Recenzja
przedpremierowa
Aktorka
Chris MacNeil mieszka wraz z dwunastoletnią córką Regan MacNeil i
skromną służbą w Georgetown w Waszyngtonie. Kiedy dziewczynka
informuje ją, że za pośrednictwem planszy ouija nawiązała
kontakt z istotą, którą nazywa Kapitanem Howdym jej matka jest
przekonana, że to jedynie niegroźny wytwór wyobraźni dziecka.
Początkowo nie łączy tego z dziwnymi odgłosami rozlegającymi się
w domu i historiami Regan o ruszającym się łóżku. Wkrótce potem
zachowanie dziewczynki ulega drastycznej zmianie. Chris szuka pomocy
u lekarzy, którzy po wykonaniu niezliczonych badań nie są w stanie
postawić jednoznacznej diagnozy. Najbardziej prawdopodobnym
wyjaśnieniem stanu Regan jest podświadoma wiara dziewczynki w
opętanie, jeden z lekarzy doradza więc Chris konsultację z
księdzem. Aktorka zwraca się do jezuity ze specjalizacją
psychiatryczną, Damiena Karrasa, który właśnie przechodzi kryzys
wiary. Kobieta nie wierzy w chorobę psychiczną córki, skłania się
raczej w stronę prawdziwego opętania przez demona, ale Karras jest
sceptycznie nastawiony do tej teorii. Mimo dręczących go
wątpliwości zbiera materiały mogące świadczyć o zawłaszczeniu
ciała Regan przez jakiś obcy byt i występuje do swoich
przełożonych z prośbą o przeprowadzenie egzorcyzmów. Kościół
wysyła do domu Chris Lankestera Merrina, księdza w podeszłym wieku
mającego doświadczenie w tego rodzaju duchowej walce.
Po
raz pierwszy wydana w 1971 roku powieść „Egzorcysta” autorstwa
nieżyjącego już Williama Petera Blatty'ego to jeden z
najważniejszych reprezentantów literackiego horroru - dzieło,
które miało nieoceniony wpływ na rozwój gatunku, ponadczasowa
obowiązkowa lektura dla każdego, kto uważa się za oddanego
wielbiciela powieściowych horrorów. Pomysł na fabułę zrodził
się w głowie Blatty'ego po zapoznaniu się z przypadkiem Rolanda
Doe (pseudonim), czternastoletniego chłopca, którego poddano
egzorcyzmom pod koniec lat 40-tych XX wieku. Prototypem ojca
Lankestera Merrina był zaś brytyjski archeolog Gerald Lankester
Harding, którego Blatty poznał w Bejrucie. W 1973 roku powieść
przeniesiono na ekran – scenariusz napisał sam autor literackiego
pierwowzoru, reżyserii natomiast podjął się William Friedkin.
Ekranizacja powszechnie uważana jest za jedno ze sztandarowych dzieł
w historii gatunku, kamień milowy, który wstrząsnął nie tylko
ówczesną, ale również dużą częścią współczesnej publiki.
Zachęcony spektakularnym sukcesem powieściowego i filmowego
„Egzorcysty” William Peter Blatty napisał kontynuację swojej
przełomowej historii, która pod tytułem „Legion” ukazała się
w Stanach Zjednoczonych w 1983 roku i również doczekała się
swojej filmowej wersji dystrybuowanej jako „Egzorcysta 3”, w
reżyserii samego pomysłodawcy i tak samo jak w przypadku
ekranizacji części pierwszej na podstawie jego własnego
scenariusza. W 2011 roku z okazji czterdziestej rocznicy pierwotnej
publikacji „Egzorcysty” na amerykańskim rynku ukazało się
nieco rozszerzone wydanie, które w polskich księgarniach nakładem
wydawnictwa Vesper pojawi się 11 kwietnia 2017 roku.
„Egzorcysta”
Williama Friedkina, czy „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego?
Od lat nie potrafię rozstrzygnąć, który z tych obrazów powinnam
(z całkowicie subiektywnego punktu widzenia) uznać za najlepszy
horror w historii kinematografii. Oba są ekranizacjami (zmiany w
stosunku do pierwowzorów nie są aż tak istotne, żebym mogła
określać je mianem adaptacji), oba dotykają tematyki religijnej,
wykorzystując jednak zupełnie inne środki przekazu. „Egzorcysta”
ma zdecydowanie bardziej agresywną, miejscami nawet szokującą
formę, natomiast o wiele bardziej minimalistyczne „Dziecko
Rosemary” największy nacisk kładzie na aspekty psychologiczne,
nie zaś widome oznaki ingerencji sił nieczystych w do niedawna
szczęśliwe życie zwykłych śmiertelników. Ale choć nadal nie
mogę zdecydować, która z tych produkcji jest lepsza nie mam
problemu z uznawaniem ich za dzieła, które przebiły literackie
oryginały – zjawisko rzadkie, niemniej co jakiś czas się zdarza,
zwłaszcza, gdy jakiś uzdolniony reżyser sięgnie po utwór
charakteryzujący się mocno uproszczonym warsztatem. „Egzorcysta”
(zresztą tak samo jak „Dziecko Rosemary” Iry Levina, ale
zostawmy już tę pozycję) to w sumie taki gotowy scenariusz –
krótkie, acz w większości treściwe zdania skutecznie pobudzają
wyobraźnię, idealnie zarysowują kontekst sytuacyjny i z łatwością
wprowadzają nas w demoniczny klimat powieści, ale nie dają nam
dużego wglądu w postacie bohaterów. Co więcej w umyśle osoby,
która jakimś cudem nie widziała ekranizacji oszczędne opisy
Blatty'ego najprawdopodobniej nie odmalują tak przerażających
obrazów, jakie pokazano na ekranie. Wyobraźnię pobudzają, owszem,
ale przez wspomnianą oszczędność w słowach oddziaływanie na
odbiorcę nie jest tak potężne – obrazki, jakimi Blatty
obdarowuje czytelnika nie wwiercają się tak boleśnie w jego umysł,
jak ma to miejsce w przypadku owoców pracy twórców efektów
specjalnych pracujących nad legendarnym „Egzorcystą” Williama
Friedkina. Oceniając jednak dzieło Blatty'ego w oderwaniu od jego
cudownej ekranizacji, choćby nawet bardzo się chciało nie sposób
spoglądać na niego chłodnym okiem. Nawet jeśli preferuje się
historie spisane w nieporównanie bardziej wyczerpującym stylu.
Historia broni się wszak sama i to już od pierwszych złowieszczych
ustępów, które bez zbędnej zwłoki (a właściwie to natychmiast)
idealnie synchronizują czytelnika z przytłaczająco mroczną
atmosferą, która jak z czasem się przekonamy będzie emanować z
dosłownie każdej stronicy „Egzorcysty”, będzie „kotłować
się” gdzieś w tle nawet w trakcie portretowania całkowicie
niewinnych wydarzeń składających się na codzienną rutynę
aktorki Chris MacNeil. We wstępnych partiach książki Blatty
intensyfikuje te subtelne, atmosferyczne oznaki wkraczania czegoś
nieznanego w twardą rzeczywistość czołowych bohaterów, bardziej
jednoznacznymi przejawami ingerencji sił nieczystych. Dziwaczne
nocne odgłosy, których źródła nie sposób z całą pewnością
ustalić, profanacja mająca miejsce w pobliskim kościele, Regan
informująca matkę, że nawiązała kontakt z niejakim Kapitanem
Howdym za pośrednictwem planszy ouija, wkrótce zwierzająca się
jej, że nie może spać, bo jej łóżko się trzęsie. I wreszcie
stopniowa zmiana charakteru Regan, tak specyficzna, że początkowo
zmusza Chris do wypatrywania w tym objawów rozdwojenia jaźni. Dla
czytelnika tymczasem jest to sygnał, że zakończył się etap
pierwszy, że nieśmiałe manifestacje nadnaturalnej obecności
dobiegły końca i demon przeszedł do ataku. Najbardziej
zadziwiające w „Egzorcyście” jest to, że pomimo swoich
niewielkich gabarytów z zegarmistrzowską precyzją przeprowadza nas
przez całe spektrum szybko następujących po sobie, niebywale
trzymających w napięciu incydentów, które jawią się niczym
kolejne przystanki w drodze do przerażającego bytu. Jak się to
czyta ma się nieodparte wrażenie, że autor ciągnie nas w stronę
czegoś, czego lepiej nie oglądać, niemniej jakaś niepojęta
fascynacja? siła? nie pozwala nam przerwać tej podróży.
Kontynuujemy więc lekturę w przeświadczeniu o rychłym koszmarze z
udziałem szkaradnej istoty. Z głęboką pewnością, że nie tylko
czołowi bohaterowie książki będą musieli skonfrontować się z
demonem gnieżdżącym się w ciele dwunastoletniej dziewczynki, ale
również my sami, bo nasze zaangażowanie jest tak wielkie, że
praktycznie zapominamy, że śledzimy to wszystko z pozycji zwykłego
obserwatora, a nie czynnego uczestnika.
„Egzorcysta”
w wielkim skrócie jest opowieścią o duchowym starciu dobra ze
złem. To drugie uosabia złośliwy demon, który zawłaszczył ciało
niewinnej dziewczynki, w kontrze do niego stają natomiast borykający
się z kryzysem wiary jezuita Damien Karras i mający doświadczenie
w egzorcyzmach ojciec Lankester Merrin. Medycyna, której Blatty
sporo miejsca poświęca w środkowych partiach powieści okazuje się
całkowicie bezradna, co w pewnym sensie można odebrać jako swoisty
przytyk Blatty'ego w stronę „wszystkowiedzących” tak zwanych
ludzi nauki, którym wydaje się, że absolutnie wszystko można
zracjonalizować, nawet wówczas, gdy ich metody zawiodą. Znamienne
jest to, że lekarz który kieruje Chris MacNeil do księdza nie
dopuszcza do siebie możliwości, że jej córka mogła zostać
opętana przez demona, wyraża jedynie przypuszczenie, że sugestia
jaką wywrą na podświadomość Regan egzorcyzmy ze stricte
psychologicznego punktu widzenia może być pomocna. Co więcej
Blatty jednym z „boskich wojowników” czyni księdza, który
boryka się z kryzysem wiary, jezuitę ze specjalizacją
psychiatryczną, który powątpiewa w opętanie dwunastolatki przez
demona. Niemniej ostatecznie decyduje się przychylić do próśb
Chris MacNeil, ateistki (!), której najłatwiej przychodzi
utwierdzenie się w przekonaniu, że jej córką zawładnęła jakaś
siła nieczysta, którą można zwalczyć jedynie poprzez odprawienie
egzorcyzmów. Powiedziałabym, że to swego rodzaju niezwykle
smaczny pokaz „odwrócenia ról” - ukazanie dwóch bohaterów w
niespodziewanym świetle poprzez odmienne reakcje na „przypadłość”
Regan w każdym przypadku nieprzystające do tego, czego moglibyśmy
oczekiwać od księdza i ateistki. Można chyba śmiało założyć,
że Blatty starał się złamać kilka stereotypów, a nawet
delikatnie zakpić sobie z niewierzących – tak jakby mówił „jak
trwoga to do Boga”. Przy czym tutaj również uwidacznia się
zastanawiające podejście Chris do przerażającego zjawiska, z
którym ma do czynienia, bo jak dowiadujemy się z epilogu mimo że w
pewnym momencie wyzbyła się wątpliwości w istnienie demona, mimo
że zwróciła się o pomoc do księży, przez cały czas wątpiła w
istnienie Boga... Wspominam o tych problemach wiary tylko dlatego, że
Blatty poświęcił im sporo uwagi i ze wszystkich aspektów
psychologicznych wydawały mi się one najszerzej omówione –
szkoda, że pozostałym cechom Chris, Karrasa i oczywiście Merrina
(którego potraktowano chyba najbardziej niesprawiedliwie, omówiono
najbardziej pobieżnie) nie poświęcono tyle samo miejsca. W krótkim
omówieniu „Egzorcysty” nie może oczywiście zabraknąć barwnej
postaci Williama F. Kindermana, przebiegłego detektywa z wydziału
zabójstw, który prowadzi śledztwo w sprawie śmierci przyjaciela
Chris, podejrzewając morderstwo rytualne jakoś powiązane z rodziną
MacNeilów. Jego dochodzenie co prawda nie należy do najbardziej
spektakularnych w historii literatury, nie jest ani złożone, ani
zaskakujące, niemniej znacznie intensyfikuje aurę nieuchronnego
nieszczęścia, wzbogaca zapowiedź nadnaturalnego zagrożenia
zwiastunem zagrożenia nazwijmy go ziemskiego. Nie wspominając już
o korzyściach, jakie płyną ze znakomicie skonstruowanej sylwetki
pozornie roztargnionego detektywa.
Pobieżnie
porównałam rozszerzone wydanie „Egzorcysty” z wcześniejszą
wersją i znalazłam tylko jedną istotną zmianę (nie wykluczam
jednak, że mogłam coś przegapić). Mowa o dodatkowej scence z
udziałem Damiena Karrasa, która wypełnia małą lukę w fabule,
dostrzeżoną przeze mnie już podczas pierwszej lektury krótszego
wydania i to w sposób, który nieco komplikuje nasze postrzeganie
tej postaci. Znalazłam jeszcze dwie dodatkowe, acz w mojej ocenie
mało ważne wstawki w ostatnich partiach wydania Vesper tj. wiersz
recytowany w myślach przez Karrasa i przekazanie Chris medalika na
łańcuszku. Mam świadomość, że niejednego długoletniego
wielbiciela literackich horrorów (zakładam, choć może na wyrost,
że w tej grupie nie ma osoby, która lektury tej powieści nie
miałaby już za sobą) takie szczególiki nie zachęcą do
zapoznania się z nowym wydaniem, ale ze względu na wcześniej
wspomnianą istotną sekwencję tym osobnikom radziłabym
jeszcze raz to przemyśleć. Bo moim zdaniem dla tego jednego
dodatkowego wątku warto sięgnąć po najnowszą publikację
„Egzorcysty”, pod warunkiem oczywiście, że ma się ochotę
odświeżyć sobie tę pozycję – w żadnym razie nie czyniłabym
tego na siłę, nawet będąc świadomym, że fabuła została
wzbogacona o jeden ważny wątek. Lepiej chyba poczekać na moment, w
którym poczuje się nieodpartą potrzebę ponownego zderzenia z tym
ponadczasowym dziełem, ponieważ wówczas wrażenia zapewne będą
nieporównanie większe.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz