sobota, 27 maja 2017

„The Ferryman” (2007)

Dwie zaznajomione pary, Kathy i Zane oraz Tate i Chris, chcąc przedostać się z Nowej Zelandii na Fidżi decydują się skorzystać z odpłatnych usług małżeństwa Dave'a i Suze. Na zarządzanym przez nich jachcie wkrótce mają przedostać się do miejsca docelowego, ich plany zakłóca jednak wezwanie o pomoc odebrane, gdy znajdują się na pełnym morzu. Sygnał zostaje nadany ze stateczku, na którym znajdują wycieńczonego mężczyznę. Zabierają go na jacht, gdzie nieznajomy raczy ich historią o sztormie, który zabił pozostałych członków załogi. Wkrótce potem przypuszcza atak na Zane'a, zanurzając ostrze należącego do niego noża w jego brzuchu. Dave wyrzuca napastnika za burtę, a chwilę potem okazuje się, że Zane nie odniósł żadnych obrażeń.

Nowozelandzko-brytyjski „The Ferryman” jest drugim pełnometrażowym filmem Chrisa Grahama i jak na razie jedynym horrorem. Scenariusz opracował Nick Ward na podstawie historii, którą obmyślił wspólnie z Matthew Metcalfem, a szacunkowa kwota, którą przeznaczono na realizację i dystrybucję filmu wyniosła siedem milionów dolarów nowozelandzkich. Oglądając „The Ferryman” ma się jednak nieustające wrażenie, że produkcja pochłonęła jakieś grosze, że to kolejna niskobudżetówka, co w moich oczach przemawia na korzyść Chrisa Grahama. W końcu niewielu jest twórców, którzy potrafią zapanować nad szaleństwem drogiego komputerowego efekciarstwa, które na ogół obniża jakość XXI-wiecznych horrorów.

„The Ferryman” rozpoczyna krótka przemowa niewidocznej postaci traktująca o Charonie, mitologicznym przewoźniku dusz, dając widzom jasno do zrozumienia, że fabuła filmu będzie nawiązywać do tej mitycznej sylwetki. Wspominam o tym tylko dlatego, że owe wprowadzenie może co poniektórym nasunąć na myśl „Piąty wymiar” Christophera Smitha, zasugerować, że mógł on czerpać ze scenariusza Nicka Warda. Mnie taka myśl przemknęła przez głowę w trakcie owego krótkiego wprowadzenia – wrażenie pogłębiło miejsce akcji, czyli niewielki jacht przemierzający jak się wydaje bezkresne wody, łącznie z rozpędzającym akcję odnalezieniem przez protagonistów niemalże całkowicie wyludnionej łodzi. Z czasem uwidaczniają się duże różnice pomiędzy tymi dwoma obrazami, ale nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że Christopher Smith co nieco z „The Ferryman” zapożyczył. Początkową fazę podróży protagonistów, której celem jest Fidżi, poświecono przede wszystkim skrótowemu przedstawieniu owej „wesołej gromadki”. „The Ferryman” podpina się pod chętnie eksploatowany w horrorze motyw grupki przyjaciół, która gdzieś wyjeżdża (w tym przypadku wypływa) i już samo to każe nam przypuszczać, że nie dostaniemy wnikliwych portretów psychologicznych, że będziemy musieli zadowolić się jedynie ogólnikami, bo scenarzyści horrorów serwujących wspomniany motyw zdecydowanie częściej poprzestają na schematycznych, niezbyt dogłębnych zarysach osobowości pozytywnych postaci. Takie podejście do protagonistów rzadko mi przeszkadza – głównie wówczas, gdy scenarzyści zanadto ich spłaszczą bądź w ich podejściu uwidacznia się swoista toporność, jednak z żadnym z tych przypadków nie musiałam mierzyć się w trakcie seansu „The Ferryman”. Każdy członek niewielkiej obsady „The Ferryman” posiada jakieś niedostatki warsztatowe, ich kreacjom nie można oddać stuprocentowej wiarygodności, ale owe potknięcia nie były takiej rangi, żebym uznała je za wielce problematyczne. Mój odbiór postaci nie został zakłócony, był dokładnie taki, jaki w zamyśle twórców miał być, pomimo ewidentnych wpadek aktorów. Najbardziej irytującą postacią „The Ferryman” jest jasnowłosa Tate – rozkapryszona, samolubna, narcystyczna kobieta obdarzona doprawdy niskim ilorazem inteligencji została celowo przejaskrawiona, tak aby widz patrząc na nią czuł przede wszystkim niechęć doprawioną zażenowaniem, miejscami natomiast w jej zachowaniu uwidaczniają się całkiem zgrabnie przedstawione akcenty komediowe – czarny humor w tak lubianym przeze mnie nienachalnym wydaniu. O chłopaku Tate, Chrisie, nie da się powiedzieć nic ponadto, że z jakiegoś kompletnie mi nieznanego powodu jest w nią wpatrzony, jak w obrazek. Małżeństwo zarządzające jachtem, na pokładzie którego tkwi cała szóstka bohaterów to bardzo sympatyczna, zgodna para przywiązana do swojego psa. Ale największą uwagą scenarzysta obdarzył Kathy i Zane'a – zdroworozsądkową parkę będącą całkowitym przeciwieństwem Tate. U kobiety uwidaczniają się cechy typowe dla final girl, ponadto dowiadujemy się, że od jakiegoś czasu dręczą ją wyrzuty sumienia za coś, co miało miejsce w niedalekiej przeszłości i że kiedyś była pielęgniarką.

Incydentem delikatnie zakłócającym dotychczas odprężający rejs jest osobliwe znalezisko we wnętrznościach złowionego rekina – ludzka dłoń z wciąż tkwiącym na nadgarstku zegarkiem. Realistycznie się prezentujący, makabryczny rekwizyt nie jest pierwszym dosadnym sygnałem sugerującym późniejszy skręt w stronę rąbanki, bo już w prologu mogliśmy zaobserwować niewielki rozlew krwi. Fani gore z pewnością nie będą do końca zadowoleni, bo choć pojawia się kilka dużych zbliżeń na odniesione rany, a twórcy efektów specjalnych postarali się o ich jak najbardziej wiarygodny kształt to poziom drastyczności nie jest tak wysoki, a sposoby okaleczania ofiar tak pomysłowe, żeby sprostać wymaganiom sympatyków krwawego horroru, którzy nastawiają się właśnie na taką stylistykę. „The Ferryman” najwięcej korzyści może przynieść wielbicielom nastrojowego kina grozy, którzy nie mają nic przeciwko posiłkowaniu się, w umiarkowanych dawkach, substancją imitującą posokę. Atmosfera nieuchronnie zbliżającego się koszmaru nie wynika jedynie ze scenariusza, czy gwarantujących poczucie izolacji, jak się wydaje bezkresnych wód otaczających bohaterów znajdujących się na niewielkim jachcie, od sprawności którego są całkowicie zależni – nie, twórcy „The Ferryman” w żadnym razie nie idą na łatwiznę. Operatorzy i oświetleniowcy intensyfikują grozę, przyblakłymi, ponurymi, a nawet delikatnie przybrudzonymi zdjęciami, które największe wrażenie robią wtedy, gdy pojawia się gęsta mgła, zdająca się dosłownie zakleszczać protagonistów w samym sercu najprawdziwszego koszmaru. Wpadające w ucho utwory muzyczne akompaniujące co poniektórym sekwencjom również znalazły swoje zastosowanie w budowaniu dosłownie przygniatającego klimatu wyalienowania i zagrożenia. Sukcesywnie się zagęszczającego nie tylko dzięki dramatycznemu rozwojowi akcji, ale również dzięki staraniom realizatorów, którym nie zabrakło przytomności, nie pozwolili sobie na pozostawanie ani kroku w tyle, konsekwentnie zagęszczając złowieszczą atmosferę coraz większym mrokiem, nie pozwalając ponadto aby sekwencje mające bazować na wzmożonym napięciu okazały się nieskuteczne za sprawą nazbyt pośpiesznego podążania w kierunku ich finalizacji. Nie bez znaczenia jest również pomysł na wspomniany już koszmar, z którym będą musieli zmierzyć się protagoniści. Na pokład jachtu, którym podróżują wnosi go mężczyzna znaleziony na uszkodzonym, upiornie się prezentującym stateczku. Każdy fan horrorów wie, że altruizm w tym gatunku zwykle oznacza kłopoty – wybawianie z opresji nieznajomych najczęściej nie kończy się dobrze dla usłużnych protagonistów, dlatego moment pojawienia się tajemniczego przybysza powinien sprawić, że w ich głowach odezwą się dzwonki alarmowe. Co ciekawe to obdarzona najmniejszym ilorazem inteligencji bohaterka „The Ferryman”, Tate, będzie się sprzeciwiać wyruszeniu z misją ratunkową, ale bynajmniej nie dlatego, żeby intuicyjnie wyczuwała kłopoty – jej sprzeciw jest bowiem podyktowany samolubnym pragnieniem jak najszybszego dotarcia do luksusowego kurortu. W każdym razie niedługo po pojawieniu się nieznajomego mężczyzny na pokładzie ma miejsce wydarzenie, które już w momencie wyrzucania dodatkowego pasażera za burtę objawia widzom naturę niejasno akcentowanego wcześniej niebezpieczeństwa. Bohaterom „The Ferryman” rozszyfrowanie z czym tak naprawdę mają do czynienia zajmuje dużo więcej czasu, właściwie to objawienie będzie dane jedynie nielicznym, bo tajemniczy przybysz nie będzie zbyt długo zwlekał z przypuszczeniem ataku. Bardzo dobrze przeprowadzonego, bo wykazującego się dużą dbałością o napięcie i ze względu na ich charakter zmuszającego widza do jako takiej czujności, bez niej bowiem można mieć drobne trudności UWAGA SPOILER w rozeznaniu się kto jest kim KONIEC SPOILERA. Jak już wspomniałam mordy nie charakteryzują się niczym szczególnym, ale to nie znaczy, że cała działalność agresora nie przedstawia sobą absolutnie żadnej wartości – obok umiejętnie dawkowanego napięcia i mocno zagęszczonego klimatu grozy pojawia się wszak kilka doprawdy intrygujących momentów, czasem zmyślnie doprawionych interesującą groteską (szaleńczy występ Tate zakończony masturbacją), a innymi razy przejmującym tragizmem (pies). Demoniczna charakteryzacja pokazana pod koniec i wcześniejsze makabryczne ujęcia twarzy małej dziewczynki stanowią dobry dodatek do całości – dobry, bo nieszafujący swoją obecnością i odznaczający się wysokim stopniem realizmu. Na epilog również nie zamierzam narzekać, jestem bowiem przekonana, że w lepszy sposób nie dało się tego zakończyć.

„The Ferryman” jest horrorem skazanym na niszę, obrazem który nie ma szans sprostać oczekiwaniom współczesnej szerokiej opinii publicznej. To nastrojowy obraz doprawiony umiarkowaną dawką przemocy zrealizowany na modłę tańszego kina – moim zdaniem jego lepszego wydania, zasilanego przez dziełka twórców, którzy dobrze orientują się w tym gatunku i co więcej potrafią z wyczuciem unaocznić tę znajomość na ekranie. Horror Chrisa Grahama polecam więc przede wszystkim wielbicielom klimatycznych, trzymających w napięciu niskobudżetówek, bo „The Ferryman” właśnie w duchu tychże został nakręcony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz