Detektyw Kline niedawno został pozbawiony prawej dłoń przez mężczyznę z tasakiem, na oczach którego sam przyżegał sobie ranę. A potem zabił swojego oprawcę i w ramach rekompensaty za poniesioną krzywdę, zabrał jego pieniądze. Od tego czasu Kline rzadko wychodzi z mieszkania, w którym nieoczekiwanie pojawia się dwóch enigmatycznym mężczyzn. Kontaktowali się z nim już wcześniej, próbując namówić go do zajęcia się sprawą, której nie chcieli, albo raczej nie mogli, mu przybliżyć. Kline uparcie odmawiał przyjęcia zlecenia, więc nieznajomi zdecydowali się go do tego przymusić. Detektyw zostaje przetransportowany na pilnie strzeżony teren należący do tak zwanego Bractwa Okaleczonych, sekty złożonej wyłącznie z mężczyzn, którzy wierzą, że poprzez odejmowanie części swoich ciał zbliżają się do Boga. Jeden z wyżej postawionych członków tego nietypowego zgromadzenia oczekuje od swojego niechętnego gościa rozwiązania zagadki śmierci jednego z założycieli bractwa. Ale zwyczaje panujące w tym miejscu czynią to zadanie praktycznie niemożliwym do wykonania. Tak w każdym razie wydaje się Kline'owi.
Brian Evenson (publikujący też jako B.K. Evenson) urodził się w mieście Ames w stanie Iowa, a potem zrobił magisterium i doktorat na Uniwersytecie Brighama Younga oraz University of Washington. W młodości uczestniczył w dwuletniej misji Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, po ukończeniu nauki przez długie lata wykładał fizykę na Uniwersytecie Brighama Younga, później przez jakiś czas pracował w administracji tej uczelni. Kontrowersje jakie wzbudziła jego pierwsza książka, wydany w 1994 roku zbiór opowiadań i nowel pt. „Altmann's Tongue”, doprowadziły do zakończenia jego współpracy z Uniwersytetem Brighama Younga, co zostało poruszone w jednym z raportów The American Association of University Professors (AAUP), jako dowód tłumienia wolności akademickiej na tej uczelni. Po tym nieprzyjemnym dla niego doświadczeniu Evenson przez jakiś czas pracował na Oklahoma State University, Syracuse University, University of Denver i na Brown University, a od 2016 roku wykłada w prywatnej uczelni artystycznej w Santa Clarita w stanie Kalifornia, California Institute of the Arts (CalArts). Jego proza jest porównywana do twórczości między innymi Paula Bowlesa, J.G. Ballarda, Franza Kafki, Williama S. Burroughsa, Cormaca McCarthy'ego, Jorge Luisa Borgesa i Edgara Allana Poego. A jednym z jego ulubionych pisarzy jest Peter Straub, autor między innymi wybitnego horroru pt. „Upiorna opowieść” (oryg. „Ghost Story”), który napisał wstęp do „Dni ostatnich” (oryg. „Last Days”) Briana Evensona (właściwie jego wznowienia z 2016 roku). W pierwszym polskim wydaniu tej minipowieści, czy jak kto woli dwóch połączonych nowel, dodatek Strauba przeniesiono na koniec (posłowie), ponieważ uznano, że zawiera informacje na temat fabuły, które mogą zepsuć lekturę. W tym kształcie „Dni ostatnie” po raz pierwszy opublikowano w roku 2009, ale pierwsza część książki światło dzienne ujrzała już w roku 2003. Pierwszą polską edycję tego dziełka przygotowało wydawnictwo Mag na rok 2022 – w twardej oprawie, w tłumaczeniu Justyny Gardzińskiej, w szacie graficznej Dark Crayona – które na tym nie zamierza kończyć prezentacji prozy Briana Evensona. Następna ma być powieść „Song for the Unraveling of the World”, która swoją światową premierę miała w roku 2019.
Zdobywczyni nagrody The American Library Association (ALA) za najlepszy powieściowy horror 2009 roku, dobrze przyjęta przez krytyków i porównywana głównie do twórczości Raymonda Chandlera (narracja), minipowieść złożona z dwóch nowel, łączących dwie wielkie miłości Briana Evensona (którego polscy czytelnicy mogą kojarzyć choćby z „Panami Salem”, powieścią napisaną wspólnie z Robem Zombie – tak, tym Robem Zombie – jako B.K. Evenson, w oparciu o film tego pierwszego z 2012 roku: „The Lords of Salem”): do horrorów i kryminałów z nurtu hardboiled. Jeśli chodzi o to ostatnie to największą estymą Evenson darzy dzieła Dashiella Hammetta, Jima Thompsona i Andrew Vachssa. „Dni ostatnie” to bardzo specyficzna opowieść, cechująca się tego rodzaju oryginalnością, która jednych zaintryguje, a innych odrzuci. O takich pozycja zwykle mówi się, że z pewnością nie spodoba się wszystkim – jakby istniało jakieś dzieło podobające się wszystkim... Tak czy inaczej, „Dni ostatnie” to istne kuriozum, „przeklęty dziwoląg”, jakby stworzony specjalnie dla Davida Cronenberga. To znaczy chciałabym, żeby ten niekwestionowany mistrz głównie filmowego body horroru, autor między innymi powieści „Skonsumowana”, zekranizował tę zamierzenie absurdalną historię. Horror ekstremalny w klimacie noir. Body horror przytulony do hardboiled. Głównym niebohaterem (określenie Petera Strauba) jest mężczyzna przedstawiony tylko z nazwiska: pan Kline. Autor skąpi nam informacji na jego temat. Prywatny detektyw, który wcześniej pracował w policji, był tajniakiem. Tyle, koniec pieśni? Niezupełnie. Jest coś jeszcze. Coś, co najwyraźniej przesądziło o jego dalszym losie. Wszystko przez niejakiego dżentelmena z tasakiem. Człowieka, który odciął prawą dłoń (w analizie Petera Strauba mowa jest o lewej, ale z tekstu wynika coś innego) Kline'owi i szczęśliwie dla jego ofiary, zdębiał na widok broczącego detektywa, niezwłocznie przystępującego do kauteryzacji rany. Właśnie samoprzyżeganie zaimponowało Bractwu Okaleczonych, sekcie złożonej wyłącznie z mężczyzn, która zazdrośnie strzeże swojej prywatności. Dla Kline'a są jednak gotowi zrobić wyjątek. Wszystko wskazuje na to, że kieruje nimi chęć rozwiązania jakiejś sprawy kryminalnej, a że nie mają w tym doświadczenia, po długich debatach postanowili zaprząc do pracy mężczyznę, który zdążył wzbudzić ich szczery podziw. Tak się wydaje, ale jak szybko przekona się Kline w tej sytuacji niczego nie można być pewnym. W tym pilnie strzeżonym ośrodku, do którego wbrew swojej woli trafił najmniej oderwany od rzeczywistości, tj. najracjonalniej myślący człowiek w tym Evensonowskim piekiełku. Co nie znaczy, że i jego logika nie będzie wymykać się spod kontroli. Czyżby udzielało mu się szaleństwo stałych mieszkańców posiadłości, która dla niego jest ni mniej, ni więcej jak więzieniem? Niezwykłym więzieniem. Rządzącym się własnymi prawami. Cóż, jak to mówią: jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one. Może Kline nie przywiązuje należytej wagi do dziwactw swoich wron, nie roztrząsa tego tak, jak czytelnik, ponieważ doskonale wie, że to do niczego, by go nie doprowadziło. Jeśli już, to przysporzyłoby mu dodatkowych kłopotów. Ci ludzie mają swój świat i swoje zabawki, a Kline być może nie czuje się kompetentny do analizowania takich rzeczy. W końcu wiara to bardzo delikatna sprawa. Zrób jeden nieprzemyślany krok, wrzuć choćby jeden maleńki kamyczek do tego ogródka, a najpewniej wywołasz potężną lawinę. Z sektami lepiej nie dyskutować. I tak nie zrozumiesz, więc po co się trudzić? Już lepiej opracować w myślach plan ucieczki z tego zgromadzenia apotemnofilików. Święcie przekonanych, że amputacje zbliżają ich do Boga. Tytuł książki sugeruje, że autor w rzeczywistości wymierza oskarżycielski palce w stronę mormońskiego Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, z którym zresztą Evenson przez kawał życia był całkiem mocno związany. Mały odwet za przykrości, jakie spotkały go na uniwersytecie założonym w 1875 roku przez członka owego Kościoła, przywódcę religijnego Brighama Younga? Peter Straub w swoim dosyć obszernym komentarzu do „Dni ostatnich” wyraża przekonanie, że to byłoby duże uproszczenie – on w każdym razie przepuszcza tę materię powieści Evensona przez szerszy filtr.
Detektywa Kline'a po raz pierwszy spotykamy w jego mieszkaniu, gdzie leczy rany po bliskim spotkaniu z tajemniczym człowiekiem z tasakiem. Rany nie tyle na ciele, ile na psychice. Tak czy inaczej, wygląda na to, że nasz niebohater zmaga się z lekką depresją, w której pogrążył się po stracie prawej dłoni. Dłoni dominującej. Powrót do pracy to ostatnie o czym myśli. O pieniądze nie musi się martwić, jedyne czego w tej chwili pragnie to święty spokój. Sam w swojej „jaskini”. Niedostępnej dla nikogo innego. Nie przychodzić, nie dzwonić. Najlepiej zapomnieć o jego istnieniu. Wymazać go ze świata. To skromne marzenie pana Kline'a, które jak widzimy już na samym początku tej niepospolitej, makabrycznej, a przy tym zastanawiająco komicznej (makabreska) opowieści, jakoś nie chce się ziścić. Przez dwóch natrętów, z którymi obiekt ich upartych nagabywań, nigdy wcześniej nie miał do czynienia. Obcy ludzie i ich zagadkowe zlecenie. Kline nie chce, ale musi. Wyjaśnić sprawę morderstwa jednego z założycieli Bractwa Okaleczonych. Przywódcy sekty, która w takim układzie niedługo będzie musiała wybrać jego następcę. O ile istnieje jakaś konkurencja dla Borcherta, głównego kontaktu Kline'a w niezwyczajnym śledztwie, jakie jest zmuszony przeprowadzić na terenie tej, delikatnie mówiąc, oryginalnej wspólnoty. Ten tak zwany ośrodek, zresztą podobnie jak mieszkanie czołowej postaci „Dni ostatnich”, nie jest precyzyjnie osadzony na mapie Stanów Zjednoczonych. Nie wiemy gdzie jesteśmy, nie wiemy nawet jak dokładnie wyglądają te i inne miejsca odwiedzane przez pechową i/lub wyjątkową istotę, którą znamy jako detektywa Kline'a. Brian Evenson maluje bardzo ogólny, powierzchowny pejzaż, w który starannie wkomponowuje podobnie wykreślone postaci. Peter Straub nie ma wątpliwości, że to przemyślany zabieg, że uniemożliwienie czytelnikowi zakotwiczenia się w jego rzeczywistości miało wzmagać emocjonalny dyskomfort. Na mnie dokładnie tak to działało – jakby dosłownie ziemia usuwała mi się spod stóp albo jakbym znalazła się w jakiejś równoległej rzeczywistości, która rządzi się niepojętymi prawami. Obca w obcym kraju. W obcej strefie. W Strefie Mroku. Jak już wspomniałam „Dni ostatnie” składają się z dwóch połączonych nowel – tytułowe „Dni ostatnie” to w zasadzie ciąg dalszy jej starszej koleżanki „Bractwa Okaleczonych”. Księga pierwsza („Bractwo Okaleczonych”) to frapujące połączenie twardego kryminału (hardboiled) z sekciarskim body horrorem. Ten chłód, ta szorstkość, ta tajemniczość, ten klimat... Jak w „Zbrodniach przyszłości” (1970) Davida Cronenberga. Tak mniej więcej się czułam w enklawie Okaleczonych. W której panuje nieścisła hierarchia. Niepisana zasada, którą najwyraźniej wyznaje większość, jak się wydaje, absolutnie dobrowolnych mieszkańców tego nieboskiego miejsca. Ludzie, którzy oddali więcej nie rozmawiają z tymi, którzy póki co zdobyli się na mniejsze poświęcenie. Im więcej dasz sobie odkroić, tym wyższy szczebel na tej wypaczonej drabinie zajmiesz. Chcesz się piąć, to dawaj palce, ręce, nogi, uszy, oczy... i może jeszcze pośladki? Wyścig szczurów w wydaniu Evensona. I potencjalne schody do nieba. Dosłownie. Prestiż prestiżem, ale wydaje się, że głównym celem wszystkich członków tej sekty jest zbliżenie się do Boga. Tak twierdzą, ale czy można im wierzyć? Tak czy owak, Evenson nie wpuszcza nas do ich głów – jakiś wgląd, maleńki, daje nam tylko w myśli Kline'a. Wypalonego detektywa, mężczyzny zgorzkniałego, cynicznego, nieprzejmującego się uczuciami innych, dbającego wyłącznie o własnych interes, chociaż... Niejako wbrew sobie Kline zawiązuje bliższą znajomość, szorstką przyjaźń ze swoimi porywaczami (syndrom sztokholmski? Nie, to tylko kolejne „wariactwo” pana Evensona), dwiema plotącymi trzy po trzy „wronami”. Księga druga to już czysta rozpier... masakra. Potem, a wcześniej nieklasyczne podchody, klasyczne polowanie na „grubego zwierza”. Pozostać człowiekiem w szkarłatnym jeziorze: oto jest wyzwanie. Szczerze mówiąc, trochę znużył mnie ten spektakl gore, ta stosownie niesmaczna uczta, do której byłam zmuszona zasiąść po wielce intrygującym koncercie o Bractwie Okaleczonych i – och, ach - samoprzyżegaczu zmuszonym do przebywania na „skażonej” ziemi dobrowolnych amputantów. Niemniej zaciekawiła mnie konstrukcja, forma tej w gruncie rzeczy powieści/minipowieści. Nie wspominając już o pomysłowej fabule, a przynajmniej pomyśle wyjściowym: sekta bezrękich i/lub beznogich i/lub bezpalczastych itd. Całkiem orzeźwiająca rzecz, jakkolwiek dziwnie to brzmi w przypadku tak krwistego „befsztyka”.
Lubisz rzeczy dziwne, niepokojące i wstrętne? Nielicho pokręcone historie, w których czujesz się jak przybysz z innego świata? Historie ekstremalne, absurdalne i horrendalne? Jeśli tak, to „Dni ostatnie” Briana Evensona są właśnie dla Ciebie. Taki pożądanie szkaradny, a przy tym komiczny dar dla ludzi o niepospolitych gustach:) Milusi dziwoląg, którego moim zdaniem nie powstydziłby się sam David Cronenberg. Minipowieść złożona z dwóch nowel, które z jednej strony ściśle się ze sobą łączą, a z drugiej jakby odpychają. Jak kwaśna woda i morderczy ogień. Jak chłodny dzień i mroźna noc. Tajemniczość, podskórny lęk i dosadność, istny szał części ciał. I ten precyzyjny język. Słowa jak gdyby puszczane z niezacinającego się karabinu maszynowego. No, może trochę. W każdym razie mnie do pełnej satysfakcji trochę zabrakło. Co nie powstrzymuje mnie przed poleceniem tej pozycji sympatykom literackich „odszczepieńców”. Poszukiwaczom oryginalności w ekstremalnym kąciku wielkiej sceny horroru - w tym jego maleńkim punkcie, w którym styka się z czarnym kryminałem i smolistą komedią.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz