poniedziałek, 6 czerwca 2022

Marcin Majchrzak „Cisza”

 

Zbiór dziewięciu opowiadań – jedno, tytułowe, podzielone na dwie części - pochodzącego ze Śląska (nie)poprawnego pesymisty, autora między innymi powieści „Stacja” (Dom Horroru, 2020) i „Głód” (Dom Horroru, 2021), Marcina Majchrzaka. Cienka, licząca sobie sto osiemdziesiąt stron, publikacja, opatrzona znaczkiem Vesper, w twardej oprawie „pokolorowanej” przez Krzysztofa Wrońskiego: fascynująca grafika na froncie, jak dotąd moja najpoważniejsza kandydatka na okładkę roku 2022. W środku znajdziemy więcej obrazów pana Wrońskiego, tym razem czarno-białych. W swojej „Ciszy” Marcin Majchrzak dokonuje swego rodzaju wiwisekcji Homo sapiens. Nieznośna ciężkość bytu niedoskonałych tłumów. W nieustającym szumie informacyjnym, pod obstrzałem oceniających spojrzeń innych, którym tylko się wydaje, że wiedzą lepiej. Nikt nic nie wie. „Nic nie istnieje”. Horrory naturalistyczne, opowieści niesamowite, utwory egzystencjalne, w których autor dzieli się swoimi obserwacjami i przemyśleniami na temat współczesnego świata i mentalności współczesnego człowieka.

Jack Ketchum brata się z Howardem Phillipsem Lovecraftem na bankiecie zorganizowanym przez urodzonego w Tarnowskich Górach i nadal mieszkającego w województwie śląskim Marcina Majchrzaka. W ich przyjazną dysputę czasem wtrąci się David Cronenberg, Brian Yuzna lub John Carpenter (body horror), Sam Raimi („Martwe zło” 1981) albo Sean S. Cunningham („Piątek trzynastego” 1980), a i Stephen King może zechce dorzucić swoje trzy grosze („Czarna bezgwiezdna noc”). Rozmową pokieruje gospodarz tego nieprawdopodobnego wydarzenia. Dziewięć, a w zasadzie dziesięć tematów rzuconych przez Marcina Majchrzaka na tym niecichym spotkaniu gigantów. „Na początku było słowo. Na końcu jest kłamstwo”. A powinna być cisza. Zbiorek całkiem wyrównany, ale mam swoich faworytów i nie zawaham się o nich opowiedzieć. Tak pokrótce, ażeby nie zepsuć zabawy potencjalnym odbiorcom nęcącej „Ciszy” pana Marcina.

Miłość płonie”, czyli na kozetce u psychoterapeutki. Dłużej, zdecydowanie dłużej, w przeklętym skarbcu pamięci złamanej kobiety. Traumatyczne dzieciństwo. Okropna zmiana zachodzącą w ojcu, po śmierci jego ukochanej małżonki. Przejęcie obowiązków domowych przez niewiele starszą (też jeszcze dziecko) siostrę narratorki. I następna zmiana w rodzicielu nieszczęsnych dziewczynek. Historia jakby z życia wzięta. Przerażająco znajoma, mocno przygnębiająca. Poetycko opowiedziana, ale traktująca o ludzkich nieczystościach. Ekskrementach zalegających w psyche.
118” to, umownie, opowieść mężczyzny wyrzuconego z domu przez małżonkę. Opowieść somnambulika, który stanowi realne niebezpieczeństwo dla swojej rodziny. Mimowolny agresor znajduje podrzędy hotel i wprowadza się do pokoju 112. Wierzy, że jego banicja nie potrwa długo, bo to nie pierwszy taki raz w jego historii małżeńskiej. Tymczasem, jego uwagę zaprząta pokój numer 118. Konkretniej, irytujące hałasy dobiegające z tymczasowego najbliższego sąsiedztwa. Zagadka zamkniętego pomieszczenia. Gęsta atmosfera tajemniczości. Nadnaturalność i twarde realia w duszącym uścisku. Trzymająca w napięciu, klaustrofobiczna, nielicho obciążająca serce, zaskakująca opowieść z przezabawnym fortelem językowym. Chcesz wiedzieć więcej, to sobie poszukaj, autor tłumaczył nie będzie. Prztyczek w nosy wygodnickich?

Teraz najliczniejsza grupa. W mojej ocenie niewiele słabsza reprezentacja uwierającej „Ciszy” Marcina Majchrzaka. Zacznijmy od „Antropologii stosowanej”, niezwykłych przeżyć sparaliżowanego, milczącego, bynajmniej nie z wyboru, pacjenta oddziału paliatywnego. Człowiek ów widzi mgliste czy dymne istoty nieodstępujące zwykłych śmiertelników. Każdy człowiek ma jednego takiego wielce wątpliwego anioła stróża. Właściwie pasożyta, który cierpliwie czeka na nieuniknione. Ujął mnie Majchrzak zrozumieniem położenia tych, na których wielu woli nawet nie patrzeć. Jakby wszedł w skórę starszego człowieka wymagającego całodobowej opieki. Niepełnosprawnego, który jest traktowany jak zwierzę – nie mówi, więc nikomu nawet przez myśl nie przejdzie, żeby gryźć się w język w jego obecność. Nikogo nie obchodzi, że wszystko słyszy, nikt o tym nie myśli, bo i po co? Tak czy inaczej, nikomu nie powie. Dochowa tajemnicy, bo nie ma innego wyjścia. W tym klimatycznym, klinicznym opowiadaniu Majchrzak zwraca też uwagę na inne zjawisko. Mówi o traktowaniu ludzi, którzy widzą (też myślą?) inaczej, jak niespełna rozumu. O odrzucaniu niewygodnych informacji i szufladkowaniu tych, którzy uparcie je powtarzają jako wariatów, szaleńców etc. Mówi też Majchrzak o konieczności zaakceptowania własnej śmiertelności. Lepiej się zaprzyjaźnić z damą z kosą, niż starać się od niej opędzić. Uparcie odsuwać od siebie myśli, które prędzej czy później i tak staną się faktem. Bo Śmierć przez cały czas dyszy nam w karki. Najwierniejsza towarzyszka wszystkich istnień na tym świecie. Niegłupia, głęboka treść i nieustające poczucie zagrożenia w melasie beznadziei. Unieruchomiony, a zatem postawiony na straconej pozycji, bohater, który na domiar złego widzi więcej. Groza wisząca w powietrzu i przechadzająca się po szpitalnych korytarzach. Odwlekanie nieuniknionego. W ciągłej gotowości na katastrofę, która każdemu jest pisana. Nie sposób jej zapobiec.

Eksperyment profesora” ze wszystkich utworów „wykopanych” z omawianego tomiku poetyckich nie-wierszy, najmocniej pachniał mi twórczością Howarda Phillipsa Lovecrafta. Ekscentryczny nauczyciel akademicki – autor opisuje go jako lokalne pośmiewisko, ale zupełnie niegroźne, a nawet sympatyczne – Erich D. i jego coraz bardziej zaciekawiony sąsiad, prawnik, którego Majchrzak wybrał na narratora tej klasyczne opowieści o szalonym naukowcu, czy raczej uczonym opętanym szaloną ideą. Eksperyment, który wymknie się spod kontroli. I aż nie mogłam się doczekać szczegółów. Autor zręcznie podsyca zainteresowanie, a kiedy wreszcie przychodzi pora na odkrycie wszystkich kart... Najpierw lekki zawód, a w ślad za tym istny nokaut. Data i miejsce – tylko tyle i aż tyle. Genialny ruch! Szach mat.
W „Strachu” poznajemy młodych narzeczonych, którzy właśnie przybyli z Krakowa do małego polskiego miasteczka, gdzie niebawem ma odbyć się pogrzeb ojca kobiety. Jej matka zmarła parę lat temu, a ona przejęła jej obowiązki. Najstarsze, wtedy jeszcze nastoletnie, dziecko pod wyjątkowo pechowym dachem w sennej mieścinie pełnej wypalonych, jakby pustych w środku ludzi. O strachu przed odpowiedzialnością za drugiego człowieka, przed rodzicielstwem. O strachu przed życiem pozbawionym nadziei na lepsze jutro, przed staniem się jednym z tych smutnych, szarych ludzi mijanych na chodnikach. Może trochę za dużo filozofowania, z akcentem na „może”, ale przysięgam, że ciarki przechodziły mi po plecach, także wtedy, gdy z pozoru nic alarmującego się nie działo. Czuć, że to nie skończy się dobrze, że Majchrzak nieprostą drogą zmierza do druzgocącego niewyjścia z życiowej matni.
Na koniec tej gromadki zostawiłam sobie „sztukę w dwóch aktach”. Pierwsza część „Ciszy” otwiera ten zbiorek, a druga go zamyka. Niewielka grupa młodych ludzi z miasta rozpoczyna projekt pod nazwą „technologiczny detoks”. Wypoczynek na łonie Matki Natury, w zapuszczonej chatce w leśnej głuszy. W tym czasie nikomu nie wolno korzystać z telefonów komórkowych i innych tego typu diabelskich urządzeń. Odciągaczy uwagi od rzeczy ważnych. Cóż, pozostaje nam tylko czekać na zamaskowanego mordercę z maczetą, ewentualnie jakieś nieumarłe cosie opętujące naszą polską młodzież. Może nawet jakiś drewniany gwałciciel się napatoczy... Między innymi takie scenariusze brałam pod uwagę. Slasher czy inny backwood horror. Pierwszy, nader paskudny zgon, wbrew założeniom pozostałych przy życiu postaci - narratorem i zarazem głównym bohaterem jest młodzieniec imieniem Sebastian – odebrałam jak potwierdzenie moich domysłów. Ot, klasyczna horrorowa rąbanka, na rozwinięcie, której trzeba będzie troszkę poczekać. Ciekawe, doprawdy interesujące. Jedna historia, a jakby dwie. Pierwsza część „Ciszy” różni się od drugiej nie tylko konwencją, ale też językiem. Od prymitywizmu na wyższy stopień (nie)świadomości. Narrator nie jest już tak wulgarny, jego relacja z życia w głuszy jest bardziej uduchowiona. Chłopiec umarł, narodził się mężczyzna. Prawdziwy erudyta. Myśliciel, filozof. Z kim przystajesz, takim się stajesz. Nie mniej ważne jest to, gdzie przystajesz. Cywilizacja wcale nie musi być lepszym wyborem niż pierwotna dzikość. A mowa nigdy nie będzie złotem. Zmusza do refleksji, każe spojrzeć na rzeczy, na wszechrzecz, pod innym kątem. Bardzo ostrym, owszem, ale na pewno jest co przetrawiać.

Opowiadania według mnie dobre. „Podróż służbowa” mężczyzny, który niewątpliwie wolałby nie ruszać się z miasta. Praca biurowa całkowicie mu odpowiada, zdecydowanie nie jest to typ podróżnika, obieżyświata. Ale cóż poradzić? Pan każe, sługa musi. Może, gdyby nasz narrator potrafił odmawiać, gdyby znalazł w sobie tę niewielką odwagę na odrzucenie, bądź co bądź, dodatkowo płatnego zlecenia od swojego pracodawcy, to nie wylądowałby na pokładzie statku zmierzającego w niewiadomym kierunku. I nie poznałby tajemniczego sprzedawcy pamiątek. Uroczy klimat niesamowitości, zaskakujące, choć na pewno nie świeże zakończenie. Pozostał mi jednak pewien niedosyt. Przydałoby się wydłużyć tę zabawę niekoniecznie w kotka i myszkę na ponurej „maszynie pływającej”. Pograć dłużej niesamowitością.
Teraz trochę o maszynach szynowych. „Ostatni kolejarz” to niejaki Stefan Gawroński. Stróż na kolei, który pewnej burzowej nocy, na służbie, zostaje zaskoczony przez człowieka w koloratce. Ani chybi, ksiądz. Strudzony wędrowiec, który korzysta z gościny człowieka niemogącego przeboleć tego, co stało się z jego ukochanymi polskimi kolejami. Temat może i oklepany (jeden z ulubionych motywów twórców kina i literatury science fiction) – pomijając mięsistą wiśnię na tym sentymentalnym torcie - ale nieźle się wchłania, choć pewnie szybko wyparuje mi z głowy. No, może poza koniem. Nad jego losem jeszcze trochę podumam:)

Transgresja”, najkrótszy tekst wdrukowany w „Ciszę” i pewnie dlatego dla mnie najmniej satysfakcjonujący. Średniak. Ledwo przywitałam się z kobietą po straszliwych przejściach, a już musiałyśmy się żegnać. Spotykamy się klinice - domyślicie się jakiej - gdzie w krótkich reminiscencjach, nazbyt krótkich, objawi nam się koszmar, przez który niedawno przeszła. A teraz nie widzi innego wyjścia, jak zrobić... to, co planuje. Dokonała wyboru. Klamka zapadła. Mniejsze zło konsekwencją większego zła. Tekst zachęca do dyskusji, bo jak by nie patrzeć autor przekazuje nam swój pogląd (nie wprost, bardziej subtelnie) na zwykle szalenie rozpalający polską opinię publiczną temat. Puenta chyba najbardziej kontrowersyjna... Kurczę, naprawdę szkoda, że tak krótko, ja bowiem z tych, którzy zawsze chętni do poznawania innych punktów widzenia. Jak to się mówi, wymieniania się poglądami nawet na takie do znudzenia wałkowane w mediach, niestety tematy zastępcze. Taka kultura polityczna.

Dziewięć albo dziesięć, jak kto woli, opowiadań od Marcina Majchrzaka dla miłośników literatury grozy. Szeroko pojętej grozy. Poszukiwacze innowacyjnych fabuł mogą się rozczarować, ale inaczej sprawa może się przedstawiać z czytelnikami bardziej ukierunkowanymi na niepospolite wnioski dotyczące człowieka i współczesnego świata. To nie jest proza na poprawę nastroju. Rozluźnienie, niemyślenie. Czysta nie-rozrywka, i żeby nie było wątpliwości, nie jest to wyrzut zawiedzionego serca. Mnie ta „Cisza” na pewno posłużyła. Nie było miło i o to właśnie chodziło!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz