Dwie
zaznajomione pary, Kathy i Zane oraz Tate i Chris, chcąc przedostać
się z Nowej Zelandii na Fidżi decydują się skorzystać z
odpłatnych usług małżeństwa Dave'a i Suze. Na zarządzanym przez
nich jachcie wkrótce mają przedostać się do miejsca docelowego,
ich plany zakłóca jednak wezwanie o pomoc odebrane, gdy znajdują
się na pełnym morzu. Sygnał zostaje nadany ze stateczku, na którym
znajdują wycieńczonego mężczyznę. Zabierają go na jacht, gdzie
nieznajomy raczy ich historią o sztormie, który zabił pozostałych
członków załogi. Wkrótce potem przypuszcza atak na Zane'a,
zanurzając ostrze należącego do niego noża w jego brzuchu. Dave
wyrzuca napastnika za burtę, a chwilę potem okazuje się, że Zane
nie odniósł żadnych obrażeń.
Incydentem delikatnie zakłócającym dotychczas odprężający
rejs jest osobliwe znalezisko we wnętrznościach złowionego rekina
– ludzka dłoń z wciąż tkwiącym na nadgarstku zegarkiem.
Realistycznie się prezentujący, makabryczny rekwizyt nie jest
pierwszym dosadnym sygnałem sugerującym późniejszy skręt w
stronę rąbanki, bo już w prologu mogliśmy zaobserwować niewielki
rozlew krwi. Fani gore z pewnością nie będą do końca
zadowoleni, bo choć pojawia się kilka dużych zbliżeń na
odniesione rany, a twórcy efektów specjalnych postarali się o ich
jak najbardziej wiarygodny kształt to poziom drastyczności nie jest
tak wysoki, a sposoby okaleczania ofiar tak pomysłowe, żeby
sprostać wymaganiom sympatyków krwawego horroru, którzy nastawiają
się właśnie na taką stylistykę. „The Ferryman” najwięcej
korzyści może przynieść wielbicielom nastrojowego kina grozy,
którzy nie mają nic przeciwko posiłkowaniu się, w umiarkowanych
dawkach, substancją imitującą posokę. Atmosfera nieuchronnie
zbliżającego się koszmaru nie wynika jedynie ze scenariusza, czy
gwarantujących poczucie izolacji, jak się wydaje bezkresnych wód
otaczających bohaterów znajdujących się na niewielkim jachcie, od
sprawności którego są całkowicie zależni – nie, twórcy „The
Ferryman” w żadnym razie nie idą na łatwiznę. Operatorzy i
oświetleniowcy intensyfikują grozę, przyblakłymi, ponurymi, a
nawet delikatnie przybrudzonymi zdjęciami, które największe
wrażenie robią wtedy, gdy pojawia się gęsta mgła, zdająca się
dosłownie zakleszczać protagonistów w samym sercu najprawdziwszego
koszmaru. Wpadające w ucho utwory muzyczne akompaniujące co
poniektórym sekwencjom również znalazły swoje zastosowanie w
budowaniu dosłownie przygniatającego klimatu wyalienowania i
zagrożenia. Sukcesywnie się zagęszczającego nie tylko dzięki
dramatycznemu rozwojowi akcji, ale również dzięki staraniom
realizatorów, którym nie zabrakło przytomności, nie pozwolili
sobie na pozostawanie ani kroku w tyle, konsekwentnie zagęszczając
złowieszczą atmosferę coraz większym mrokiem, nie pozwalając
ponadto aby sekwencje mające bazować na wzmożonym napięciu
okazały się nieskuteczne za sprawą nazbyt pośpiesznego podążania
w kierunku ich finalizacji. Nie bez znaczenia jest również pomysł
na wspomniany już koszmar, z którym będą musieli zmierzyć się
protagoniści. Na pokład jachtu, którym podróżują wnosi go
mężczyzna znaleziony na uszkodzonym, upiornie się prezentującym
stateczku. Każdy fan horrorów wie, że altruizm w tym gatunku
zwykle oznacza kłopoty – wybawianie z opresji nieznajomych
najczęściej nie kończy się dobrze dla usłużnych protagonistów,
dlatego moment pojawienia się tajemniczego przybysza powinien
sprawić, że w ich głowach odezwą się dzwonki alarmowe. Co
ciekawe to obdarzona najmniejszym ilorazem inteligencji bohaterka
„The Ferryman”, Tate, będzie się sprzeciwiać wyruszeniu z
misją ratunkową, ale bynajmniej nie dlatego, żeby intuicyjnie
wyczuwała kłopoty – jej sprzeciw jest bowiem podyktowany
samolubnym pragnieniem jak najszybszego dotarcia do luksusowego
kurortu. W każdym razie niedługo po pojawieniu się nieznajomego
mężczyzny na pokładzie ma miejsce wydarzenie, które już w
momencie wyrzucania dodatkowego pasażera za burtę objawia widzom
naturę niejasno akcentowanego wcześniej niebezpieczeństwa.
Bohaterom „The Ferryman” rozszyfrowanie z czym tak naprawdę mają
do czynienia zajmuje dużo więcej czasu, właściwie to objawienie
będzie dane jedynie nielicznym, bo tajemniczy przybysz nie będzie
zbyt długo zwlekał z przypuszczeniem ataku. Bardzo dobrze
przeprowadzonego, bo wykazującego się dużą dbałością o
napięcie i ze względu na ich charakter zmuszającego widza do jako
takiej czujności, bez niej bowiem można mieć drobne trudności UWAGA SPOILER w
rozeznaniu się kto jest kim KONIEC SPOILERA. Jak już wspomniałam mordy nie
charakteryzują się niczym szczególnym, ale to nie znaczy, że cała
działalność agresora nie przedstawia sobą absolutnie żadnej
wartości – obok umiejętnie dawkowanego napięcia i mocno
zagęszczonego klimatu grozy pojawia się wszak kilka doprawdy
intrygujących momentów, czasem zmyślnie doprawionych interesującą
groteską (szaleńczy występ Tate zakończony masturbacją), a
innymi razy przejmującym tragizmem (pies). Demoniczna
charakteryzacja pokazana pod koniec i wcześniejsze makabryczne
ujęcia twarzy małej dziewczynki stanowią dobry dodatek do całości
– dobry, bo nieszafujący swoją obecnością i odznaczający się
wysokim stopniem realizmu. Na epilog również nie zamierzam
narzekać, jestem bowiem przekonana, że w lepszy sposób nie dało
się tego zakończyć.