspomniała mitologię fińską: cały świat wykluł się z ptasiego jaja). Stworze, który będzie się zmieniał prawie na naszych oczach. Zdumiewająca metamorfoza. W coś, z czym fani gatunku mogli się już spotkać. Żeby to raz, prawda? Mimo wszystko tutejsze podejście do sprawdzonego w kinie i w literaturze grozy (na przykład Edgar Allan Poe) - nie wspominając już o prastarych legendach – motywu, wybija się z tłumu. Ta kreatura nie podąża utartymi ścieżkami, już prędzej przeciera nowy szlak na starym kontynencie. Mam wrażenie, że „Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera zmienił przekonania niejednego filmowca na temat oświetlenia w horrorze. Pokazał, że w pełnym świetle dziennym odbiorca może się czuć nawet mniej pewnie niż w egipskich ciemnościach. Oczywiście, Aster nie jest pionierem w tej materii, ale zaryzykuję twierdzenie, że to jego „Midsommar: W biały dzieł” spopularyzował we współczesnym kinie niewygodną, uciążliwą jasność. „Hatching” Hanny Bergholm też wskoczył na tę łódeczkę. Zdjęcia, powstałe pod czujnym okiem doświadczonego operatora Jarkko T. Laine'a, nawet nocą nie grzeszą kiepską widocznością. Podstępnie, ponuro, szaro. Ale gęste ciemność właściwie nie mają wstępu do domu „idealnej fińskiej rodziny”. Mama, tata, dwunastoletnia Tinja i jej młodszy brat Matias. Odpowiednio: Sophia Heikkilä, Jani Volanen, Siiri Solalinna i Oiva Ollila. Z tego grona najmniej irytowała mnie kreacja tej przedostatniej. UWAGA SPOILER Jej alter ego, sobowtór, „reprezentacja ukrytych emocji dorastającej dziewczyny”, żeby użyć słów samej Hanny Bergholm, tak czy owak, druga postać (podwójna rola) powierzona młodziutkiej, niedoświadczonej aktorce (debiut Siiri Solalinny) w „Hatching”, to najlepsze, co mi się od tej, bądź co bądź, niewielkiej obsady dostało. Najsolidniejszy występ w tym nieprzesadnie kuriozalnym świecie przedstawionym KONIEC SPOILERA. Pod tym dachem niepodzielną władzę pełni matka. Kobieta, która wie czego chce i nawet jej w głowie nie postanie, żeby zainteresować się tym, czego chcą jej najbliżsi. Oczekuje, wymaga całkowitego dostosowania się do siebie. Wszystko ma kręcić się wokół niej. To ona ma być pępkiem tego rzekomo doskonałego gniazdka, którym regularnie chwali na swoim blogu. Rodzina jak z reklamy. Idylliczne, okropnie przesłodzone filmiki, które matka głównej bohaterki „Hatching” obsesyjnie wrzuca do Sieci, najwyraźniej cieszą się dość dużą oglądalnością. Tak czy inaczej, takie rzeczy to najwyżej w wyobrażeniach tej nieidealnej pani domu. Możliwe że kobieta oszukuje nie tylko internautów, ale też siebie. Wmawia sobie, że takie właśnie jest jej życie. Jak z bajki. Owszem, nie umykają jej drobne pęknięcia na tym różowym płótnie, które rzecz jasna skrzętnie wycina przed publikacją. Na etapie montażu, do którego, trzeba jej to przyznać, mocno się przykłada – poświęca mnóstwo czasu na dopieszczenie każdego odcinka serialu o idealnej fińskiej rodzinie. A jej filarem ona: troskliwa matka, kochająca żona, doskonała gospodyni domowa i bardzo aktywna vlogerka, której dobrze z oczu patrzy. A tak naprawdę? Narcystyczna, apodyktyczna, gotowa na wszystko, by spełnić swoje marzenia. Niewierna żona, niedobra matka. „Lustereczko powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy w świecie” - tłukło mi się po głowie, ilekroć „królowa fińskich rodzin” przesiadywała w swoim ulubionym miejscu - toaletka w jej sypialni, której, zdaje się nie dzieli z mężem, „królem pantoflarzy”.

Toksyczna relacja matki i córki w absurdalnym przebraniu. Makabreska, którą moim zdaniem mógłby nakręcić sam David Cronenberg. Chłodna, jakby zdystansowana opowieść o dziewczynie, w której buzują hormony, jej niezwykłej podopiecznej i matriarchini, którą dziewczynka zdaje się w równym stopniu kochać, co nienawidzić. Dom jak muzeum – wszystko ma swoje miejsce i wszystko jest na swoim miejscu. Tak czysto, że, jak to się mówi, spokojnie można by jeść wprost z podłogi. Ale nie tuż po nieproszonych odwiedzinach „wrednego ptaszyska”, właściwie biednego kruka. Z trudem utrzymałam wzrok na ekranie w najbrutalniejszym momencie nocnej wyprawy Tinji do lasu, u podnóża którego stoi jej (nie)piękny dom, ale już wcześniej twórcy uprzedzili, że nie będą obchodzić się z naszymi braćmi mniejszymi, jak, nomen omen, z jajkami. Chcę przez to powiedzieć, że miłośnicy zwierząt mogą przeżyć kilka bolesnych wstrząsów. I nie obiecuje, że będzie to najgorsze, co ich spotka. Że Hanna Bergholm i jej ekipa od „Hatching” nie przygotowali jeszcze okrutniejszych igraszek. Efekty specjalne robią wrażenie – najbardziej wpadł mi w oko nienaturalnie szeroki, makabryczny „uśmiech” upiornego stworzenia i rzecz jasna, jego pierwsza, najbardziej milusia, uroczo cudaczna forma: pierzasty mutancik (są i odstręczające akcje z wymiotami) – ale dla mnie najmocniejszą stroną tego grozowego przedsięwzięcia jest relacja matki i córki. Grzech pierworodny. Gdyby główna przewodniczka po świecie przedstawionym w „Hatching” Hanny Bergholm, zaledwie dwunastoletnia dziewczyna, wychowywała się w innym, „nieidealnym” domu, to prawdopodobnie nigdy nie znalazłaby „magicznego jajka”. A przynajmniej ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wszystkiemu winna kobieta, która sprowadziła ją na ten świat. Gdyby Tinja miała zdrowszą relację z matką, gdyby bardziej przypominały bohaterki filmików tworzonych przez straszą z nich, to dziewczyna prawie na pewno nie musiałaby ukrywać przed światem tego brudnego sekretu. Cuchnącego stworzenia, które najpierw działa, a potem może - tylko może - myśli. Nie radzi sobie z emocjami... swojej opiekunki. Rozładowuje je w nieakceptowalny społecznie, nielegalny sposób. Okalecza, zabija, jeśli tylko nadarzy się okazja. Czasami się nie udaje, ale w gruncie rzeczy tajemnicza istota, która wylazła z monstrualnego jaja, którym zaopiekowała się Tinja po śmierci ptaka, który jak wszystko na to wskazuje zniósł to przeklęte coś, atakuje każdego, kto narazi się „jej mamusi”. Przekleństwo młodziutkiej dziewczyny, w zasadzie jeszcze dziecka, które mimo wielkich starań, nie potrafi sprostać wymaganiom swojej biologicznej matki. Tinja jest gimnastyczką, która obecnie walczy o miejsce w najbliższych zawodach. Jej szanse znacznie słabną, gdy do zespołu dołącza jej nowa sąsiadka Reetta (nieprzekonująca kreacja Idy Määttänen). Skojarzenia z „Czarnym łabędziem” Darrena Aronofsky'ego nasuwały mi się... nie tylko w tym punkcie. W szerszym ujęciu tej osobistej tragedii głównej bohaterki, tj. wybiegając wzrokiem poza relację Tinji i Reetty, też znajdowałam punkty styczne z tamtym zjawiskowym amerykańskim thrillerem psychologicznym z Natalie Portman i Milą Kunis. Wyczuwałam „Czarnego łabędzia” w dążeniu jednostki do doskonałości, w dodatku w dziedzinie, w której kiedyś realizowała się jej matka. A właściwie próbowała coś zdziałać na tym polu, ale nie ma wątpliwości, że jej pierworodna zajdzie dużo dalej od niej. O ile już nie zaszła. W każdym razie dziewczyna, podobnie jak biały i czarny łabędź z obrazu Aronofsky'ego, nie ma życia towarzyskiego. Po szkole trenuje, a wieczory spędza z rodziną. Najchętniej z matką, której chyba wydaje się, że ma bardzo dobry kontakt ze swoją większą latoroślą. A tymczasem zmusza ją do morderczych treningów (tzn. organizuje przynajmniej jeden taki) i co chyba jeszcze gorsze, okrutnie nią manipuluje, kiedy jej wielki sekret wychodzi na jaw. Konkretniej, kiedy Tinja dokonuje niewątpliwie szokującego dla niej odkrycia, bo nie jestem pewna, czy ojciec od początku nie znał prawdy. Ciche przyzwolenie? Błogosławieństwo mężczyzny, który nade wszystko pragnie uszczęśliwić swoją ukochaną małżonkę? Z którą, jak w pewnym momencie przyznaje, wygodnie się żyje. Pani domu wie, czego chce i potrafi realizować swoje cele. On nie jest typem lidera, raczej szeregowego, który cierpliwie czeka na rozkazy. Potrzebuje swojej „władczyni marionetek”... bardziej niż Tinja? Na to mi wyglądało, ale praktycznie od początku trwałam w przekonaniu, że to jedna z tych historii, która szeroko otwiera się na różne opcje. Różnie można to odczytywać, to domowe piekiełko, a już na pewno związek Tinji „z jej maleństwem”. Godną współczucia, a przy tym upiorną (ta dzikość, nieobliczalność – obiekt poza szelką kontrolą, wolny duch i jednocześnie bezwolny, bo targany cudzymi(?) emocjami; pomijając inne zastanawiające sprzężenia) coraz mniej chcianą towarzyszkę na mocno wyboistej drodze młodzieńczego życia. Zmarnowanego życia.

Klimatyczna, pomysłowa, nieśpiesznie snuta opowieść o smętnej roślince dojrzewającej pod trującym dachem. W domu zatrutym przez jej rodzoną matkę. I stwora, z którym dziewczyna w sekrecie dzieli pokój? Nieoczywista, szalenie niewygodna, zimna fińsko-szwedzka opowieść rozpisana przez Ilję Rautsiego i wyreżyserowana przez Hannę Bergholm, która tym sposobem zaliczyła swój pełnometrażowy debiut. I wskoczyła na moją listę osób z branży filmowej „pod najpilniejszą obserwacją”. Oby nie schodziła z tej gatunkowej ścieżki, obym doczekała się kolejnych filmów grozy od tej „dość pilnej uczennicy” mistrza body horroru Davida Cronenberga (uważam, ze wskazaniem na klimat). Komu nie dość horrorów z tak zwanej nowej fali, temu/tej jak najbardziej polecam ten oto „Hatching” (oryg. „Pahanhautoja”). Horror psychologiczny raczej oszczędnie pokropiony body horrorem, na którym zakrzyknęłam „co jest, kurna?!”. Pokręcona bestyjka. Tak ociupinkę:)

2 komentarze:

  1. Hej, filmu jeszcze nie obejrzałam, ale na pewno to zrobię. Chciałam tylko napisać że jak zwykle jestem pod wrażeniem jak wnikliwie i w piękny sposób opisujesz dla nas horrory. Czytam Cię od wieków i poznałam dzięki Tobie wiele świetnych filmów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję ślicznie za miłe słowa i za odwiedzanie. Pozdrowionka!

      Usuń