niedziela, 26 lutego 2017

„The Lost” (2006)

Dziewiętnastoletni Ray Pye postanawia zabić dwie nieznane mu młode kobiety obozujące nad jeziorem, Elise Hanlon i Lisę Steiner na oczach swojej dziewczyny Jennifer Fitch i najlepszego przyjaciela Tima Bessa. Elise udaje się przeżyć, ale odnosi poważne obrażenia. Cztery lata później umiera w szpitalu, w którym przez cały czas była podtrzymywana przy życiu. Sprawa przypadła dwóm detektywom z wydziału zabójstw, Charliemu Schillingowi i Edowi Andersonowi. Obaj nigdy nie mieli żadnych wątpliwości, co do winy Raya Pye'a, mimo że nie udało im się znaleźć twardych dowodów obciążających chłopaka. Schilling nadal stara się znaleźć sposób na wytrącenie z równowagi charyzmatycznego Ray'a Pye'a, który większość wolnego czasu spędza w towarzystwie młodych kobiet, a pracuje w motelu prowadzonym przez jego matkę. Gdy do miasta wprowadza się Katherine Wallace Ray od razu zwraca na nią uwagę. Interesuje się również między innymi nowo zatrudnioną sprzątaczką, Sally Richmond, która spotyka się ze znacznie od niej starszym Edem Andersonem. Chłopak nie zważa na uczucia swojej dziewczyny Jennifer. Zastraszonej i uzależnionej od niego dwudziestolatki, która nie ma siły wyrwać się z tej matni.

Psychothriller Chrisa Sivertsona, twórcy między innymi „Wiem kto mnie zabił” i „All Cheerleaders Die”, horroru wyreżyserowanego wspólnie z Luckym McKee, zatytułowany „The Lost” powstał w oparciu o głośną powieść Jacka Ketchuma „Straceni”. Scenariusz napisał sam Sivertson na tyle wiernie trzymając się literackiego pierwowzoru, że można właściwie spokojnie uznać ten obraz za ekranizację, nie adaptację. „The Lost” w 2006 roku był pokazywany na różnego rodzaju festiwalach filmowych, do szerszego obiegu przedostając się w Stanach Zjednoczonych dopiero dwa lata później – na rynek DVD w kilku innych krajach trafił w 2009 roku. Dystrybucja nie była więc zakrojona na dużą skalę, co mogło być spowodowane niewystarczającymi nakładami finansowymi. Jednak mimo utrudnień produkcja Sivertsona zyskał paru fanów, również w gronie filmowych krytyków oraz zagorzałych miłośników prozy Jacka Ketchuma, którzy docenili przede wszystkim niewielką ingerencję scenarzysty w fabułę skonstruowaną przez pisarza. Jack Ketchum pisząc „Straconych” czerpał inspirację z sylwetki mordercy działającego w latach 60-tych. Przystojny i charyzmatyczny dwudziestokilkuletni Charles Howard „Smitty” Schmid Jr., znany również jako „The Pied Piper of Tucson” w latach 60-tych zamordował trzy kobiety. Tak samo jak antybohater Jacka Ketchuma wypychał sobie buty spłaszczonymi puszkami, aby wydawać się wyższym, tak samo jak Ray Pye dbał o swój wygląd zewnętrzny i stworzył sobie sztuczny pieprzyk na policzku oraz brylował w towarzystwie, zwłaszcza młodych, zapatrzonych w niego kobiet. Autor „Straconych” nie trzymał się jednak idealnie życiorysu Smitty'ego, również podczas portretowania jego zbrodniczej działalności – drugi atak Pye'a bardziej nasuwa mi na myśl zabójstwo Sharon Tate i jej znajomych, którego dopuścili się członkowie sekty Charlesa Mansona niźli osobę Charlesa Howarda Schmida Jr.

