Dwie
zaznajomione pary, Kathy i Zane oraz Tate i Chris, chcąc przedostać
się z Nowej Zelandii na Fidżi decydują się skorzystać z
odpłatnych usług małżeństwa Dave'a i Suze. Na zarządzanym przez
nich jachcie wkrótce mają przedostać się do miejsca docelowego,
ich plany zakłóca jednak wezwanie o pomoc odebrane, gdy znajdują
się na pełnym morzu. Sygnał zostaje nadany ze stateczku, na którym
znajdują wycieńczonego mężczyznę. Zabierają go na jacht, gdzie
nieznajomy raczy ich historią o sztormie, który zabił pozostałych
członków załogi. Wkrótce potem przypuszcza atak na Zane'a,
zanurzając ostrze należącego do niego noża w jego brzuchu. Dave
wyrzuca napastnika za burtę, a chwilę potem okazuje się, że Zane
nie odniósł żadnych obrażeń.
Nowozelandzko-brytyjski
„The Ferryman” jest drugim pełnometrażowym filmem Chrisa
Grahama i jak na razie jedynym horrorem. Scenariusz opracował Nick
Ward na podstawie historii, którą obmyślił wspólnie z Matthew
Metcalfem, a szacunkowa kwota, którą przeznaczono na realizację i
dystrybucję filmu wyniosła siedem milionów dolarów
nowozelandzkich. Oglądając „The Ferryman” ma się jednak
nieustające wrażenie, że produkcja pochłonęła jakieś grosze,
że to kolejna niskobudżetówka, co w moich oczach przemawia na
korzyść Chrisa Grahama. W końcu niewielu jest twórców, którzy
potrafią zapanować nad szaleństwem drogiego komputerowego
efekciarstwa, które na ogół obniża jakość XXI-wiecznych
horrorów.
„The
Ferryman” rozpoczyna krótka przemowa niewidocznej postaci
traktująca o Charonie, mitologicznym przewoźniku dusz, dając
widzom jasno do zrozumienia, że fabuła filmu będzie nawiązywać
do tej mitycznej sylwetki. Wspominam o tym tylko dlatego, że owe
wprowadzenie może co poniektórym nasunąć na myśl „Piąty
wymiar” Christophera Smitha, zasugerować, że mógł on czerpać
ze scenariusza Nicka Warda. Mnie taka myśl przemknęła przez głowę
w trakcie owego krótkiego wprowadzenia – wrażenie pogłębiło
miejsce akcji, czyli niewielki jacht przemierzający jak się wydaje
bezkresne wody, łącznie z rozpędzającym akcję odnalezieniem
przez protagonistów niemalże całkowicie wyludnionej łodzi. Z
czasem uwidaczniają się duże różnice pomiędzy tymi dwoma
obrazami, ale nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że
Christopher Smith co nieco z „The Ferryman” zapożyczył.
Początkową fazę podróży protagonistów, której celem jest
Fidżi, poświecono przede wszystkim skrótowemu przedstawieniu owej
„wesołej gromadki”. „The Ferryman” podpina się pod chętnie
eksploatowany w horrorze motyw grupki przyjaciół, która gdzieś
wyjeżdża (w tym przypadku wypływa) i już samo to każe nam
przypuszczać, że nie dostaniemy wnikliwych portretów
psychologicznych, że będziemy musieli zadowolić się jedynie
ogólnikami, bo scenarzyści horrorów serwujących wspomniany motyw
zdecydowanie częściej poprzestają na schematycznych, niezbyt
dogłębnych zarysach osobowości pozytywnych postaci. Takie
podejście do protagonistów rzadko mi przeszkadza – głównie
wówczas, gdy scenarzyści zanadto ich spłaszczą bądź w ich
podejściu uwidacznia się swoista toporność, jednak z żadnym z
tych przypadków nie musiałam mierzyć się w trakcie seansu „The
Ferryman”. Każdy członek niewielkiej obsady „The Ferryman”
posiada jakieś niedostatki warsztatowe, ich kreacjom nie można
oddać stuprocentowej wiarygodności, ale owe potknięcia nie były
takiej rangi, żebym uznała je za wielce problematyczne. Mój odbiór
postaci nie został zakłócony, był dokładnie taki, jaki w zamyśle
twórców miał być, pomimo ewidentnych wpadek aktorów. Najbardziej
irytującą postacią „The Ferryman” jest jasnowłosa Tate –
rozkapryszona, samolubna, narcystyczna kobieta obdarzona doprawdy
niskim ilorazem inteligencji została celowo przejaskrawiona, tak aby
widz patrząc na nią czuł przede wszystkim niechęć doprawioną
zażenowaniem, miejscami natomiast w jej zachowaniu uwidaczniają się
całkiem zgrabnie przedstawione akcenty komediowe – czarny humor w
tak lubianym przeze mnie nienachalnym wydaniu. O chłopaku Tate,
Chrisie, nie da się powiedzieć nic ponadto, że z jakiegoś
kompletnie mi nieznanego powodu jest w nią wpatrzony, jak w obrazek.
Małżeństwo zarządzające jachtem, na pokładzie którego tkwi
cała szóstka bohaterów to bardzo sympatyczna, zgodna para
przywiązana do swojego psa. Ale największą uwagą scenarzysta
obdarzył Kathy i Zane'a – zdroworozsądkową parkę będącą
całkowitym przeciwieństwem Tate. U kobiety uwidaczniają się cechy
typowe dla final girl, ponadto dowiadujemy się, że od
jakiegoś czasu dręczą ją wyrzuty sumienia za coś, co miało
miejsce w niedalekiej przeszłości i że kiedyś była pielęgniarką.
Incydentem delikatnie zakłócającym dotychczas odprężający
rejs jest osobliwe znalezisko we wnętrznościach złowionego rekina
– ludzka dłoń z wciąż tkwiącym na nadgarstku zegarkiem.
Realistycznie się prezentujący, makabryczny rekwizyt nie jest
pierwszym dosadnym sygnałem sugerującym późniejszy skręt w
stronę rąbanki, bo już w prologu mogliśmy zaobserwować niewielki
rozlew krwi. Fani gore z pewnością nie będą do końca
zadowoleni, bo choć pojawia się kilka dużych zbliżeń na
odniesione rany, a twórcy efektów specjalnych postarali się o ich
jak najbardziej wiarygodny kształt to poziom drastyczności nie jest
tak wysoki, a sposoby okaleczania ofiar tak pomysłowe, żeby
sprostać wymaganiom sympatyków krwawego horroru, którzy nastawiają
się właśnie na taką stylistykę. „The Ferryman” najwięcej
korzyści może przynieść wielbicielom nastrojowego kina grozy,
którzy nie mają nic przeciwko posiłkowaniu się, w umiarkowanych
dawkach, substancją imitującą posokę. Atmosfera nieuchronnie
zbliżającego się koszmaru nie wynika jedynie ze scenariusza, czy
gwarantujących poczucie izolacji, jak się wydaje bezkresnych wód
otaczających bohaterów znajdujących się na niewielkim jachcie, od
sprawności którego są całkowicie zależni – nie, twórcy „The
Ferryman” w żadnym razie nie idą na łatwiznę. Operatorzy i
oświetleniowcy intensyfikują grozę, przyblakłymi, ponurymi, a
nawet delikatnie przybrudzonymi zdjęciami, które największe
wrażenie robią wtedy, gdy pojawia się gęsta mgła, zdająca się
dosłownie zakleszczać protagonistów w samym sercu najprawdziwszego
koszmaru. Wpadające w ucho utwory muzyczne akompaniujące co
poniektórym sekwencjom również znalazły swoje zastosowanie w
budowaniu dosłownie przygniatającego klimatu wyalienowania i
zagrożenia. Sukcesywnie się zagęszczającego nie tylko dzięki
dramatycznemu rozwojowi akcji, ale również dzięki staraniom
realizatorów, którym nie zabrakło przytomności, nie pozwolili
sobie na pozostawanie ani kroku w tyle, konsekwentnie zagęszczając
złowieszczą atmosferę coraz większym mrokiem, nie pozwalając
ponadto aby sekwencje mające bazować na wzmożonym napięciu
okazały się nieskuteczne za sprawą nazbyt pośpiesznego podążania
w kierunku ich finalizacji. Nie bez znaczenia jest również pomysł
na wspomniany już koszmar, z którym będą musieli zmierzyć się
protagoniści. Na pokład jachtu, którym podróżują wnosi go
mężczyzna znaleziony na uszkodzonym, upiornie się prezentującym
stateczku. Każdy fan horrorów wie, że altruizm w tym gatunku
zwykle oznacza kłopoty – wybawianie z opresji nieznajomych
najczęściej nie kończy się dobrze dla usłużnych protagonistów,
dlatego moment pojawienia się tajemniczego przybysza powinien
sprawić, że w ich głowach odezwą się dzwonki alarmowe. Co
ciekawe to obdarzona najmniejszym ilorazem inteligencji bohaterka
„The Ferryman”, Tate, będzie się sprzeciwiać wyruszeniu z
misją ratunkową, ale bynajmniej nie dlatego, żeby intuicyjnie
wyczuwała kłopoty – jej sprzeciw jest bowiem podyktowany
samolubnym pragnieniem jak najszybszego dotarcia do luksusowego
kurortu. W każdym razie niedługo po pojawieniu się nieznajomego
mężczyzny na pokładzie ma miejsce wydarzenie, które już w
momencie wyrzucania dodatkowego pasażera za burtę objawia widzom
naturę niejasno akcentowanego wcześniej niebezpieczeństwa.
Bohaterom „The Ferryman” rozszyfrowanie z czym tak naprawdę mają
do czynienia zajmuje dużo więcej czasu, właściwie to objawienie
będzie dane jedynie nielicznym, bo tajemniczy przybysz nie będzie
zbyt długo zwlekał z przypuszczeniem ataku. Bardzo dobrze
przeprowadzonego, bo wykazującego się dużą dbałością o
napięcie i ze względu na ich charakter zmuszającego widza do jako
takiej czujności, bez niej bowiem można mieć drobne trudności UWAGA SPOILER w
rozeznaniu się kto jest kim KONIEC SPOILERA. Jak już wspomniałam mordy nie
charakteryzują się niczym szczególnym, ale to nie znaczy, że cała
działalność agresora nie przedstawia sobą absolutnie żadnej
wartości – obok umiejętnie dawkowanego napięcia i mocno
zagęszczonego klimatu grozy pojawia się wszak kilka doprawdy
intrygujących momentów, czasem zmyślnie doprawionych interesującą
groteską (szaleńczy występ Tate zakończony masturbacją), a
innymi razy przejmującym tragizmem (pies). Demoniczna
charakteryzacja pokazana pod koniec i wcześniejsze makabryczne
ujęcia twarzy małej dziewczynki stanowią dobry dodatek do całości
– dobry, bo nieszafujący swoją obecnością i odznaczający się
wysokim stopniem realizmu. Na epilog również nie zamierzam
narzekać, jestem bowiem przekonana, że w lepszy sposób nie dało
się tego zakończyć.
„The
Ferryman” jest horrorem skazanym na niszę, obrazem który nie ma
szans sprostać oczekiwaniom współczesnej szerokiej opinii
publicznej. To nastrojowy obraz doprawiony umiarkowaną dawką
przemocy zrealizowany na modłę tańszego kina – moim zdaniem jego
lepszego wydania, zasilanego przez dziełka twórców, którzy dobrze
orientują się w tym gatunku i co więcej potrafią z wyczuciem
unaocznić tę znajomość na ekranie. Horror Chrisa Grahama polecam
więc przede wszystkim wielbicielom klimatycznych, trzymających w
napięciu niskobudżetówek, bo „The Ferryman” właśnie w duchu
tychże został nakręcony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz