Hiszpania, lata 60-te XX wieku. Powieściopisarz Antonio Prieto wynajmuje na miesiąc starą posiadłość w miasteczku Quintanar w Andaluzji, należącą do kobiety imieniem Berta, która od razu wpada mu w oko. Lokalna społeczność okazuje się wymarzonym źródłem inspiracji: skryci ludzie wierzący w klątwy i zmiennokształtnych. Największy lęk w tych stronach budzi Vimero, legendarna bestia, która miała rzucić na Quintanar przekleństwo deformacji cielesnych. Zaintrygowany Antonio zbiera informacje na temat tutejszych wierzeń i agresywnego mężczyzny więzionego przez swoich krewnych. Kiedy dochodzi do potwornej zbrodni, pisarz nabiera przekonania, że to ten nieszczęsny, ale i skrajnie niebezpieczny człowiek mieszkający w lesie jest za to odpowiedzialny.
„Dom ślimaków” (oryg. „La casa del caracol”, międzynarodowy: „The House of Snails”) to zrealizowany za niecałe dwa i pół miliona euro hiszpańsko-meksykańsko-peruwiański thriller z elementami horroru oparty na pierwotnie wydanej w 2020 roku powieści Sandry Garcíi Nieto pod tym samym oryginalnym tytułem. Scenariusz opracowała autorka literackiego pierwowzoru, a reżyserii podjęła się debiutująca w pełnym metrażu Macarena Astorga. Pomysł na tę historię, a właściwie jego zalążek, zrodził się w krainie marzeń sennych. Sandrze Garcíi Nieto przyśniło się coś zbliżonego do spirali. Niezupełnie ślimak, ale to czarowne coś miało podobne kolory. To był przyjemny sen, zdecydowanie nie koszmar, który Nieto obracała w głowie przez wiele dni, stopniowo dorabiając fabułę do tego wielce intrygującego ją motywu. Zdjęcia do filmowego wydania „La casa del caracol” rozpoczęły się w czerwcu 2020 roku w tak zwanym reżimie sanitarnym motywowanym pandemią COVID-19, co nie miało żadnego wpływu na scenariusz, ale na czas trwania zdjęć już tak – regularne testowanie, odkażanie kostiumów, pomiary temperatury i inne protokoły bezpieczeństwa, naturalnie, wydłużyły pracę na planie. Jej pełny owoc po raz pierwszy pokazał się w czerwcu 2021 roku na Málaga Film Festival, gdzie był nominowany do Biznaga de Oro w kategorii „najlepszy film”.
Wedle słów reżyserki „Domu ślimaków”, Macareny Astorgi, podczas prac nad tą produkcją szczególny nacisk kładziono na atmosferę. Ekipie bardzo zależało na tym, by przeżycia fikcyjnego powieściopisarza w sennym górskim miasteczku były skąpane w apetycznym, przynajmniej dla miłośników mroczniejszych klimatów, sosie. Nieustępliwa mgiełka tajemnicy o zabarwieniu nadnaturalnym, magicznym, co wcale nie musi oznaczać, że w Quintanar faktycznie rozgościło się jakieś nadzwyczajne zło. Nie jakieś, tylko Vimero, zmiennokształtny nosiciel niedobrej nowiny. Bestia, która wedle tutejszych wierzeń, sprowadziła na miasteczko straszliwą klątwę. Jak to najczęściej w tego rodzaju opowieściach bywa, czołowa postać „Domu ślimaków”, człowiek z miasta, Antonio Prieto (przeciętna kreacja Javiera Reya) nie jest tak otwarty na nieznane, jak jego tymczasowi sąsiedzi. Wydaje się, że właścicielka wynajętej przez niego posiadłości głęboko w Andaluzji, młoda kobieta o imieniu Berta (taki sobie występ Paz Vegi), ma równie sceptyczny stosunek do legendy o Vimero, największym postrachu tutejszej ludności. Hermetycznej społeczności, która niezbyt pilnie strzeże swoich sekretów. Wskazuje na to pierwsza zagadka, z jaką zderzy się Antonio. Szopa w lesie, z której wydobywają się nieludzko brzmiące wrzaski. Antonio błyskawicznie pozyskuje więcej informacji na ten temat. Dla niego dość szokujących, ale wygląda na to, że jest odosobniony w swoich odczuciach. Średniowieczna metoda, praktycznie na widoku stosowana w drugiej połowie lat 60-tych XX wieku. Bez cienia wstydu, z przekonaniem, że tak trzeba, że to służy obu stronom: opętanemu żądzą mordu krewniakowi i pozostałym mieszkańcom tej podobno przeklętej hiszpańskiej miejscowości. Szczerze mówiąc „Dom ślimaków” Macareny Astorgi oglądałam w przekonaniu, że akcja toczy się w czasach współczesnych - tę informację pozyskałam z innych źródeł już po zakończeniu seansu. Wypada dodać, że nie czytałam powieściowej „prowodyrki tego zamieszania”, ale choć film nie wywarł na mnie większego wrażenia, chętnie sprawdziłabym to dziełko, gdyby tylko pojawiło się na polskim rynku. Dostrzegłam w tej historii spory potencjał i wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby Sandra García Nieto w większym stopniu wykorzystała go w powieściowym występie Antonia Prieto i jego nieufnych nowych znajomych. Może z wyjątkiem Berty i księdza, który zachęca go do zacieśniania relacji z tą pierwszą. Kobieta oczarowała go już przy pierwszym spotkaniu, tuż po przybyciu do jej rezydencji w iście malowniczej okolicy. Zauroczył się chłopak, a z postawy Berty łatwo wyczytać, że i ona jest nim zainteresowana. Raczej nie odrzuci jego zalotów, o ile Antonio posłucha rady duchownego i wyjdzie wreszcie z inicjatywą. W towarzystwie księdza i oczywiście Bery Antonio czuje się tutaj najbardziej komfortowo. Można wręcz odnieść wrażenie, że to jedyne osoby w Quintanar, którym nie przeszkadza jego obecność. Ale tylko paru okazuje mu jawną wrogość. Właściciel karczmy i jej stali bywalcy – grupka mężczyzn (wspierana przez partnerkę karczmarza), dokładająca dużo większych starań niż reszta, by przepędzić stąd wścibskiego intruza. Bo Antonio z całą pewnością miesza się w ich sprawy. Mało tego, my wiemy na pewno, że przewodnia postać „Domu ślimaków” wykorzystuje pozyskiwane tutaj informacje w powieści, nad którą aktualnie pracuje. A ja zastanawiałam się, dlaczego Antonio zainwestował w maszynę do pisania zamiast komputer:) I nie, nawet przez myśl mi nie przeszło, że to nie ta epoka – rozważałam raczej zwykłe przyzwyczajenie, przywiązanie (ot, sentyment) do starych sprzętów. Gdyby tylko oprawa wizualna była bardziej, chociaż troszeczkę, retro...
To mi przypomniało osiągnięcia takich hiszpańskich powieściopisarek jak Dolores Redondo i Evy Garcíi Sáenz de Urturi, cykl Dolina Baztán i Trylogię Białego Miasta. Ten charakterystyczny, magiczny duch. Nie należy przez to rozumieć, że atmosfera panująca w „Domu ślimaków” Macareny Astorgi w moim przypadku skutecznością dorównywała tamtym dwóm. Tak, tak, film rządzi się innymi prawami niż książka, więc, jeśli już, to powinno się zestawiać oryginalny zapis mrocznych przygód Antonia Prieto ze wspomnianym dorobkiem Dolores Redondo i Evy Garcíi Sáenz de Urturi. Naprawdę nie oczekiwałam aż takiej wydajności, ale byłoby miło, gdyby z ekranu biła silniejsza groźba. Szczodrzej sypać tym nadnaturalnym pieprzem. Tak to wygląda, ale miłośnicy kina grozy i bez zachęt twórców, zapewne mieliby na uwadze też bardziej przyziemne wyjaśniania alarmujących wydarzeń w Quintanar. Koszmarne sny, halucynacje, nadmiernie pobudzona wyobraźnia przemęczonego człowieka, który na dodatek czuje się trochę jak na obcej planecie. Wśród ludzi, którzy myślą inaczej. Inaczej patrzą na rzeczywistość. Szeroko otwarci na rzeczy, o których nawet nie śniło się filozofom. Zmiennokształtna bestia, która dawno temu zrzuciła klątwę na ich spokojną mieścinę, dla Antonia jest zwykłą legendą. Mroczną bajeczką, która najpewniej spodoba się jego czytelnikom. Tak czy inaczej, postanawia wykorzystać to niespodziewane znalezisko w powieści, która tak naprawdę zwabiła go do tego podobno przeklętego miejsca. Najbliższy miesiąc miał zamiar spędzić w jakimś zacisznym kąciku w przepastnej rezydencji Berty ze swoją wierną maszyną do pisania, od czasu do czasu szukając natchnienia w okolicznych lasach i bliżej cywilizacji, bliżej ludzi, jak się okazuje, poważnie traktujących legendarnego Vimero. Na tyle poważnie, by co najmniej raz w roku odprawiać rytuały mające ugłaskać tego potwora. Letnie przesilenie w tym stronach jest świętem Vimero, co nie tyle bawi, ile intryguje przybysza z miasta. Antonio Prieto z szacunkiem podchodzi do wierzeń innych. Nie patrzy z góry na ludzi, którzy mają mniej sceptyczną naturę od niego. W końcu dzięki nim zarabia na chleb:) W każdym razie Antonio zwykł szukać weny w miejscach podobnych do Quintanar, wśród ludzi tak niepodobnych jemu. A Berta? Cóż, nawet jeśli wierzy w istnienie Vimero, to woli nie przyznawać się do tego swojemu najemcy. Przynajmniej na początku stwarza wrażenie osoby wątpiącej. Pod tym względem niepasującej do społeczności, której bądź co bądź, jest częścią. Wszystko wskazuje na to, że zawsze była, że urodziła się i wychowała w tej raczej niegościnnej mieścinie. Turyści zwykle są tolerowani w Quintanar, ale mało jest takich, którzy witają ich szerokimi uśmiechami. Miejscowi wolą własne towarzystwo, a mieszczuchy niech sobie robią, co chcą, byle nie wpychali nosów w nie swoje sprawy. Jak ten bezczelny pisarzyna. Składniki tej opowieści oddzielnie nawet mi posmakowały, ale już zupę zdałoby się dłużej pogotować. Albo po prostu zrezygnować z niektórych wątków na rzecz innych. Wyciąć jedno, by rozwinąć drugie. A cóż to za smakowite składniki? Istota, która bynajmniej nie z własnej woli zamieszkała w leśnej chacie. Legenda o Vimero. Nowy czworonożny przyjaciel naszego coraz bardziej zdezorientowanego przewodnika po tym, na pewno niestabilnym, jakby bagnistym terenie rozciągniętym gdzieś w Andaluzji. Wilki („szaleństwa myśliwskiego trofeum” nieprzyjemnie kiczowate; cyfrowa obróbka, która równie mocno rzuca się w oczy przy jednym posiedzeniu w wannie), podobno pełniące role strażników (wreszcie nie agresorów... a przynajmniej takie plotki chodzą w Quintanar)) tego nie tak znowu mrocznego zakątka, jak bym chciała. Nie mogłabym też pominąć dziewczynek, których obecność w swoim tymczasowym lokum Antonio ledwo znosi. Dwie małoletnie córki kobiety w dość podeszłym wieku, wynajętej przez Bertę do utrzymywania jej rezydencji w czystości. Właśnie od tych nader śmiałych pannic, które szczególnie upodobały sobie maskę wyobrażającą głowę wilka, Prieto po raz pierwszy usłyszy o Vimero. A szałas w lesie odkryje przez przypadek, w trakcie spaceru. UWAGA SPOILER Zakończenie według mnie najlepsze z możliwych – właśnie „możliwych”, co oznacza, że byłam przygotowana na takie rozwiązanie intrygi (zarys, bez szczegółów), ale nie powiedziałabym, że ekipa „Domu ślimaków” nie przykładała się do odwracania uwagi widza od straszliwej prawdy. Finał może zaskoczyć i to mocno, o ile nie jest się nadmiernie wyczulonym na takie fikołki – kto przynajmniej raz spotkał się z czymś takim, to w kolejnych podobnie prowadzonych opowieściach (niepewny, niezbyt godny zaufania przewodnik po danym świecie przedstawionym) może już automatycznie, siłą rozpędu, brać to pod uwagę KONIEC SPOILERA.
W moich oczach „Dom ślimaków”, pełnometrażowy debiut reżyserski Macareny Astorgi na podstawie scenariusza Sandry Garcíi Nieto, która najpierw zrobiła z tego powieść, wypadł nijako. Tyle ciekawych pomysłów, a taka płaska historyjka z tego wyszła. Bezbarwne postaci rzucane to tu, to tam w obrębie małego, niespokojnego miasteczka, na którym może ciążyć najprawdziwsza klątwa. Klątwa Vimero, zmiennokształtnej, morderczej istoty. Gdy legenda staje się rzeczywistością albo gdy budzą się inne bestie. Trochę mroku, trochę miłosnych podchodów, podejrzana społeczność, wyczuwalna nadnaturalna energia... i jakoś poleciało. Wleciało i już powoli wylatuje. Zaciera się w pamięci ten skromny dreszczowiec podlany folk horrorem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz