wtorek, 23 lutego 2016

„Las samobójców” (2016)


Sara dostaje informację o zaginięciu siostry bliźniczki, Jess, która w ostatnim czasie zajmowała posadę nauczycielki w jednej ze szkół w Tokio. Jakiś czas temu wybrała się na wycieczkę do Aokigahara, zwanego Lasem Samobójców i od tamtego momentu nikt jej nie widział. Zatroskana Sara rusza do Japonii, celem podjęcia własnych poszukiwań siostry. W hotelu nieopodal Aokigahara poznaje australijskiego dziennikarza, Aidena, który w zamian za artykuł o jej sprawie oferuje kobiecie swoje towarzystwo w przeprawie przez las pod przewodnictwem wynajętego przez niego strażnika, Michiego. Nazajutrz cała trójka wchodzi do niesławnego Lasu Samobójców, a po kilku godzinach żmudnej wędrówki odnajdują namiot należący do Jess. Pomimo przestróg Michiego Sara postanawia spędzić noc w tym miejscu, w nadziei, że siostra wróci do obozu, a Aiden decyduje się dotrzymać jej towarzystwa.

Trzy lata temu powstał telewizyjny, niezbyt udany horror, którego akcja umownie rozgrywała się w japońskim Aokigahara – jednym z najczęściej wybieranych miejsc na świecie przez ludzi pragnącym odebrać sobie życie. Po obejrzeniu filmu zdumiało mnie, że twórcy częściej nie wykorzystują tej konkretnej scenerii, bo tkwi w nim ogromny potencjał dla gatunku. Z takiego samego założenia wyszedł David S. Goyer, producent kolejnej fabularnej produkcji, której akcję umiejscowiono w Aokigahara, który po przeczytaniu kilku artykułów o niesławnym japońskim lesie doszedł do wniosku, że ma szansę znakomicie sprawdzić się w kinie grozy. Reżyserem jak się okazało całkiem drogiego obrazu, bo zrealizowanego za dziesięć milionów dolarów, zrobiono debiutującego w pełnym metrażu Jasona Zadę, a napisanie scenariusza powierzono Nickowi Antosca, Sarah Cornwell i Benowi Ketai. Ale choć część zdjęć kręcono w Japonii przez wzgląd na zakaz filmowania w Aokigahara twórcy musieli wybrać inną głuszę, imitującą Las Samobójców – zdecydowano się więc na Serbię.

Projekt zapoczątkowany przez Goyera delikatnie mówiąc nie przypadł do gustu krytykom, co zważywszy na scenariusz filmu wcale mnie nie dziwi. „Las samobójców” bez wątpienia celował głównie w wielbicieli horrorów nastrojowych, w osoby przyjmujące tego rodzaju produkcje z całym ich dobrodziejstwem, bez domagania się oryginalnych rozwiązań, nad które wynoszą ograne motywy. Ja również cenię sobie kilka szeroko wyeksploatowanych konwencji kina grozy, dlatego nie zaalarmowały mnie doniesienia o sztampowej fabule – bardziej uczulały szacunki budżetu, przeznaczonego na realizację filmu, który w połączeniu z dystrybucją kinową wróżył jakiś przeładowany efektami komputerowymi twór, którego próby straszenia zostaną sprowadzone głównie do prymitywnych jump scen. Jakież więc było moje zdziwienie na widok wizualnej powściągliwości Zady, który w centralnym miejscu osadził dramaturgię i klimat - efekty i to w dodatku nieprzekombinowane traktując bardziej w kategoriach przyjemnych w odbiorze przerywników. Jednak, przyznając rację kilku krytykom, fabuła znacząco odstaje od strony technicznej „Lasu samobójców”, oczywiście oferując kilka interesujących wątków, ale niestety nie w intrydze przewodniej. Zaczyna się całkiem obiecująco, choć zapewne z perspektywy koneserów ambitnej kinematografii nadzwyczaj sztampowo. Osadzona w podwójnej roli bliźniaczek Sary i Jess, Natalie Dormer, pokazała tutaj taką charyzmę i uderzającą lekkość wcielania się w fikcyjne postacie, że już w krótkim prologu zyskała sobie moją przychylność. W dużej mierze właśnie jej kreacji zawdzięczam przyjemność, jaką odczuwałam podczas wprowadzających we właściwą akcję sekwencji, ale nie bez znaczenia była również warstwa dramatyczna scenariusza. Typowa historyjka o siostrzanej miłości i tragicznej śmierci rodziców bliźniaczek przed laty, która sprawiła, że resztę dzieciństwa spędziły pod opieką troskliwej babci. Wiem, że to nic nadzwyczajnego, ale twórcy przybliżają przeszłość Sary i Jess, zarówno za pośrednictwem krótkich retrospekcji, jak i rozmów z Aidenem (dobry warsztat Taylora Kinney’a) bez irytującego patosu, nadmiernego dramatyzowania, przez co cała obyczajowa otoczka w moim pojęciu tak zgrabnie koegzystowała z głównym wątkiem, że z miejsca dałam się porwać tej opowieści. Niestety, tylko do pewnego momentu, bo pobyt Sary i Aidena w Aokigahara przyniósł kolejny wątek, narzucający tempo dalszej akcji, który nie drażnił mnie brakiem innowacyjności, ale zbyt topornym podejściem do tematu. Moment, w którym w Lesie Samobójców nastolatka odziana w szkolny mundurek daje Sarze do zrozumienia, że towarzyszący jej Aiden niesie jakieś zagrożenie jest punktem zwrotnym w scenariuszu, ale „tak grubymi nićmi szytym”, że jestem przekonana, iż większość obytych z gatunkiem widzów momentalnie domyśli się, jak zostanie sfinalizowany. Przewidywalność niniejszego wątku na domiar złego sprawiła, że przez całą drugą partię seansu reagowałam na zachowanie głównej bohaterki inaczej niźliby tego oczekiwali scenarzyści. Nie potępiając jej nieprzemyślanych z punktu widzenia obserwatora zachowań, bo w końcu należycie umotywowanych jej troską o siostrę oraz rozchwianą psychiką przez potworności, jakim świadkuje w Aokigahara, UWAGA SPOILER ale poprzez przekonanie, jakie ugruntował we mnie toporny zwrot akcji, że Sara nie postępuje właściwie słuchając nieznajomej nastolatki przechadzającej się po lesie i utrzymującej, że zna Jess KONIEC SPOILERA.

W zderzeniu z czasem nieumiejętnie prowadzoną intrygą oprawa audiowizualna i sekwencje stricte horrorowe wypadają nadzwyczaj zacnie. Kiedy akcja się zaognia, burząc przyjacielską relację pomiędzy Sarą i Aidenem, jednocześnie wprowadzając akcent survivalowy wizualizacje czy to halucynacji głównej bohaterki, czy to manifestacji nadprzyrodzonego odwracają uwagę od niedostatków fabularnych, przynajmniej na tyle skutecznie, żeby bez poczucia marnotrawienia czasu oczekiwać na finał filmu, notabene oczywisty najprawdopodobniej nawet dla mniej domyślnych widzów. Paniczne przedzieranie się przez odpowiednio mroczny las, uderzający aurą zaszczucia i śmiertelnego niebezpieczeństwa, uatrakcyjniono nieprzekombinowanymi próbami straszenia, bazującymi zarówno na dłuższych, dosadnych sekwencjach, jak i jump scenkach. Spośród tych pierwszych na plus można wyróżnić szkaradną twarz widmowej postaci w jaskini, bo chociaż cała seria zdarzeń prowadząca do owej z wyczuciem oddanej na ekranie upiornej twarzy przywodzi na myśl skojarzenia z „Zejściem” to nie ma się poczucia beznamiętnego powielania. Powtarzalność zauważyłam też w krwawym ujęciu białych robaków kłębiących się w ranie na dłoni Sary i pod skórą jej ręki – tym razem przypomniał mi się „Boogeyman 2”, tylko że tam dużo bardziej dosadnie twórcy podeszli do akcentów gore. Z jump scen zdecydowanie najbardziej pomysłowo wypada sekwencja z przeglądaniem slajdów, ale w moim odczuciu finalne uderzenie zaserwowano przedwcześnie, przez co nie wymusiło na mnie pożądanej reakcji, chociaż przyznaję, że nastrojowe wstępne obrazki porażały klimatem. Za to mimowolnie uniosłam się z fotela jeszcze przed wejściem głównych bohaterów do Lasu Samobójców, podczas ujęcia ze staruszką, idealnie pogrywającego na emocjach i umiejętnie dawkującego napięcie. W pamięć wbiła mi się również jump scenka z dziewczynką w namiocie oraz podążanie szepczącej widmowej postaci krok w krok za Sarą, w dodatku szepczącej, żeby się odwróciła, na szczęście sfinalizowane z myślą o delikatnym zaniepokojeniu odbiorcy, a nie kolejnym poderwaniu go z fotela. W połączeniu z nie jakoś nadzwyczaj miażdżącą, acz jak na mainstreamowy obraz całkiem zadowalającą mroczną scenerią efekty specjalne wypadają zadowalająco, a przynajmniej na tyle, żeby chciało się dotrwać do napisów końcowych.

Wyłączając wątek dynamizujący fabułę „Las samobójców” oglądało mi się całkiem przyjemnie. Oczywiście bez nadmiernych zachwytów, ale jak na dystrybuowany w kinach, zrealizowany za całkiem pokaźną sumkę współczesny horror nastrojowy naprawdę jest nieźle. Spodziewałam się większej ingerencji komputera, ale na szczęście debiutujący w pełnym metrażu Jason Zade zorientował się, że ograniczanie wpływu nowoczesnej technologii w tym gatunku jest o wiele bardziej pożądane. Szczególnie przez miłośników horrorów, a przecież przede wszystkim do nich kierowano tę produkcję.  

5 komentarzy:

  1. Jak dla mnie był to dobry film. Może bez rewelacji, ale fajnie się go oglądało. Bardzo ciekawe zakończenie. Kanadyjski pierwowzór z 2013 roku moim zdaniem jest o wiele gorszy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wczoraj mialem okazje obejrzeć ta oto produkcje , powiem szczerze jakos pioronujucego wrazenia na mnie nie zrobila , chwilami mialem wrecz wrażenie ze reżyser przeznaczyl te oto pieniążki na blizej nieokreslony cel bo moim zdaniem temat jaki mial przed soba rezyser i jak to ujelas spory zastrzyk gotowki mozna bylo stworzyc super film a tak oto powstala zwyczajna przygodowka. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Spodziewałam się lepszego filmu. Wyszło nijako. :-(

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak się właśnie zastanawiałam, skąd znam te oczy, a to Natalie. Kojarzę ją głównie jako brunetkę. Muszę poszukać tego filmu :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Faktycznie ten film olgąda się całkiem przyjemnie, ale na pewno do grona ulubionych filmów z tego gatunku nie trafi.

    OdpowiedzUsuń