poniedziałek, 15 maja 2017

„Bornless Ones” (2016)

Emily i Jesse kupują drewniany dom w zacisznej okolicy po to aby mieszkać bliżej placówki, w której zamierzają umieścić cierpiącego na porażenie mózgowe brata kobiety, Zacha. Ich przyjaciele, Woodrow i jego spodziewająca się dziecka dziewczyna, Michelle, przyjeżdżają z nimi, aby pomóc im w uporządkowaniu starego domu. Wewnątrz znajdują dziwne symbole, których niezwłocznie się pozbywają. Nazajutrz odkrywają, że stan Zacha znacznie się poprawił. Chłopak odzyskał władzę w nogach i porozumiewa się z otoczeniem, ale jego zachowanie niepokoi pozostałych. Cudowne ozdrowienie Zacha jest początkiem serii nadnaturalnych wydarzeń. Emily nabiera przekonania, że ma to związek z tajemniczymi symbolami, które znaleźli w domu i księgami znajdującymi się w piwnicy.

Pełnometrażowy debiut reżyserski Alexandra Babaeva zatytułowany „Bornless Ones” jest horrorem klasy B przywołującym ducha krwawego kina grozy z dawnych lat. Scenariusz Babaev napisał sam, po raz pierwszy podejmując się opracowania tego rodzaju tekstu z myślą o pełnym metrażu. Wcześniej reżyserował i pisał scenariusze shortów i po nakręceniu „Bornless Ones” nie porzucił tego zajęcia, jak jednak widać na tymże przykładzie nie zamierza ograniczać się do krótkometrażówek. I dobrze, bo dał mi powody, by przypuszczać, że nie tylko darzy wielką miłością krwawe horrory z lat 80-tych, ale potrafi także przywołać ich ducha, co w dzisiejszych czasach nie zdarza się tak często, jakbym tego chciała. Oczywiście, „Bornless Ones” nie jest idealnym przeniesieniem jakości niskobudżetowych rąbanek ze wspomnianej dekady. Do domniemanego inspiratora Babaeva czyli „Martwego zła” Sama Raimiego jeszcze dużo omawianej pozycji brakuje, ale to co zobaczyłam w zasadzie wystarczyło, żebym odczuła dużą satysfakcję.

Już stosunkowo dawno temu nabrałam przekonania, że istnieje o wiele większa szansa natrafienia na klimat zbliżony do starszych horrorów we współczesnych niskobudżetowych obrazach niźli w przypadku wysokobudżetowych tworów. I „Bornless Ones” jest kolejnym dowodem słuszności mojej tezy. Nie mam wątpliwości, że gdyby Alexander Babaev dysponował wielomilionowym budżetem jego film znacznie straciłby na atmosferze, być może nawet reżyser podkopałby wiarygodność efektów specjalnych, bo wówczas istniałoby spore ryzyko, że jak wielu przed nim zechce popisać się zdobyczami nowoczesnej technologii. „Martwe zło”, kultowy horror Sama Raimiego, z którego Babaev najprawdopodobniej czerpał natchnienie, był ekstremalnie tani. Dlatego wydaje się, że twórcy dysponującemu niskim budżetem łatwiej jest przywołać ducha tej produkcji niż reżyserowi mogącemu pozwolić sobie na szastanie pokaźną gotówką, pod warunkiem oczywiście, że nie pozwoli, aby niedostatki finansowe działały na niego hamująco. Nie jest to łatwe, czego dowodem masa wprost tragicznych współczesnych tworów zrealizowanych niskim kosztem, wydaje mi się jednak, że jeśli ma się zamiar wystylizować obraz na rąbankę z lat 80-tych większą szansę ma się wówczas, gdy nie dysponuje się wysokimi nakładami pieniężnymi. Alexander Babaev w swoim „Bornless Ones” wydobywa potencjał drzemiący w... taniości. Przybrudzony, przygniatający klimat wszechobecnego zagrożenia, gęsta, niemalże lepka groza bijąca z ekranu w dużej mierze bierze się z ograniczeń finansowych. Niechlujne zdjęcia, częste zbyt duże zbliżenia, odrobina montażowej chaotyczności i niejednokrotnie dziwaczne kąty nachylenia kamer idealnie łączą się z przyblakłą, przybrudzoną kolorystyką, w efekcie oferując nam naturalistyczny obraz przywołujący na myśl tanie rąbanki z lat 80-tych. Zwłaszcza wzmiankowane już „Martwe zło”. Podczas prologu nie byłam jeszcze pewna zdolności twórców „Bornless Ones” - patrząc na demoniczną twarz opętanej dziewczynki i zbytnie rozproszenie nocnych ciemności sztucznym oświetleniem obawiałam się, że filmowcom braknie talentu do zadowalającego przełożenia zamysłu Alexandra Babaeva na ekran. Moje wątpliwości rozwiązała następująca niedługo potem sekwencja na stacji benzynowej (ktoś powinien napisać rozprawę o obecności tego obiektu w horrorze), ponieważ wówczas z mojego punktu widzenia operatorzy i oświetleniowcy po raz pierwszy w pełni unaocznili brud oblepiający poszczególne kadry. Pozostali przy nim, dzięki czemu zintensyfikowali złowieszczą aurę spowijającą drewniany dom będący nowym nabytkiem dwóch bohaterów filmu, pozostających w związku Emily i Jesse'ego. Przycupnięty w odosobnionej, zalesionej okolicy niepozorny budyneczek już w ujęciach zewnętrza wprost emanuje skłębioną grozą, nie tak wyrazistą jak ten z „Martwego zła”, ale odpychająca reakcja widza na jego widok jest praktycznie gwarantowana. Rustykalne, zakurzone wnętrze poprzecinane wąskimi wiązkami światła wydobywającego się z małych przerw pomiędzy deskami, którymi zabito okno, w następujących chwilę potem ujęciach zrobionych na parterze całym swoim wyglądem udowadnia, że twórcy „Borness Ones” nie mają żadnych trudności w umiejętnym operowaniu światłem i cieniem. To znaczy takim, który uwypukla ponurość tego miejsca i jakieś zepsucie być może czające się w zalegających gdzieniegdzie nieprzeniknionych ciemnościach. Alexander Babaev nie ogranicza akcentowania obecności jakiegoś zagrożenia do zdjęć mrocznych pomieszczeń, stosunkowo szybko pokazując widzom dziwne symbole wyryte na paru deskach, a trochę później informując go o zalegających w piwnicy księgach zawierających niepokojące treści (Goecja) .

Na środkową partię „Bornless Ones” moim zdaniem scenarzyście zabrakło pomysłu, a całej ekipie talentu do dosadniejszego generowania napięcia. Przygniatający klimat grozy nie zostaje należycie dopełniony trzymającymi w napięciu sekwencjami zwiastującymi obecność czegoś nieznanego. Śmiem jednak podejrzewać, że natura owego zagrożenia będzie zagadką jedynie dla bohaterów filmu, bo nie wydaje mi się, żeby niewłaściwe odczytanie prologu „Bornless Ones” było w ogóle możliwe. Scenarzyście wyraźnie nie zależało na utrzymaniu tego w tajemnicy i moim zdaniem w tym przypadku okazało się to właściwym zabiegiem, bo dzięki temu w prosty sposób wzmógł poczucie nieuchronności makabry u widza. Gdyby porwał się na trudniejszą sztukę uwypuklania niebezpieczeństwa z równoczesnym wstrzymywaniem się od wyjawiania charakteru zła gnieżdżącego się w drewnianym domku najprawdopodobniej atmosfera grozy straciłaby na wyrazistości. Bo niestety Alexander Babaev nie opanował jeszcze wszystkiego, czego oczekuje się od twórców klimatycznego kina grozy, nie potrafił wykrzesać ze środkowej partii swojego pełnometrażowego debiutu tyle napięcia, ile powinno wypływać z tego typu fabuł. Odkrywanie tajemniczych symboli i ksiąg znajdujących się w nowym domu Emily i Jesse'ego oraz koszmarny sen głównej bohaterki o zakrwawionym mężczyźnie wyłaniającym się z jutowego worka zostały poprowadzone tak nieskładnie, bez dbałości o powolnie budowaną aurę narastającej grozy, że doprawdy ciężko jest odczuć maksimum napięcia płynącego z tych samych w sobie złowieszczych składowych. Cudowne ozdrowienie Zacha dostarcza już dużo więcej niewygodnych emocji nie tylko dlatego, że doskonale wiemy, jaka siła się do tego przyczyniła i narracja w tym miejscu odznacza się większą płynnością, ale również przez niepokojące podobieństwo niepewnie stojącego chłopca do zakrwawionego osobnika ze snu Emily. Dalsze partie „Bornless Ones” jak można się tego spodziewać są spektaklem całkiem krwawej (acz bez przesady) przemocy z udziałem przekonująco ucharakteryzowanych maszkar przemawiających jakże upiornymi głosami będącymi swoistym miksem grubych skrzeków i dziecięcej jedwabistości. Praktyczne efekty specjalne cechują się tutaj takim realizmem, że chwilami wręcz ciężko było mi patrzeć na różnego rodzaju obrażenia zadawane nieszczęśnikom znajdującym się w feralnym domu. Zwłaszcza, że twórcy nie bali się długich zbliżeń na poszarpane rany broczące substancją jakże trafnie imitującą posokę, a scenarzysta obmyślił kilka doprawdy odpychających form okaleczenia ludzkiego ciała. Ostre narzędzie sterczące z oczodołu mężczyzny, czy pogrzebacz zatopiony w ciele innego osobnika pod iście wymyślnym kątem (od szyi przez policzek) prezentują się wręcz doskonale, tak pod kątem koncepcji, jak i realizacji. Ale najbardziej zdumiewające jest wkręcanie za pomocą wiertarki śrubki w swoje własne ciało celem ustabilizowania wypadającej żuchwy i podobna forma usztywniania złamanej nogi z tą różnicą, że w tym celu wykorzystana zostaje również deska. Groteskowy, budzący niesmak moment, który bodajże najdobitniej uwypukla szaleństwo, jakie opanowuje ten dom – chorobliwy pierwiastek niemalże oszałamiający skalą zepsucia. Na koniec warto również wspomnieć o finale, w którym uwidacznia się pewna ironia, jeśli połączyć to z informacjami przekazanymi wcześniej, nie radzę jednak nastawiać się na jakiś miażdżący, niebywale zaskakujący akcent, bo scenarzyście nie o to chodziło.

„Bornless Ones” to całkiem klimatyczny, choć cierpiący na niedobór napięcia horror całkiem udanie przywołujący ducha niskobudżetowych rąbanek z dawnych lat. Przybrudzony, duszący klimat wszechobecnej grozy, egzaltacja często bijąca z kreacji aktorów, realistyczne krwawe efekty specjalne i przekonujące, upiorne charakteryzacje maszkar grasujących w mrocznym drewnianym domku na odludziu – wszystko to nasuwa na myśl niskobudżetowe krwawe kino grozy z przedostatniej dekady XX wieku, zwłaszcza „Martwe zło”, do którego jednak (muszę to zaznaczyć) „Bornless Ones” jeszcze daleko. Niemniej myślę, że wielbicielom filmowych rąbanek ze wspomnianego okresu mogę spokojnie polecić ten obraz – nie twierdzę, że spodoba się im wszystkim, ale śmiem podejrzewać, że właśnie w tej grupie znajduje się najwięcej potencjalnych sympatyków tej produkcji.

1 komentarz:

  1. Fabula filmu przypadla mo do gustu, ale juz gra aktorska wola o pomste do nieba . Blondynka zagrala tak sztucznie , ze od polowy seansu modlilem o jej zgon :)

    OdpowiedzUsuń