Zbierający
materiały do podcastu dziennikarze Aaron Korey i Dana Haines
przybywają do zakładu psychiatrycznego, aby zobaczyć się z jednym
z pacjentów, Michaelem Myersem, który czterdzieści lat temu, w
Halloween, zabił swoją starszą siostrę. Następnie Aaron i Dana
udają się do mieszkającej w Haddonfield w stanie Illinois Laurie
Strode, niedoszłej ofiary Myersa. Kobieta od lat przygotowuje się
na powrót mordercy, ma obsesję na jego punkcie, która odbija się
negatywnie na jej relacjach z córką Karen. Ta ostatnia ma dość
paranoi matki, ale jej nastoletniej córce Allyson bardzo zależy na
babci. Laurie nie poświęca dużo czasu dziennikarzom. Nie jest
zainteresowana udzielaniem wywiadów, ani nawet tworzeniem więzi z
córką, o czym marzy jej wnuczka. Przede wszystkim chce by jej
bliscy byli bezpieczni, a ona przygotowana na spotkanie z Michaelem
Myersem. Bo Laurie nie ma wątpliwości, że w końcu do niego
dojdzie, że morderca prędzej czy później ją odnajdzie. I może
mieć rację, bo Myersowi wkrótce udaje się wyrwać z niewoli, w
której tkwił przez zdecydowaną większość swojego życia.
Czterdzieści
lat po premierze kultowego slashera Johna Carpentera pt.
„Halloween”, który zapoczątkował długą serię horrorów o
zamaskowanym mordercy Michaelu Myersie, na ekrany kin trafiła
alternatywna dwójka. To znaczy alternatywna kontynuacja filmu z 1978
roku, ignorująca wszystkie pozostałe odsłony, aczkolwiek,
przynajmniej wedle słów twórców, składająca im hołd. Z czymś
takim miłośnicy gatunku mogli się już spotkać choćby w
przypadku „Piły mechanicznej” Johna Luessenhopa, której to
jednak nie udało się odnieść takiego sukcesu, jaki spotkał nowe
„Halloween”. Zrealizowany za dziesięć milionów dolarów film
Davida Gordona Greena, którego scenariusz spisał on wespół z
Jeffem Fradleyem i Dannym McBride'em na całym świecie zarobił już
trochę ponad dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów i został
wręcz obsypany pozytywnymi recenzjami tak zwykłych widzów, jak
krytyków.
Ojciec
„Halloween”, John Carpenter, został jednym z producentów
wykonawczych „Halloween” Davida Gordona Greena. Był również
konsultantem i wraz ze swoim synem Codym Carpenterem i Danielem A.
Daviesem odpowiada za oprawę dźwiękową (na szczęście nie
zrezygnowano z muzycznej wizytówki tego tytułu), a żeby było
jeszcze przyjemniej, do projektu dołączyła również Jamie Lee
Curtis, która znowu wcieliła się w postać Laurie Strode
(bohaterka paru odsłon oryginalnej serii). Nic tylko oglądać,
prawda? Tak, przyznaję, że patrzyłam przychylnym okiem na ten
projekt. Nie czekałam na niego z utęsknieniem, ale co nieczęsto mi
się zdarza, wiązałam z nim pewne nadzieje. I to był błąd. Może
lepiej bym to odebrała, gdybym nastawiła się na coś słabszego,
na coś gorszego od prawie każdej dotychczasowej filmowej cegiełki
budującej tę franczyzę. Prawie, bo jednak sequel remake'u (oba w
reżyserii Roba Zombie) wspominam jeszcze gorzej. Ze wszystkich
znanych mi serii horrorów, „Halloween” uważam za najbardziej
wyrównaną. Co nie znaczy, że wszystkie te filmy według mnie są
sobie absolutnie równe – pierwowzór z 1978 roku wybija się na
czoło (i jego remake z roku 2007 w tym moim rankingu, jeśli mówić
o całej tej franczyzie). „Halloween” Davida Gordona Greena
oglądało mi się natomiast gorzej od wszystkich pozostałych
sequeli pierwowzoru Johna Carpentera. Ale zacznijmy od początku.
Najpierw mamy bardzo znajomo wyglądającą czołówkę. Odniesień
do oryginalnej serii, ze szczególnym wskazaniem na część pierwszą
z 1978 roku będzie oczywiście więcej, ale klimat nie przypomina
tego sprzed lat. Akcja rozgrywa się w czasach współczesnych, co
może tłumaczyć brak atmosfery retro – pod warunkiem, że
faktycznie nie starano się jej odwzorować, bo jeśli tak było, to
na moje oko nie przyniosło to efektu. Wolę jednak myśleć, że
David Gordon Green i jego ekipa nie byli zainteresowani stylizacją
omawianego obrazu na kino z dawnych lat, że nie dążyli do
odwzorowania atmosfery XX-wiecznych slasherów, tylko
świadomie dopasowywali tę dobrze znaną fanom owego podgatunku
historię do dzisiejszych realiów. A ściślej kontynuowali znaną
opowieść - przedłużali ją w sposób odmienny od dotychczasowych.
W pierwszej serii Laurie Strode miała córkę i syna, a tutaj ma tylko córkę, już
dorosłą Karen, w którą wcieliła się Judy Greer. Danielle
Harris, która w czwartej i piątej części oryginalnej serii
kreowała postać córki Laurie, Jamie Lloyd, a w remake'u i jego sequelu Annie
Brackett, chciała dołączyć do obsady omawianego filmu. Szczególnie
zależało jej na roli córki Laurie Strode. Uważała nawet, że
interesujący byłby jej powrót jako Jamie Lloyd, ale twórcy tej odsłony „Halloween” uznali, że
to wprowadziłoby zbyt duże zamieszanie. I trudno mi się z tym nie
zgodzić, ale nie miałabym nic przeciwko zaangażowaniu Danielle
Harris – daniu jej roli Karen, a nie Jamie. Byłby to w końcu
kolejny ukłon w stronę fanów „Halloween”, atrakcja nie tak
duża jak Jamie Lee Curtis, ale dodatkowy smaczek na pewno. Drobny,
bo postać Karen potraktowano bardzo ogólnikowo. Tak samo jak prawie
wszystkich pozostałych protagonistów. Za wyjątkiem Laurie Strode,
która przypominała mi Sarah Connor z „Terminatora 2: Dnia sądu”
Jamesa Camerona. I nie jest to komplement, bo chociaż bardzo lubię
tamtą kreację Lindy Hamilton to do Laurie taki styl niezbyt mi
pasuje (o rewelacji na jej temat, w pewnym momencie padającej z ust
jej wnuczki, już nie wspominając). Waleczna owszem, ale żeby aż
tak? Nie, naprawdę nie przekonuje mnie takie wydanie Laurie Strode.
Typowa hollywoodzka przesada, tak wielka, że miałam poczucie
obcowania z karykatury tej kultowej postaci, z osobowością, która
bardziej pasowałaby mi u boku Rambo niż naprzeciw Michaela Myersa.
Zaznaczyć jednak muszę, że wielu odbiorców „Halloween” Davida
Gordona Greena taki obraz Laurie Strode całkowicie przekonał.
Myślę,
że scenarzyści alternatywnej drugiej odsłony „Halloween” z
1978 roku lepiej by zrobili gdyby podążali jednym torem, zamiast
tak skakać po różnych wątkach. Śledztwo dziennikarskie i
dochodzenie policyjne wymęczyły mnie najbardziej – ten pierwszy
na szczęście skończył się zanim na dobre się zaczął (poza
zwiększeniem liczby trupów nie widzę powodu, dla którego go tu
wepchnięto), w scenie mocno kojarzącej się z „Halloween – 20
lat później”. Natomiast praca śledczych jest długa i żmudna. Z
czasem dołącza do nich psychiatra Michaela Myersa. To ukłon w
stronę doktora Samuela Loomisa. UWAGA SPOILER Przewrotny.
Przyznaję, że późniejsza działalność tego pana była dla mnie
sporą niespodzianką KONIEC SPOILERA. Ale co z tego, skoro
prawie całe to śledztwo, to polowanie na Michaela Myersa, niczego
ciekawego do filmu nie wnosi. Tyle miejsca temu poświęcono, a
wykreślono to tak powierzchownie, tak beznamiętnie, że ze wstydem
przyznaję, iż nie mogłam się doczekać ich śmierci z rąk
Myersa. Tak, chciałam żeby w końcu doszło do tej konfrontacji i
żeby zamaskowany morderca wyszedł z niej zwycięsko, bo byłam
przekonana, że tylko wtedy twórcy wreszcie skupią całą uwagę na
Laurie Strode i jej bliskich. Przy czym bardziej zależało mi na
towarzyszeniu Karen i Allyson (w tej roli Andi Matichak), bo choć
bezbłędny warsztat Jamie Lee Curtis podratował sytuację, to nie
znaczy, że skakałam z radości na jej widok. A tak z pewnością by
było, gdyby bardziej przypominała tą Laurie Strode, którą
zdążyłam poznać. W każdym razie dzieje tej rodziny wzbudziły we
mnie największe zainteresowanie – szczególnie napięta relacja
Karen i Laurie, ich przeszłość, którą poznajemy z paru rozmów.
Ale i sekwencje poświęcone nastoletniej Allyson i jej znajomym
przyjmowałam z otwartymi ramionami. Ten ostatni najsilniej kojarzył
mi się z „Halloween” z 1978 roku – czytelne, celowe
nawiązania, jak na przykład opiekunka do dzieci to jedno, ale
chodziło przede wszystkim o prostotę. W tych miejscach w
przeciwieństwie do wątku policyjnego, czy portretu psychologicznego
Laurie Strode nie miałam wrażenia, że coś jest robione na siłę
(ale po macoszemu już tak), że twórcy z trudem przedzierają się
przez tę opowieść, że kombinują i kombinują zamiast po prostu
opowiedzieć prostą historię o zamaskowanym mordercy, który swoim
zwyczajem urządza sobie rzeź w Halloween. Opowiedzieć to z
lekkością, ze swobodą, bez spinania się, bo niestety nie mogłam
oprzeć się wrażeniu, że David Gordon Green i jego ekipa nie
potrafili się tym bawić, że za poważnie do tego podchodzili.
Chcieli pokazać coś innego, lepszego, chociaż brakowało im
ciekawych pomysłów. To znaczy ciekawych dla mnie, bo większość
odbiorców tego „Halloween” była wprost zachwycona takim
podejściem do nurtu slash. A ja ujmę to tak: jeśli w takim
kierunku będzie ten podgatunek podążał, jeśli twórcy slasherów
będą wzorować się na „Halloween” Davida Gordona Greena to nie
wiem, czy uda mi się zmusić do śledzenia dalszego rozwoju mojego
ulubionego nurtu horroru... Ale żeby nie było, że tyko narzekam,
większość scen z udziałem Michaela Myersa (poza końcówką)
generowało sporo napięcia, a i niektóre mordy swoim charakterem
zwracały uwagę – według mnie najlepsza była ludzka głowa
imitująca halloweenową dynię. Ale nawet te bardziej stereotypowe
(podcięcie gardła, duszenie) poprowadzono w dosyć emocjonujący
sposób. Tak jak w slasherach być powinno, a przynajmniej tak
jak najbardziej lubię: nie za krwawo i nie za delikatnie. Tylko
substancja robiąca za krew mogłaby być gęstsza i trochę
ciemniejsza, ale i tak mocno w oczy nie kłuła.
Zważywszy
na to, że względem „Halloween” Davida Gordona Greena żywiłam
pewne nadzieje (zazwyczaj staram się niczego sobie nie obiecywać po
współczesnych horrorach), mogę użyć słowa „rozczarowanie”.
Tak, rozczarowałam się i to dosyć mocno, ale nie ma tego złego,
co by na dobre nie wyszło. Bo obraz ten przypomniał mi, że
pesymistyczne nastawienie jest lepsze – nie ma rozczarowań i jest
szansa na pozytywne zaskoczenie. Albo przynajmniej lepszy odbiór.
Tak, całkiem możliwe, że lepiej bym ten film odebrała, gdybym nie
pozwoliła sobie na tę odrobinę nadziei, jaką do siebie
dopuściłam, ale wątpię, żeby nawet wtedy obraz ten w moich
oczach jakoś znacząco wybił się ponad średnią. Jeśli chodzi o tegoroczne
rąbanki to zostaję przy „Nieznajomych: Ofiarowaniu” Johannesa
Robertsa oraz „Zabij i żyj” Colina Minihana – alternatywny
sequel „Halloween” Johna Carpentera moim zdaniem nie dorasta im
do pięt. Ale jeszcze raz podkreślam, że grono sympatyków tego
ostatniego jest bardzo duże, dlatego myślę, że każdy fan
umiarkowanie krwawego kina grozy powinien dać szansę tej propozycji
Davida Gordona Greena.
Najnowsze "Halloween" bardzo źle mi się oglądało, głównie ze względu na niepotrzebne wątki - dziennikarze (chociaż przyznam, że sceny z nimi oglądało mi się najlepiej) oraz dochodzenie policji. Film reklamowano jako "alternatywną kontynuację" i liczyłem, że coś nowego zaoferują, noale nie. Postać Laurie jest strasznie przerysowana, a jej rodzina niepotrzebna. Michael należał do lat 70/80-tych i robienie filmów 20/40 lat później mija się z celem. Twócy udowodnili, że na samej miłości do serii, dobrego filmu się nie stworzy.
OdpowiedzUsuńTaa... Też byłem rozczarowany. Ogólnie film nie jest zły i parę rzeczy, które w nim nawymyślali jest chyba nawet niegłupich, ale w ostatecznym rozrachunku, to nie wiem... Za jakiś czas spróbuję obejrzeć jeszcze raz, ale wątpię, żeby mi się za drugim razem bardziej podobało.
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że ten cały pomysł ze skasowaniem wszystkich poprzednich sikłeli i rimejków wyszedłby lepiej, gdyby nie nawiązywali do nich wszystkich przy każdej możliwej okazji.
I skoro wydarzenie w nich przedstawione się nie wydarzyły, to kilka sytuacji wyjściowych z tej współczesnej wersji budzi sporo pytań. Np. w jaki sposób złapali Michaela i wsadzili go z powrotem do zakładu skoro dwójka z 1981 r. nigdy się nie wydarzyła? Przecież jest praktycznie niezniszczalnym mordercą, więc to nie mogło być chyba takie proste, że zatrzymała go policja i już (a chyba tak to mniej więcej tłumaczą w tym filmie Gordona Greena).
"W pierwszej serii Laurie Strode miała syna, a tutaj ma córkę, już dorosłą Karen"
To w przedniej serii Jamie nie była przypadkiem jej córką? Tzn. dokładnie nie pamiętam, bo namieszali tam w tym drzewie genealogicznym niemiłosiernie, ale wydaje mi się że była.
"Jeśli chodzi o tegoroczne rąbanki to zostaję przy „Nieznajomych: Ofiarowaniu” Johannesa Robertsa oraz „Zabij i żyj” Colina Minihana – alternatywny sequel „Halloween” Johna Carpentera moim zdaniem nie dorasta im do pięt."
Wg mnie HELL FEST jest całkiem dobry:
https://youtu.be/qLQhsngi8bc
Nie jest aż tak retro-wystylizowany jak wskazuje na to ten trailer, ale jest bardzo tradycyjny.
"To w przedniej serii Jamie nie była przypadkiem jej córką? Tzn. dokładnie nie pamiętam, bo namieszali tam w tym drzewie genealogicznym niemiłosiernie, ale wydaje mi się że była."
UsuńAno, zapomniałam o tym:/ Już poprawione - dziękuję ślicznie!
"Hell Fest" mam na uwadze. Jak tylko będę miała okazję to na pewno obejrzę.