Josiah Graham mieszka na farmie ze swoim dorosłym synem Thomasem, nadal przeżywającym samobójstwo matki, do którego doszło, gdy był jeszcze dzieckiem. Ziemię Grahamów, o której w miasteczku krążą pogłoski, że jest przeklęta, chce kupić kompania naftowa, ale pewnego dnia Josiah informuje syna, że objawiła mu się żona, aby poprosić ich o pomoc w wydostaniu się z Piekła. Tymczasem brat Thomasa, Eli, zostaje wciągnięty w ryzykowne przedsięwzięcie. Aby spłacić dług zaciągnięty u małomiasteczkowego mafijnego bossa, poprawić swoją reputację, a być może i ocalić życie, wyrusza do obozu Romów w towarzystwie zaufanych ludzi swojego wierzyciela. Mężczyźni zamierzają wykraść ich najcenniejszy skarb. Tymczasem siostra Thomasa i Elia, Mary Milner i jej mąż Ross, starają się o adopcję dziecka, wierząc, że powiększenie ich rodziny pomoże kobiecie odzyskać równowagę psychiczną.
W 2013 roku Robert Alan Dilts wysłał Vincentowi Grashawowi (m.in. „Przetrwać Coldwater” z 2013 roku i „Wtedy im pokażę” z roku 2017) pierwsze trzydzieści stron szykowanego scenariusza pełnometrażowego filmu grozy. Tekst wywarł na Grashawie piorunujące wrażenie. Zachęcał Diltsa do dopisania reszty, bo choć jeszcze nie wiedział, w jakim kierunku to zmierza, miał silne przeczucie, że ostatecznie wybierze się w tę podróż. Dilts traktował to jako swoistą terapię, powrót do swojego dziewięcioletniego ja – tyle lat miał, gdy zmarł jego ojciec, którym wcześniej opiekował się w ich starym wiejskim domu otoczonym polami. Z czasem Robert Alan Dilts zrozumiał, że nawiązał coś w rodzaju mentalnej więzi ze swoją dziewięcioletnią postacią, że podświadomie stara się zadowolić swojego ojca. Zrozumiał, że cały czas zabiega o szacunek swojego zmarłego rodziciela. Dilts nie ukrywa, że to objawianie mocno namieszało mu w głowie, a jego kołem ratunkowym stała się historia pod tytułem „What Josiah Saw” (pol. „Co widział Jozjasz”), którą Vincent Grashaw uznał za świeże i odważne podejście do trudnych rodzinnych tematów, z unikalną strukturą fabularną i niedoskonałymi, złożonymi postaciami. Najtrudniej było pozyskać środki finansowe, tym bardziej, że Grashaw upierał się przy zachowaniu oryginalnej formy. Scenariusz pisano z myślą o Teksasie, ale ze względów finansowych ekipa koniec końców rozstawiła się w Oklahomie. Premierowy pokaz „What Josiah Saw” odbył się w sierpniu 2021 roku na Fantasia International Film Festival i aż do następnego sierpnia - kiedy to na terenie Stanów Zjednoczonych ruszyła dystrybucja internetowa (Shudder) - film uczestniczył jedynie w tego rodzaju wydarzeniach.
„Co widział Jozjasz” w reżyserii Vincenta Grashawa to trzy opowieści, które zbiegają się w czwartej, przy czym już wcześniej ujawniają się silne powiązania między nimi. Więzy rodzinne. Film oficjalnie sklasyfikowano jako horror (też horror gotycki), co odpowiada osobistym odczuciom reżysera tej blisko dwugodzinnej produkcji, ale dla mnie to bardziej thriller psychologiczny, choć jakieś drobne elementy horroru udało mi się z tego niezbyt wzburzonego morza wyłowić. Mój główny problem z tą historią jest taki, że dopiero w ostatnim akcie dowiedziałam się, po co żeśmy się tutaj zebrali. Wcześniej dręczyło mnie poczucie bezcelowości – trzy niewyszukane, żeby nie powiedzieć nijakie, historyjki z różnych zakątków Stanów Zjednoczonych. Żywoty rodzeństwa, które wychowało się na wsi, na farmie, o której z czasem zaczęły krążyć upiorne opowieści. Tę informację pozyskujemy już na pierwszym odcinku tej drogi, w rozdziale pierwszym, który to koncentruje się na ojcu i synu. Josiah Graham (przekonująca kreacja Roberta Patricka) i jego najwyraźniej niedorozwinięty umysłowo dorosły już potomek, Thomas (wymagająca rola Scotta Haze'a, który według mnie stanął na wysokości zadania – najbardziej widowiskowy popis aktorski w „Co widział Jozjasz”), zostali sami na tej jakoby przeklętej ziemi. Zgorzkniały, nadużywający alkoholu wdowiec i straumatyzowany młody mężczyzna, absolutnie posłuszny jego woli. Tommy każdej nocy uporczywie wypatruje swojej od lat nieżyjącej matki. W najbliższym miasteczku krąży bowiem opowieść o duchu jego rodzicielki nocami snującym się po ziemi Grahamów. Żona Josiaha była osobą głęboko wierzącą, przykładną chrześcijanką, na msze zwykle chodzącą z Tommym, wówczas kilkuletnim chłopcem, którego świat zawalił się z chwilą odkrycia jej zwłok. Nie dość, że stracił jedyną osobę, na którą zawsze mógł liczyć, to na dodatek obawiał się o jej nieśmiertelną duszę. Jego matka popełniła samobójstwo, a wedle nauk, jakie odebrał to niezawodny sposób na zatrzaśnięcie sobie bram do Królestwa Niebieskiego. W tym przekonaniu w końcu utwierdza go ojciec, który nagle całkowicie zmienia swój pogląd na kwestię ducha nawiedzającego jego niefunkcjonujące już gospodarstwo. Może zmyślać, ale Tommy nie ma wątpliwości, że jego ojciec po zapadnięciu zmroku widuje nie tylko swoją od dawna nieżyjącą żonę, ale także najprawdziwszego anioła, który tłumaczy, jak zaprowadzić matkę Tommy'ego do Nieba. To zadanie przede wszystkim dla młodszego Grahama – Josiah przekazuje mu anielską instrukcję, a Thomas skwapliwie przystępuje do tej świętej misji. Widz pewnie nie będzie tak bezkrytycznie przyjmował niezwykłych opowieści Josiaha. Manipuluje swoim synem? Po co miałby to robić? Żeby przerwać wieloletnią udrękę swojego syna? Chce go pocieszyć czy wykorzystać? Narzędzie anioła czy demona? Tak czy inaczej, ekipa techniczna dołożyła starań, byśmy nie czuli się zbyt komfortowo na famie Grahamów. Nie tylko mrok, ale też jakaś zgnilizna (najbardziej alarmujące są metody wychowawcze Josiaha) wzięła w posiadanie to ciche miejsce. W kolejnym rozdziale ciemności bynajmniej nie ustępują. Nadal jest stosownie mrocznie, ale już fabuła pozostawiła mi wiele do życzenia. Wyglądało mi to tak, jakby zabrakło pomysłu na pociągnięcie „sagi” Grahamów. Rozumiem, że Robert Alan Dilts chciał pokazać, jak straszne wydarzenia z przeszłości, wspomnienia wyniesione z rodzinnego gniazda, mogą przekładać się na dalsze życie. Kłaść się przeróżnymi cieniami na dorosłej egzystencji – z „obskurnej jaskini” na różne piekielne ścieżki. Rozumiem zamysł, a przynajmniej wydaje mi się, że rozumiem, ale myślę, że dałoby się wymyślić ciekawsze dzieje Elia albo po prostu skrócić jego występ na rzecz Mary. W każdym razie sekwencja Elia niemiłosiernie mi się dłużyła – nie do końca moje klimaty – a największy potencjał dostrzegłam w rozdziale trzecim. Dobry materiał na trzymającą w napięciu, poruszającą, rozgorączkowaną psychiczną wyżymaczkę, z którego, ku mojemu ubolewaniu, twórcy nie zechcieli skorzystać. To znaczy niezupełnie, bo jakieś kontury odmalować przecież musieli. Ogólny, nie tak szczegółowy obrazek, jak w przypadku Elia Grahama.
Czarna owca w rodzinie. Z tego Elia (przyzwoity występ Nicka Stahla). Takie sugestie pojawiają się już w pierwszym rozdziale „Co widział Jozjasz” Vincenta Grashawa, w centrum którego postawiono Thomasa Grahama (on jest naszym przewodnikiem, a jego prowadzi tytułowy prędzej antybohater niż bohater – tak przynajmniej w tej partii mi się ów jegomość zaprezentował), a gdy już zyskamy bezpośredni wgląd w jego życie, wątpliwości co do tego raczej nie nabierzemy. Zakała społeczeństwa? Niektórzy mogą użyć tak mocnego określenia, ale jestem przekonana, że znajdą się też tacy, którzy spojrzą na niego łaskawszym okiem. Tak czy owak, mnie Eli bardziej przedstawił się jako postać tragiczna naszych czasów. Dokonał w życiu kilku złych wyborów i powoli kończy mu się już pole manewru. Właściwie już za chwilę zostanie postawiony pod ścianą – albo popełni kolejne przestępstwo (to, które zrujnowało mu życie, według Elia, zostało dokonane zupełnie nieświadomie), albo pożegna się ze swoją marną egzystencją na tym smutnym padole. Nagrodą za jego starania będzie czysty rachunek u przywódcy małomiasteczkowego gangu oraz oczyszczenie kartoteki. To drugie jest dla niego o niebo ważniejsze, ponieważ ma już dość życia pod ciągłą obserwacją. Stróże prawa zrobili sobie z niego chłopca do bicia, choć w myśl prawa Eli spłacił swój dług wobec społeczeństwa. No, może nie do końca, bo obecnie jest na zwolnieniu warunkowym, ale nie przyłapano go na niestosowaniu się do wytycznych kuratora. W każdym razie Eli czuje się poszkodowany. Niesprawiedliwie traktowany przez mundurowych, którzy teraz wciągnęli go na listę podejrzanych o porwanie, ewentualnie zamordowanie, kilkuletniej dziewczynki. O swoje być albo nie być na tym świecie Eli zawalczy w obozie Romów, którzy rozstawili się na ziemi wierzyciela czołowej postaci tego segmentu „Co widział Jozjasz” i już powoli szykują się do wyjazdu. To ostatnia szansa na ograbienie ich z najprawdziwszego skarbu. Jak można się tego spodziewać, nie wszystko ułoży się po myśli rzezimieszków. Eli też pewnie nie spodziewał się, że w obozie Romów stanie twarz w twarz z demonami, które od dawna trzymał za plecami. Nabrał jako takiej wprawy w odsuwaniu myśli od... krewnych. Ojciec się go wstydzi, a Tommy, jak zakłada, śmiertelnie się na niego obraził. Ale jest jeszcze Mary (Kelli Garner, która pięknie weszła w tę moim zdaniem zaniedbaną przez scenarzystę postać), po mężu Milner. Oboje właśnie starają się o adopcję dziecka, co, jak mają nadzieję, pomoże kobiecie wyjść z psychicznej matni, która, naturalnie, daje się we znaki także jej życiowemu wybrankowi, Rossowi (niewielki udział Tony'ego Hale'a). I tak przeszliśmy do rozdziału trzeciego, któremu jak już dałam do zrozumienia w moich oczach nie pozwolono rozwinąć skrzydeł. Za mało miejsca, za mało uwagi. Z drugiej strony, właśnie na tym odcinku „Jozjaszowej trasy” znalazłam mój magiczny kamień. Najefektywniejszy moment – upiorny, nieprzesadnie makabryczny. Wreszcie jakieś żywsze emocje! Wszystkie te źródła zbiegną się oczywiście w punkcie wyjścia. Na famie Grahamów, którą upatrzyła sobie pewna spółka naftowa. Innymi słowy, to przeklęte miejsce wreszcie może się Grahamom mocno przysłużyć. A na pewno jednemu z nich – tylko tutaj zauważyłam objawy „gorączki złota”, czy jak kto woli, ogromny apetyt na pieniądze. Reszta ma inne cele. Inne sprawy do załatwienia. Taki zastrzyk gotówki na pewno wszystkim im bardzo by się przydał, ale tak naprawdę inne rzeczy zaprzątają im głowy. Mamy wręcz powody wątpić, że wszyscy są zgodni przynajmniej w kwestii sprzedaży. Największą przeszkodą może być tutaj Josiah Graham. Patriarcha rodu, który bynajmniej nie cieszy się na to, zapewne oczekiwane, spotkanie po latach. I wreszcie wszystko nabierze sensu. W dość mocnych brzmieniach. Dałam się zaskoczyć, ale bardziej ucieszyło mnie odstąpienie poczucia bezcelowości. Grunt, że gdzieś doszliśmy, bo prawdę mówiąc, zdążyłam już wyzbyć się wszelkiej nadziei na jakąś puentę. Wyraziste zwieńczenie tej nieciepłej rodzinnej opowieści.
Nudnawa przebieżka, ale nie donikąd. Scenarzysta „Co widział Jozjasz”, Robert Alan Dilts, przy twardym wsparciu człowieka, który z ogromnym zapałem rzecz wyreżyserował, Vincenta Grashawa, w niestandardowy sposób opowiedział mi o Grahamach. W gruncie rzeczy postaciach fikcyjnych, ale ten pierwszy sfilmowany skrypt na pełen metraż w karierze Diltsa, przez niego samego był (i pewnie nadal jest) traktowany bardzo osobiście. Tak czy inaczej, na silniejsze wrażenia długo sobie poczekałam. Długi marazm, a potem jedna petarda i następna, i jeszcze jedna. Pach, pach, pach w niewielkich odstępach czasu. Teraz, kiedy mam już pełen obraz tej mrocznej „sagi” rodzinnej, nie pozostaje mi nic innego, jak pogratulować pomysłu i odwagi, ale przed ostatnią prostą głównie walczyłam z przemożną potrzebą – a moim największym sojusznikiem była płaszczyzna techniczna, zwłaszcza zdjęcia – przerwania seansu. Poczekaj, a będzie Ci dane. Nie obiecuję, bo nie mam wątpliwości, że pyrrusowe zwycięstwa i całkowite porażki też będą, ale dla najwytrwalszych przewidziano jakieś nagrody i/lub drobne upominki. Czy mnie się to opłaciło? Nie mam takiego przekonania. Trochę dobrego, trochę złego... i się wyrównało;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz