wtorek, 31 grudnia 2013

„Black Rock” (2013)


Trzy przyjaciółki z dzieciństwa biwakują na niezamieszkałej wyspie, nieopodal ich rodzinnego miasteczka. Pobyt w tym miejscu, w zamyśle organizatorki Sarah, ma być sentymentalną podróżą w przeszłość, która być może pogodzi zwaśnione od lat, Lou i Abby. Jednakże wszystko się komplikuje z chwilą pojawienia się ich znajomego z dzieciństwa w towarzystwie dwóch kolegów z wojska, którzy polują na tych terenach. Podczas wspólnego ogniska mężczyzna próbuje zgwałcić Abby, która zabija go w samoobronie, co sprowadza na dziewczyny gniew jego towarzyszy.

Niskobudżetowy obraz Katie Aselton, którego nie sposób zaszufladkować w jednym konkretnym gatunku filmowym. Choć scenariusz oparto na typowo survivalowej konstrukcji twórcy unikali większej makabry, starając się stworzyć prawdziwie trzymające w napięciu dziełko, zamiast klasycznej rąbanki. Nietrudno przewidzieć rezultaty takiego zabiegu - oto, zostałam skonfrontowana z filmem grozy w wersji soft, który w zamyśle miał być mieszanką horroru i thrillera, a w efekcie niezmiennie wycofuje się poza ramy obu tych gatunków w rejony zwykłego absurdu.

Początek seansu jest obietnicą prawdziwie krwawych wydarzeń w otoczeniu malowniczych widoczków (sceneria bezludnej, skąpanej w słońcu wyspy z rozległymi lasami robi naprawdę przyjemne wrażenie). Po szybkim przedstawieniu głównych bohaterek, z których dwie skłócone zostają zręcznie wmanewrowane przez trzecią we wspólne spotkanie oraz przebrnięciu przez ich chaotyczną konwersację u wybrzeży małego miasteczka w stanie Maine, dziewczyny płyną na odizolowaną wyspę, na której rozegra się właściwa akcja filmu. Choć słowo „akcja” w tym przypadku jest sporym przekłamaniem – bo z pewnością nie można tak podsumować katalizatora późniejszego niewygodnego położenia naszych bohaterek. Otóż, zmagająca się z problemami osobistymi Abby podczas ogniska w towarzystwie trójki byłych żołnierzy, nadużywa alkoholu i podrywa jednego z nich. Zwabia mężczyznę do lasu, mamiąc niemą obietnicą niezobowiązującego seksu, po czym… rozmyśla się, co wyprowadza go z równowagi. Kiedy już przyzwyczajony do filmowej makabry widz myśli, że oto zostanie skonfrontowany z brutalną sceną gwałtu twórcy po raz pierwszy, ale niestety nie ostatni uciekają od konwencji horroru (a nuż kogoś zdemoralizują…) – niedoszła ofiara gwałtu zabija swojego oprawcę, tym samym wraz z koleżankami stając się zwierzyną dla ich pałającego żądzą zemsty kolegi, bo ten drugi cały czas ma wątpliwości, co wcale nie powstrzymuje go przed towarzyszeniem niezrównoważonemu psychicznie znajomemu. Wydawać by się mogło, że po tym wydarzeniu twórcy wreszcie przejdą do trzymającej w napięciu właściwej akcji typowej dla filmowego thrillera. Nic bardziej mylnego, bo choć pozornie coś tam się dzieje (mężczyźni związują pobite dziewczyny i przechodzą do deliberacji nad ich dalszym losem) wszelki klimat zaszczucia wyparowuje w trakcie każdorazowego otwarcia ust przez jedną z bohaterek. Nie wiem, skąd u scenarzysty potrzeba nieustannego trajkotania protagonistek, bo w końcu w tego rodzaju obrazie takie zabiegi raczej są niewskazane – tym bardziej, że gadają akurat te osoby, które tak naprawdę nie mają nic do powiedzenia, jeśli oczywiście nie liczyć nieumiejętnych pertraktacji z oprawcami, biadolenia jak to im jest źle, dodawania sobie nawzajem otuchy i wreszcie uzewnętrzniania się w najmniej odpowiednich momentach. Po sprowokowaniu czołowego antagonisty przez Abby naszym bohaterkom udaje się uciec, po czym następuje długa walka o przetrwanie, która z prawdziwym survivalem, na miarę na przykład „Manhunt’a – Polowania” ma tyle wspólnego, co „Zmierzch” z horrorem.

Jeśli ktoś spodziewa się mocno krwawej albo chociaż umiarkowanie trzymającej w napięciu rozrywki to niezmiernie się zdziwi. Z survivalu „Black Rock” zapożycza jedynie niekończące się momenty pościgów oprawców za spanikowanymi i ze sceny na scenę coraz bardziej działającymi na nerwy ofiarami. Ta pozorna akcja niczego nowego nie oferuje – one uciekają, oni ich gonią, po czym, jak można się tego spodziewać następuje zamiana rolami. W swojej walce o przeżycie dziewczyny próbują wszystkiego, łącznie z rzuceniem się w lodowate morze, co pozwala twórcom usprawiedliwić ich późniejsze bieganie bez ubrania po ciemnym lesie (w rzeczywistości pewnie było próbą utrzymania przed ekranem spragnionego golizny odbiorcy). Poza tym dostrzegam jedynie jedną godną uwagi scenę, rozegraną niestety w zbyt dalekiej odległości od kamery, żeby liczyć na jakąkolwiek dosłowność, ale przynajmniej odrobinę zaskakującą. Pozostałe wydarzenia prowadzące do przewidywalnego i  jakże absurdalnego finału UWAGA SPOILER dwie nierozgarnięte kobietki zabijają wyszkolonych żołnierzy KONIEC SPOILERA przedstawiono w tak dalece nużącym i irytującym stylu, że aż zaczęłam się zastanawiać, czy Aselton w ogóle znała ramy gatunków, w jakich się poruszała. Scen gore nie ma prawie wcale (a te, które na chwilę pojawiają się pod koniec są pozbawione jakiegokolwiek stopnia realizmu), a ilekroć następuje choćby minimalna doza napięcia typowego dla filmowego thrillera nasze protagonistki zaczynają swoje niekończące się trajkotanie, które niszczy dosłownie każdy zalążek nieźle zapowiadającego się klimatu. Jak to na przykład ma miejsce w chwili ich schronienia się pod drewnianą konstrukcją, zaraz po kąpieli w morzu. W trakcie pocieszania Lou przez Abby widz ma niebywałą okazję dojrzeć brak jakiegokolwiek warsztatu aktorskiego u tej drugiej. Podczas gdy Katie Aselton (reżyserka i równocześnie odtwórczyni głównej roli) radzi sobie całkiem przekonująco towarzysząca jej Lake Bell prezentuje iście manieryczną, przesadzoną mimikę – tak sztucznie wykreowanej histerii już dawno w żadnym filmie nie widziałam i mam nadzieję, że jeszcze przez długi czas nie zobaczę. Zresztą domniemana gwiazda „Black Rock”, Kate Bosworth, wypadła równie blado – choć na jej korzyść działają absurdalne dialogi, wciśnięte w jej usta przez scenarzystę, bowiem na jej miejscu chyba nikt nie znalazłby przekonującego sposobu, aby tchnąć nieco życia w tak głupiutką postać.

Seans „Black Rock” był dla mnie prawdziwym koszmarem – z tak dalece wyjałowionym filmem bez żadnego charakterystycznego pomysłu już dawno się nie spotkałam i mam nadzieję, że natrafi na jak najmniejszą grupę odbiorców, bo naprawdę szkoda ich czasu na ten nudnawy twór.    

niedziela, 29 grudnia 2013

„Sisters” (2006)

Recenzja na życzenie (Edyta)

Dr Philip Lacan wykorzystując niekonwencjonalne metody zajmuje się terapią tak zwanych przypadków niezwykłych. Jego była pacjentka, a obecnie asystentka, Angelique Tristiana, korzysta z jego usług w leczeniu borykającej się z problemami psychicznymi siostry, Annabel. Tymczasem w klinice doktora Lacana zatrudnia się młody lekarz, którego Angelique zabiera do swojego mieszkania. Po upojnie spędzonej nocy mężczyzna wychodzi, aby kupić siostrom urodzinowe ciasto. Gdy wraca zastaje oszalałą Annabel, która atakuje go bez słowa wyjaśnienia. Świadkiem całego zdarzenia jest młoda dziennikarka, Grace Collier, która starając się natrafić na dowody nielegalnych praktyk lekarskich Lacana włamuje się do jego gabinetu i przypadkiem odkrywa wizje z monitoringu zamontowanego w domu sióstr.

Remake filmu Briana De Palmy z 1973 roku, wyreżyserowany przez Douglasa Bucka, który spotkał się z nieubłaganą krytyką widzów na całym świecie, co wydaje się być troszkę przesadzone. Otóż, zważywszy na fakt, że współscenarzystą „Sisters” był sam De Palma osoby zaznajomione z jego twórczością powinny podejrzewać, z jakiego rodzaju konstrukcją fabularną zostaną skonfrontowane, ale równocześnie zagorzali wielbiciele jego filmów, znający pierwowzorów z 1973 roku (którego ja nie widziałam, a więc moja niepełna opinia na temat nowej wersji jest całkowicie pozbawiona jakichkolwiek porównań) mogli, jak to często bywa w przypadku uwspółcześnionych wersji, zawieść się zestawieniem remake’u z zapamiętaną przez nich pierwszą historią o siostrach. Tymczasem pozostali, niezaznajomieni z opowieściami De Palmy, ze specyficzną, osadzoną przede wszystkim na suspensie i jednocześnie kierowaną do nastawionych na indywidualną interpretację widzów konstrukcją mogli mocno się pogubić w mocno skomplikowanej fabule „Sisters”, w której można dopatrzeć się kilku wyjaśnień całej intrygi.

Choć Douglas Buck ma nieco inną wizję realizacyjną od Briana De Palmy - nie posiłkuje się jego swoistą wizytówką, czyli okresowym dzieleniem obrazu na kilka części i unika bardzo długich ujęć skupiających się na jakimś pozornie nieważnym szczególe, jedynie chwilowo pokazując coś odbiorcy (jak na przykład plamka krwi za telewizorem w domu sióstr, albo zakrwawiona szmatka w łazience) – to dwukrotnie ewidentnie zainspirował się stylem drugiego po Hitchcocku, mistrza suspensu (być może korzystając z jego rad). Po pierwsze klimat jego thrillera bazuje na surowości obrazu, aż do finału unikając dosłowności, ale równocześnie dając widzowi jasno do zrozumienia, że oto zostaje skonfrontowany z iście dziwaczną zagadką, wizją na miarę samego Davida Cronenberga. Po drugie Buck korzysta ze środków eksploatowanych w swoich filmach przez De Palmę, mających za zadanie uśpić czujność widza, aby maksymalnie go zaskoczyć w połowie i w finale, w trakcie dwóch zwrotów akcji. Niestety, znając już zamiłowanie De Palmy do oszukiwania swoich odbiorców, tworzenia historii pozornie prostych, które ni z tego, ni z owego znacznie się komplikują pierwszy zwrot akcji przewidziałam już z chwilą wejścia młodego lekarza do mieszkania sióstr, w towarzystwie tej bardziej zrównoważonej Angelique, zdradzającej mu, że w jednym z pokoi śpi chora Annabel. Podczas ich miłosnych ekscesów twórcy zdradzają widzom istnienie monitoringu, dzięki któremu doktor Lacan ze swojego gabinetu obserwuje intymne chwile z życia swoich pacjentek, tym samym sugerując im niecne zamiary, ewentualnego burzyciela, szalonego doktorka na miarę Hala Raglana z „Potomstwa” Cronenberga. Buck popełnił tutaj jeden z kardynalnych błędów, tego rodzaju bazujących na zaskoczeniu thrillerów, a mianowicie zbyt ostro zarysował ewentualne rysy psychologiczne bohaterów. Lacan i Annabel to ci źli, a Angelique i dziennikarka Grace, która przypadkowo staje się świadkiem tragedii rozgrywającej się w mieszkaniu sióstr nazajutrz po miłosnej schadzce to te dobre. Wszystkie wydarzenia prowadzące do pierwszego zwrotu akcji zostały niestety zobrazowane w tak mało intrygujący, przewidywalny, a co za tym idzie nużący sposób, że jestem przekonana, iż inteligentny widz mocno zniechęci się pierwszą połową projekcji, a z kolei ten nastawiony na drobiazgowe wyjaśnienie intrygi fabularnej, nieskory do główkowania odbiorca zdyskredytuje drugą, w moim mniemaniu mistrzowsko poprowadzoną część filmu.

UWAGA SPOILERY  UWAGA SPOILERY
Jeszcze przed pierwszym zwrotem akcji łatwo jest domniemywać, że nasz młody lekarz przespał się nie z Angelique tylko z Annabel, o czym świadczą jej obcięte włosy, które przez wzgląd na późniejsze wydarzenia wydają się być kolejną zmyłką. Otóż, druga część seansu wyjaśnia, że Annabel umarła kilka godzin po operacji rozdzielnia sióstr syjamskich przez zespół doktora Lacana, tym samym dając widzowi jasno do zrozumienia, że młody lekarz jednak spał z chorą psychicznie Angelique, której przez cały czas wydawało się, że Annabel żyje, a która obcięła włosy (bądź je podpięła) zaraz po sprowadzeniu go do mieszkania, do czego zmusiła ją drzemiąca w jej wnętrzu druga jaźń, uosabiająca jej siostrę. Kochała się z nim jako jej siostra i jako taka zamordowała go nazajutrz. Ale o ile owe wydarzenie łatwo jest przewidzieć i jednoznacznie objaśnić twórcy tak wszystko komplikują w finale, że właściwie można sobie swobodnie dopasowywać do fabuły każdy wymysł, który tylko przyjdzie nam do głowy. Otóż, dowiadujemy się, że Annabel jednak nie umarła, a siostrą Angelique jest nie kto inny, jak dziennikarka Grace, która po odświeżeniu pamięci przez doktora Lacana przystępuje wraz ze swoją niegdysiejszą „drugą połówką” do mordowania każdego, kto tylko stanie im na drodze. I właśnie w tym momencie nasuwa się kilka wyjaśnień całej intrygi. Po pierwsze Grace może rzeczywiście być Annabel, którą dopadła amnezja po rozdzieleniu z siostrą – zaczęła nowe życie, a przez nieprawdopodobny wręcz zbieg okoliczności odnalazła ją. Jednakże ową prościutką interpretację w moim mniemaniu wyklucza jeden szczegół – brak blizny po operacji rozdzielnia na boku (takiej, jaką posiada Angelique). Istnieje jeszcze jedno, równie mało prawdopodobne wyjaśnienie, że Grace tak naprawdę nie istniała, była jedynie projekcją chorego umysłu Angelique, która przecież wcześniej również wmawiała sobie istnienie Annabel. Ale taką interpretację dyskredytuje z kolei osoba współpracownika Grace, który po „odświeżeniu jej pamięci” przez Lacana nadal ją rozpoznaje. W mojej ocenie najbardziej prawdopodobny jest „diabelski plan” doktora, starającego się pozbyć wścibskiej dziennikarki, mogącej doprowadzić go przed wymiar sprawiedliwości, polegający na wtłoczeniu w pamięć Grace fałszywych wspomnień, mających jej wmówić, że w rzeczywistości jest kimś innym.
KONIEC SPOILERÓW  KONIEC SPOILERÓW

Douglasowi Buckowi udało się skompletować bardzo przekonującą aktorsko obsadę, z której na pierwszy plan wybija się Chloe Sevigny, ale partnerujący jej Stephen Rea i Lou Doillon nie pozostają daleko w tyle (szczególnie ten pierwszy). Oczywiście, zważywszy na niszową realizację „Sisters” nie możemy spodziewać się jakichś oscarowych kreacji, ale byłabym zdziwiona, gdyby ktoś zarzucił aktorom nienależyte wczucie się w swoje role.

„Sisters” nie jest obrazem idealnym – w pierwszej połowie podrzucono widzom zbyt wiele tropów, aby go czymkolwiek zaskoczyć, przy okazji tak mocno rozciągając te monotonne momenty, że istnieje ryzyko, iż niecierpliwy osobnik przerwie seans przed zobaczeniem tej drugiej bardziej dynamicznej, krwawszej i o wiele mocniej skomplikowanej części, przeznaczonej jedynie dla odbiorców preferujących indywidualne interpretacje fabuł. Mogło być lepiej, ale w moim mniemaniu efekt nie jest tak tragiczny, jak rysuje go grono zawiedzionych odbiorców.

sobota, 28 grudnia 2013

„Eternal” (2004)


Detektyw z Montrealu, Raymond Pope, poszukuje swojej zaginionej żony. Jak się okazuje ostatnią osobą, z którą się spotkała była Elisabeth Kane – tajemnicza, seksowna kobieta, mieszkająca z towarzyszącą jej Iriną w wielkim domostwie, do którego za pośrednictwem internetowego czata spędza spragnione homoseksualnych przeżyć piękne kobiety. Jak się okazuje seks jest tylko przykrywką, bowiem Elisabeth nade wszystko łaknie ich krwi, w której kąpie się celem zapewnienia sobie wiecznej młodości. Pragnący odnaleźć żonę Pope skupia się na inwigilacji dwóch niebezpiecznych kobiet, nie bacząc na to, że rzuca wyzwanie przeciwnikowi władającemu niemożliwą do pokonania mocą.

Debiutancki kanadyjski obraz Wilhelma Liebenberga i Federico Sancheza, łączący w sobie estetykę horroru wampirycznego z thrillerem policyjnym. W Polsce „Eternal” jest praktycznie nieznany, czemu trudno się dziwić zważywszy na specyficzny w XXI wieku scenariusz i oszczędne środki ewokacji grozy, tak często rozpowszechniane w kanadyjskim kinie, acz niedoceniane przez współczesnych widzów. Przyzwyczajony do cukierkowych bądź maksymalnie efekciarskich produkcji wampirycznych odbiorca, którego nie przekonało niedawno goszczące na ekranach naszych kin „Byzantium” nawet nie powinien brać pod uwagę seansu „Eternal”, utrzymanego w estetyce takiego kipiącego erotyzmem, acz stroniącego od większej golizny horroru wampirycznego z elementami thrillera.

W czołówce Liebenberg i Sanchez zapewniają, że scenariusz oparli na prawdziwych wydarzeniach, w co biorąc pod uwagę wszystkie wydarzenia, którym będziemy świadkować raczej trudno uwierzyć, bowiem podobne mordy, nawet niekoniecznie popełnione przez prawdziwego wampira (!), ale osobę przekonaną, że nim jest, odbiłyby się szerokim echem w mediach, które nie wspominają o żyjącej w czasach współczesnych osobnicze mordującej swoje ofiary zgodnie z przedstawionym w filmie modus operandi. A więc jedynym wyjaśnieniem etykietki „oparte na prawdziwych wydarzeniach” wydają się być nawiązania do przerażającej historii żyjącej w latach 1560-1614 węgierskiej księżnej, Elżbiety Batory, która latami dopuszczała się odrażającego procederu szlachtowania młodziutkich służących, aby kąpać się w ich krwi, co miało jakoby zapewnić jej wieczną młodość. Obarczona odpowiedzialnością za zgony kilkuset osób, pojmana przez swojego kuzyna, hrabiego Thurzo, postawiona przed sądem i skazana na dożywotnie zamurowanie w jednej z komnat jej zamku Batory aż po dziś dzień jest jedną z najokrutniejszych seryjnych zabójczyń w historii, a z jej kontrowersyjnego życiorysu często czerpią inspirację tak scenarzyści filmowi, jak i pisarze oraz zespoły muzyczne. Z takiego właśnie zabiegu skwapliwie skorzystali Liebenberg i Sanchez przy kreśleniu portretu psychologicznego Elisabeth Kane, czyli przeniesionej do czasów współczesnych Elżbiety Batory, która wraz ze swoją służącą Iriną dopuszcza się niewyobrażalnych zbrodni w Montrealu, celem podtrzymania swojej nieśmiertelności. Odtwórczyni tej kluczowej dla filmu roli, Caroline Neron, wydaje się być idealnym wyborem twórców, bowiem podczas każdorazowego pojawiania się na ekranie skupia na sobie całą uwagę widza – elektryzuje tajemniczością i jawnym okrucieństwem, ale równocześnie dzięki wieloznacznym monologom, seksownym strojom i subtelnym gestom wręcz emanuje nieskrywanym erotyzmem, co intryguje nie tylko odbiorcę, ale przede wszystkim partnerującego jej pierwszoplanowego bohatera „Eternal”, znakomicie wykreowanego przez Conrada Pla’ya, który przez wzgląd na swoją mniej oryginalną rolę musiał pogodzić się z utratą mojego skupienia na jego sylwetce, ilekroć w kadrze pojawiała się Kane.

We współczesnym kinie grozy mało jest klasycznych sylwetek uwielbianych przeze mnie femme fatale, bo w gruncie rzeczy tymi słowami można podsumować naszą XXI-wieczną Elżbietę Batory, dlatego też jestem wdzięczna losowi za dokopanie się do tego tytułu (co zważywszy na jego znikomą znajomość w Polsce wydaje się być nadzwyczajnym szczęściem). Przyznaję, że fatalistyczna postać Elisabeth Kane pomimo antagonistycznej charakterystyki tej postaci (albo, w przypadku mojego „odwrotnego” gustu, dzięki niej) była najsilniejszym katalizatorem do śledzenia jej losów w ciągłym skupieniu, utrzymującym się aż do napisów końcowych, ale nie jedynym. Film rozpoczyna powolny najazd kamery na portret Elżbiety Batory – jej wędrówka przez skąpany we mgle podjazd i przekroczenie fantazyjnych wrót pełnego przepychu wielkiego domostwa jest kwintesencją XVIII-wiecznego klimatu rodem z Nowego Orleanu, znanego widzom kina grozy między innymi z kultowego „Wywiadu z wampirem”. Właśnie w duchu takiej atmosfery Liebenberg i Sanchez utrzymali swoje dzieło – nieustannie podkreślali aurę filmu drogocennymi przedmiotami, staroświeckim wystrojem wnętrz i architekturą oraz operową, europejską ścieżką dźwiękową. „Eternal” to prawdziwa uczta dla zmysłów, podobnie jak to miało miejsce w „Byzantium” aczkolwiek z wykorzystaniem mniejszych nakładów finansowych. Poszukiwacze dosłownego straszenia z pewnością nie znajdą tutaj niczego dla siebie, bowiem twórcy nade wszystko zadbali o atmosferę pełnej buchającego erotyzmu tajemniczości, która niestety objawia się jedynie w sposobie kręcenia, bowiem scenariusz już od pierwszej sceny zdradza nam istotę zagrożenia, czyhającego na niczego nieświadome, spragnione homoseksualnych przeżyć kobiety i tkwiącego w centrum tego wszystkiego Ray’a Pope’a. Sekwencja wprowadzająca nas we właściwą akcję, czyli podcięcie gardła żony głównego bohatera i posilenie się jej krwią wyjawia prawdziwą naturę głównej bohaterki i jej towarzyszki (co w moim mniemaniu twórcy, aby dodatkowo spotęgować ciekawość widzów powinni sobie darować). Następnie poznajemy męża pierwszej ofiary, twardego gliniarza, który wolny czas spędza z żoną swojego przyjaciela, oddając się skrywanym przed bliskimi sadomasochistycznym praktykom. Gdy rusza na poszukiwania żony i trafia do przybytku Elisabeth Kane raczej nietrudno się domyślić, do czego wkrótce zaprowadzi go chęć rozwikłania tajemnicy i rozbudzona żądza do władczej kobiety. Tak, więc choć wydarzenia stricte kryminalne umiarkowanie trzymają w napięciu, dbając o najdrobniejsze szczegóły dalekosiężnej intrygi nie są w stanie niczym nadzwyczajnym zaskoczyć obeznanego z tym gatunkiem filmowym widza. Za to klimat grozy, wyczuwalny niemalże w każdej scenie, kilka razy przeszedł moje najśmielsze wyobrażenia. Otóż, twórcy najsilniej potęgowali go w trakcie mordów niczego nieświadomych ofiar, a na największą uwagę zasługuje tutaj polowanie Iriny (zjawiskowa Victoria Sanchez) zapoczątkowane na skąpanym we mgle, leżącym na uboczu pod lasem przystanku autobusowym. Po zwabieniu pewnego młodzieńca pomiędzy tonące w gęstym mroku drzewa następuje pełna napięcia sekwencja jego powolnej wędrówki przez las w poszukiwaniu jak się wkrótce okaże swojej nemezis. Z podobną równie umiejętnie potęgowaną grozą będziemy mieć do czynienia podczas polowania Iriny na pragnącą zwabić ją w pułapkę znajomą Pope’a oraz w trakcie jedynej sceny z golizną, kiedy to Kane pastwi się nad spragnioną brutalnego seksu kochanką Pope’a.

Po tym wszystkim, co napisałam wyżej pragnę ostudzić nieco ewentualny zapał koneserów filmów erotycznych, bowiem jak już wspomniałam tylko jedna aktorka zdecydowała się na eksponowanie swoich nagich piersi, a sceny seksu pojawiają się tutaj nie częściej niż w innych filmach grozy – owszem, twórcy konfrontują nas z aurą tłumionego erotyzmu, ale jedynie w kontekście klimatu, a nie dosłowności. Fabuła obraca się wokół legendy o Elżbiecie Batory oraz niebezpiecznych gierek pomiędzy Kane i Pope’m, gdzie ten drugi jawi się jako bezwolna marionetka, zabaweczka w rękach bezwzględnej kobiety (w końcu mężczyźni właśnie tym dla niej są – zwykłą rozrywką, nienadającą się nawet na pożywienie), co w zamyśle miało mieć mocno feministyczny oddźwięk. Niby nic nadzwyczajnego, ale mnie osobiście owa rozgrywka mocno wciągnęła, nagradzając ciekawym, niejednoznacznym finałem. UWAGA SPOILER Schwytana przez współczesną wersję swojego kuzyna Thurzo, pracownika Interpolu bądź Watykanu Elisabeth czeka w celi na poćwiartowanie, jedyną szansę przeżycia widząc w nadal opętanym jej pięknem Pope’u. Twórcy nie wyjawili nam, czy policjant stanął po stronie Kane, pozostawiając również w tajemnicy jej rzeczywistą naturę. Wiemy, że jej służąca, Irina nie była wampirzycą, co widać w momentach nakładania przez nią sztucznej szczęki, ale przypadek jej pani twórcy pozostawiają indywidualnej interpretacji odbiorcy – albo zwyczajna morderczyni z urojeniami o swojej nieśmiertelności, albo prawdziwa Elżbieta Batory, która jakimś cudem przeżyła ukamienowanie i dotrwała do XXI-wieku KONIEC SPOILERA.

„Eternal” jawi mi się, jako swego rodzaju powrót do estetyki kina wampirycznego dawnych lat – pełnego erotyki i przerażających, acz jakże intrygujących krwiopijców, które wręcz elektryzują swoim skrywanym przed światem okrucieństwem. Jednakże, choć jestem absolutną fanką tego rodzaju obrazów i nadal pełna nadziei będę poszukiwać „klonów” niniejszej produkcji odradzam seans wielbicielom wysokobudżetowych horrorów wampirycznych, pełnych porywającej akcji i efektów specjalnych, albo entuzjastom „brokatowych zmierzchopodobnych wampirków”. „Eternal” to artystyczna uczta dla zwolenników powolnych fabuł, osadzonych na niezdrowych relacjach pomiędzy znakomicie wykreowanymi bohaterami, z iście europejskim klimatem grozy na czele.  

czwartek, 26 grudnia 2013

„Świt żywych trupów” (1978)


Cały świat został opanowany przez łaknące ludzkiego mięsa żywe trupy, tysiącami przemierzające wielkie metropolie i bezkresne pustkowia w poszukiwaniu pożywienia. Ludzkość znajduje się na skraju zagłady – w obliczu przewagi liczebnej przeciwnika niedobitki starają się znaleźć bezpieczną, odizolowaną od trupów przystań. Pracownik stacji telewizyjnej, Stephen, wraz ze swoją dziewczyną Francine i znajomymi policjantami, Rogerem i Peterem, decyduje się na podróż drogą powietrzną. Kradną telewizyjny helikopter i ruszają na poszukiwanie odpowiedniego azylu, którym jak się wkrótce okaże będzie opanowane przez zombie centrum handlowe.

Po sukcesie „Nocy żywych trupów”, która ukształtowała eksploatowaną po dziś dzień konwencję zombie movies, George Romero, po upływie całej dekady, postanowił nakręcić bezpośredni sequel swojej przełomowej dla kina grozy historii. Do współpracy zaprosił mojego mistrza charakteryzacji, Toma Savini’ego oraz włoskiego speca filmów gore, Dario Argento, który oprócz wsparcia budżetowego wraz z między innymi znanym wielbicielom horrorów zespołem Goblin, skomponował kultową dzisiaj ścieżkę dźwiękową.

Żałuję, że obejrzałam „Świt żywych trupów”… tak późno. Sugerując się jakością powstałego w 1968 roku pierwowzoru, owszem szokującego dla ówczesnych odbiorców, ale nieprzystającego do wysokiej odporności na ekranową przemoc współczesnego odbiorcy, byłam przekonana, że w sequelu Romero postawił na podobną oszczędność w eksploatowaniu scen gore. Jednak w swoich rozważaniach nie wzięłam pod uwagę jednego – otóż, „Świt żywych trupów” powstał dziesięć lat po premierze części pierwszej, która była zmuszona w jakimś stopniu dostosować się do niskiej odporności tamtejszych widzów na filmową makabrę. Natomiast schyłek lat 70-tych był okresem wzmożonego wzrostu liczebności maksymalnie krwawych produkcji w kinach – w końcu publiczność miała już za sobą między innymi tak perwersyjne obrazy, jak „Ostatni dom po lewej”, czy „Teksańską masakrę piłą mechaniczną”, a więc i Romero mógł sobie pozwolić na więcej, bez ryzyka oznaczenia jego dzieła kategorią R, która drastycznie zaniżyłaby ewentualne wpływy z biletów.

Scenariusz „Świtu żywych trupów” jest bezpośrednią kontynuacją pierwowzoru, a więc zamiast borykać się z długim wprowadzeniem we właściwą akcję widz będzie miał przyjemność natychmiastowego „wejścia” w sam środek koszmaru – niemalże od razu stając oko w oko z hordami gnijących trupów rozstrzeliwanych przez członków jednostki specjalnej, z której na pierwszy plan wynurzą się ciemnoskóry Peter i Roger, modelowi ryzykanci, typowi wariaci urozmaicający dalszą akcję odpowiednio wyważoną dawką histerycznego humoru. Już pierwsze sceny, obrazujące szturm policji na opanowany przez zombie blok mieszkalny dają nam przedsmak rzezi, z którą będziemy obcować przez cały seans – rozrywanie na strzępy i konsumpcja członków ciała nieszczęśników, którzy na swoje nieszczęście nie zdążyli umknąć przed nieumarłymi oraz rozstrzeliwanie głów, z obowiązkowym ukazaniem krwi i mózgów bryzgających po ścianach… to wszystko norma, bowiem w dalszej części projekcji odbiorca szybko oswoi się z takimi widokami i zacznie przyswajać nieco bardziej makabryczne obrazy (co prawda następujące po sobie w zbyt szybkim tempie, aby przyjrzeć się szczegółom, ale i tak widoczne). Choć Tom Savini w charakteryzacji żywych trupów w przeważającej większości zdecydował się na daleko idący minimalizm – szare twarze (czego potem żałował, dostrzegając ich niebieskawą poświatę), zamglone spojrzenia, nastroszone włosy, porwane ubrania i ten mrożący krew w żyłach posuwisty, niemrawy krok – chwilami odstąpił od niego na rzecz odrażającej dosłowności. Wystarczy choćby wspomnieć szkaradnie okaleczonego mężczyznę atakującego Petera podczas pierwszego postoju w podróży helikopterem, pojawiającego się zaraz po scenie łamiącej jedno z fundamentalnych tabu w kinematografii: rozstrzelania dwoje nieumarłych dzieciaków. Patrząc na sylwetkę mężczyzny z okaleczoną połową twarzy tępo patrzącego na swoją potencjalną ofiarę odniosłam wrażenie, że Savini w tej jednej, krótkiej scenie pokazał mi coś, czego nie powstydziłby się sam Lucio Fulci – zrezygnował z realistycznego minimalizmu w wizualizacji antagonistów na rzecz odstręczającej makabry, co oczywiście kilkukrotnie powtórzył w trakcie późniejszych wydarzeń w centrum handlowym.

Wielu widzów twierdzi, że po dotarciu czwórki naszych protagonistów do położonego na uboczu wielkiego kompleksu handlowego akcja „Świtu żywych trupów” diametralnie zwalnia, że makabra zostaje wówczas wyparta przez niekończące się rozterki egzystencjalne, obserwacje natury tak ludzkości, jak i żywych trupów oraz życie codzienne niedobitków w warunkach ekstremalnych. Nie zgadzam się z tym, bo choć jest kilka takich przestojów to Romero nie pozwala im opanować całego scenariusza, pamiętając o ryzyku ewentualnego znudzenia widzów, a co za tym idzie przeplatając tego rodzaju wątki ze scenami większej akcji. Wystarczy choćby wspomnieć „szaleństwo zakupowe” dwóch naszych ryzykantów, Petera i Rogera w trakcie, którego przeganiają żywych trupów od jednych drzwi do drugich, albo ich wariacką jazdę przez parking, zakończoną zbryzganiem krwią nieumarłego jednego z nich oraz przeprowadzenie widza przez kolejne fazy choroby niegdysiejszego członka jednostki specjalnej, w finale nagradzającego odbiorców mrożącą krew w żyłach sekwencją jego powolnego powstawania z martwych. Choć niedostatki budżetowe zmusiły twórców do częstego improwizowania – dodawania niektórych scen w trakcie kręcenia oraz aprobowania co ciekawszych, wymyślonych naprędce przez aktorów dialogów, dzięki którym aspekty stricte humorystyczne zyskały na pewnej lekkości – nie zapomnieli o trafnym moralizowaniu, bez którego „Świt żywych trupów” straciłby sporo na wartości, zamieniając się w zwykłą rąbankę dla niewymagających myślenia widzów. Zombie w zamyśle Romero wcale nie muszą nikogo ugryźć, aby zasilił on ich szeregi – wystarczy, że umrze, a już z automatu powraca z martwych, aby siać zniszczenie, a powstrzymać może go jedynie strzał w głowę. Kolejnym odstępstwem od obecnie eksploatowanego w kinie i literaturze mitu nieumarłych jest zachowanie ich szczątkowej pamięci, co pozwoliło twórcom wysnuć pierwszy kąśliwy wniosek na temat natury ludzkiej. Otóż, pomimo utraty zmysłu mowy i dynamizmu ruchowego nasze truposze uparcie wracają do miejsc mających fundamentalne znaczenie dla ich doczesnego życia. Dlatego, aż tylu ich spaceruje po centrum handlowym – w końcu ludzie zawsze uwielbiali zakupy: chęć posiadania różnych rzeczy okazała się silniejsza od śmierci. Oprócz potępienia konsumpcjonizmu Romero wymierza oskarżycielki palec w najniższe instynkty naszej rasy, zauważając, że nawet w obliczu klęski światowej, w starciu z nowym wrogiem nie pozbyliśmy się pragnienia zabijania bliźnich (scena z gangiem motocyklowym, których szeregi zasilił sam Tom Savini), a przecież idąc za słowami księdza z początkowych minut seansu „Kiedy wstają umarli musimy przestać zabijać, bo przegramy wojnę”. Jak widać na przykładzie fabuły „Świtu żywych trupów” nawet apokalipsa nie zmusi człowieka do zawieszenia broni…

George Romero i Tom Savini podczas kręcenia jednego z najpopularniejszych zombie movie w historii kina dysponowali bardzo niewielkim budżetem, co patrząc na kształt całości jedynie podkreśla ich rzadko spotykany talent. To żadna sztuka nakręcić opierający się próbie czasu, klimatyczny i niosący pewne przesłania horror z multum realistycznych scen gore, mając do dyspozycji wielomilionowe nakłady finansowe i wsparcie ekspertów połowy Hollywoodu – prawdziwy geniusz ujawnia się w momencie stworzenia „czegoś z niczego”, bo choć mogłabym zarzucić „Świtowi żywych trupów” zbyt krótkotrwałe skupienie na makabrycznych szczegółach, jak to miał w zwyczaju robić Lucio Fulci, czym zdobył moje serce, to nie zmieni to faktu, że Romero i Savini stworzyli coś wyjątkowego – pouczające, pełne akcji, klaustrofobicznego klimatu i wyważonego gore ponadczasowe dzieło, które w moim mniemaniu całkowicie przebiło oryginał z 1968 roku oraz naturalnie remake Zacka Snydera.