Nie jestem wielbicielką „Straconych” Jacka Ketchuma, głównie dlatego że nie potrafię się przekonać do warstwy psychologicznej powieści, czyli najważniejszej składowej tej publikacji. Książka miała być przede wszystkim przerażającym studium psychiki mocno zaburzonej jednostki – młodego mężczyzny, który dopuścił się strasznej zbrodni i tak bardzo się w tym rozsmakował, że tylko kwestią czasu było, aż znowu zaatakuje. Problem w tym, że Jack Ketchum nie specjalizuje się w dogłębnych rysach psychologicznych swoich bohaterów. Bazuje raczej na ogólnikach, które zazwyczaj mi wystarczają, aby dobrze poznać daną postać, czasem nawet wbrew utrudnieniom ze strony Ketchuma udaje mi się spenetrować ich psychikę, ale ta sztuka niestety nie udała mi się podczas lektury „Straconych”. Miałam jednak nadzieję, że to czego Ketchum nie zdołał opisać w sposób, który by mnie zadowolił uda się lepiej przedstawić na ekranie. I rzeczywiście, gdybym miała wskazać moim zdaniem jakościowo lepszy produkt to postawiłabym na ekranizację. Innymi słowy miałam tutaj do czynienia z rzadką sytuacją, w której film w moich oczach przebił literacki pierwowzór (z czym większość osób zaznajomionych z obiema wersjami tej historii zapewne się nie zgodzi), niemniej do zachwytów nad produkcją Chrisa Sivertsona jeszcze mi bardzo daleko. „The Lost” to psychothriller w lwiej części ujęty z perspektywy człowieka odczuwającego pociąg do zbrodni. Mordercy dwóch młodych kobiet, któremu udało się uniknąć odpowiedzialności, aczkolwiek nadal znajduje się w centrum zainteresowania zdeterminowanego, prowadzącego tę sprawę detektywa. W gruncie rzeczy więc „The Lost” wpisuje się w znaną, całkiem szeroko wyeksploatowaną konwencję, której jednym z głównych celów jest wprawienie widza w dyskomfort przez danie mu wglądu w psychikę zaburzonej jednostki. Scenariusz Sivertsona tak samo jak książka stara się nieustannie podtrzymywać w odbiorcach przekonanie, że pierwszoplanowa postać, młody Ray Pye jest swoistą „tykającą bombą”, która w każdej może chwili wybuchnąć. Wstępna sekwencja poświęcona pierwszej zbrodni popełnionej przez charyzmatycznego mężczyznę na oczach jego dziewczyny i najlepszego przyjaciela ma uwarunkować w widzach wyżej nadmienionej przeczucie. Uczulić go na postać Raya Pye tak dobitnie, żeby nie miał żadnych wątpliwości, że wkrótce będzie świadkiem kolejnej, zapewne jeszcze bardziej odrażającej rzezi. Ten zabieg naturalną koleją rzeczy determinuje suspens, przy czym zawsze uważałam, że mógłby on być nieporównanie bardziej emocjonujący, gdyby trochę inaczej podejść do rozwoju akcji. Chociaż fabuła „The Lost” nawiązuje do losów Charlesa Howarda Schmida Jr. akcja rozgrywa się w czasach współczesnych, nie w latach 60-tych XX wieku, co samo w sobie poczytuję na minus. Nie oznacza to jednak, że ujęciu zaprezentowanego przedziału czasowego można cokolwiek zarzucić. Za zdjęcia odpowiadał Zoran Popovic, utalentowany operator, który zdołał wydobyć maksimum potencjału z małomiasteczkowej scenerii, w których toczy się akcja „The Lost”. Choć tę produkcję uważa się za raczej niszowe dziełko realizacji nie brak profesjonalizmu, natomiast klimat, jakim osnuto całość powinien zadowolić wielbicieli lekko mrocznych, sennych kadrów, z których spoziera wyraźna groźba. Małomiasteczkową scenerię sportretowano tak jak zwykł to czynić Stephen King – idylliczna, spokojna fasada ze zgniłym wnętrzem. Owa zgnilizna jak można się tego domyślić toczy postać pierwszoplanową, nie ogół mieszkańców tego zakątka Stanów Zjednoczonych, niemniej degrengolada jednostki znajduje odzwierciedlenie w lekko ponurych zdjęciach. Gdyby nie profesjonalny wkład Zorana Popovica, gdyby zatrudniono mniej utalentowanego filmowca najprawdopodobniej nie dotrwałabym do końca tego niemalże dwugodzinnego seansu, bo sama opowieść nie była w stanie zaangażować mnie w takim stopniu, jak bym tego pragnęła. Oglądało mi się to lepiej niż czytało, przyznaję bez bicia, ale i tak musiałam walczyć z ogarniającą mnie sennością, którą to pokonałam głównie dzięki klimatycznym zdjęciom.

Jaka jest najgorsza rzecz, jaką zrobiłeś?”

Rola Raya Pye'a przypadła w udziale Marcowi Senterowi, do warsztatu którego nie potrafiłam się przekonać. Głównie przez denerwującą manierę oddawania na twarzy wszystkich kłębiących się w jego wnętrzu emocji w mocno przerysowany sposób. Nawet gdyby na początku nie pokazano kto odpowiada za zgony Elise Hanlon i Lisy Steiner nie miałabym absolutnie żadnych wątpliwości, co do winy Pye'a, bo z jego twarzy można czytać, jak z otwartej księgi. Nie dziwi mnie więc, że nadal zajmujący się tą sprawą detektyw Charlie Schilling tylko na nim skupił swoje podejrzenia. Egzaltacja chłopaka znacznie utrudniała mi odbiór kreowanej przez niego postaci, podobnie jak narracja, jaką zdecydowano się obrać. Po makabrycznym wstępie akcja mocno zwalnia i aż do jeszcze brutalniejszej końcówki (choć gwoli ścisłości nieszafującej hektolitrami substancji imitującej krew) koncentruje się przede wszystkim na rysie psychologicznym młodego oprawcy. Moim zdaniem zarysowanym lepiej niż w powieści, ale nie jest to jeszcze poziom, który mogłabym określić mianem „wybitny”. Ray Pye tak samo jak Norman Bates (czego nie omieszkał zauważyć sam scenarzysta) pracuje w motelu. Jest zastępcą kierowniczki i zarazem właścicielki tego przybytku, swojej matki, której jak widać w paru krótkich ujęciach jest całkowicie posłuszny. W wolnych chwilach natomiast Ray poświęca się życiu towarzyskiemu – organizuje imprezy w swoim pokoju motelowym, na których nie brak alkoholu, narkotyków i młodych kobiet, które wręcz lgną do tego przebojowego młodego człowieka. Chłopak może przebierać w przedstawicielkach płci przeciwnej, co zresztą ochoczo czyni, nie zważając na samopoczucie jego dziewczyny Jennifer. W jej postać wcieliła się Shay Astar, która moim zdaniem spisała się o wiele lepiej od Sentera, choć nie postawiono przed nią łatwego zadania. Kreowanie zagubionej kobiety, całkowicie podporządkowanej woli agresywnego mężczyzny, zastraszanej przez niego i niemającej na tyle odwagi, aby zeznawać na jego niekorzyść wcale nie jest łatwiejsze od portretowania mordercy, ale Astar całkiem przekonująco z tego wybrnęła. A jeszcze lepiej zaprezentowała się Robin Sydney wcielająca się w rolę Katherine Wallace, młodej kobiety, która zarówno w powieści, jak i w jej ekranizacji skupiła na sobie więcej mojej uwagi niż postać czołowa. Twórcom filmu, nie bez pomocy samej aktorki, udało się osnuć jej sylwetkę aurą hipnotyzującej tajemnicy, uwypuklić złożoność jej postaci, tak zręcznie, że w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie powinnam podchodzić do niej z taką nieufnością, jak do Raya Pye'a. Reakcja dziewczyny na makabryczne wyznanie chłopaka jest bowiem tak nietypowa, złowieszcza wręcz, że trudno odsunąć od siebie podejrzenie, iż może mieć taki sam problem co chłopak, z którym aktualnie się spotyka. Ostatnią z istotniejszych sympatii Pye'a jest Sally Richmond, przyzwoicie wykreowana przez Megan Henning. Dziewczyna jest odporna na jego urok osobisty, czym doprowadza coraz bardziej natarczywego względem niej egotystycznego chłopaka do czystej wściekłości. Scenarzysta wzorem Jacka Ketchuma poświęcił trochę miejsca jej relacji z dużo od niej starszym emerytowanym detektywem, który to wątek tak samo jak w przypadku literackiego pierwowzoru odebrałam w kategoriach najnudniejszego przerywnika, niewnoszącego w akcję tyle dramatyzmu, ile powinno wynikać z jego charakteru. Zresztą bolesny brak rzeczonego dramatyzmu dostrzegałam w większości sekwencji wchodzących w skład zbytnio rozwleczonej partii środkowej. Scenarzysta wzorem Jacka Ketchuma zbyt dużo miejsca poświęcił przebojowej egzystencji młodego chłopaka, marginalizując dosadne oznaki jego chorych zapędów. Szał, w jaki wpada po wizycie policjantów, podczas którego na oczach przerażonej Jennifer demoluje swój pokój w motelu, agresywne wtargnięcie do samochodu Sally Richmond, czy wreszcie masturbacja podczas seansu „Nocy żywych trupów” George'a Romero, która tłumaczy jego problemy z erekcją (wydaje się, że największej podniety dostarczają mu brutalne obrazki) – wszystko to plus parę innych drobniejszych incydentów to zdecydowanie za mało, żebym przez cały czas mogła trwać w stanie wzmożonego napięcia, żebym z coraz większą odrazą mogła reagować na pierwszoplanową postać i oczywiście trwogą na myśl o rychłej eskalacji jego szaleństwa. Nudnawych wstawek z towarzyskiego życia Raya Pye'a zawarto w tym obrazie tak wiele, że pomimo starań przez większą część projekcji nie potrafiłam wykrzesać z siebie jakichś żywszych emocji. Taka sama obojętność często wpadająca w niebotyczne znużenie ogarniała mnie podczas lektury „Straconych” - tak samo, jak książka film ożywił mnie pod koniec. Dopiero wówczas zdołałam w pełni wyrwać się z letargu, w jaki zapadłam obcując z tą historią. „W pełni”, bo jednak w środkowej partii „The Lost” pojawiło się parę dobrze przedstawionych wątków, które owszem nie wprawiały mnie w czysty zachwyt, ale przynajmniej nie nudziły w takim stopniu, jak portret zabawowego życia bożyszcza wielu młodych mieszkanek małego miasteczka.

Wielbiciele „Straconych” Jacka Ketchuma (a wiem, że ta grupa jest całkiem pokaźna) mogą bez obaw sięgnąć po jej ekranizację, zwłaszcza jeśli cenią sobie dosyć wierne przeniesienia prozy na ekran - wolą ekranizacje od adaptacji. To oczywiście jest równoznaczne z tym, że ci których tak jak mnie nie porwała wspomniana powieść Ketchuma, jeśli zdecydują się film obejrzeć powinni przygotować się na prawie że „powtórkę z rozrywki”. W moim odczuciu ta opowieść trochę lepiej wypadła na ekranie (chociaż jestem chyba odosobniona w tym przekonaniu), jednak nie aż tak żeby całkowicie przekonać do tej historii nieprzekonanych utworem literackim. Natomiast pozostali niezaznajomieni z ową opowieścią widzowie mogą zaryzykować seans, jeśli cenią sobie delikatniejsze psychothrillery – mnie to dziełko nie wgniotło w fotel, ale należy wziąć pod uwagę fakt, że „The Lost” Chrisa Sivertsona zebrało sporo pozytywnych recenzji, w tym ludzi mających nieporównanie większe pojęcie o kinematografii ode mnie. Więc może rzeczywiście coś zjawiskowego jest w tej historii, coś czego ja zwyczajnie nie dostrzegam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz