sobota, 6 maja 2017

Clive Barker „Galilee”

Edmund Maddox Barbarossa mieszka wraz z kilkoma innymi członkami swojego rodu w okazałym domostwie L 'Enfant zbudowanym przez trzeciego prezydenta Stanów Zjednoczonych Thomasa Jeffersona dla jego macochy, bogini Cesarii. W przeciwieństwie do swojego przyrodniego rodzeństwa, Marietty, Zabriny, Lumana i Galiliee, Maddox jest tylko w połowie istotą boską, wywodzi się bowiem ze związku ludzkiej kobiety i potężnego boga Nicodemusa, najprawdopodobniej nieżyjącego już niegdysiejszego partnera życiowego Cesarii. Mężczyzna przeczuwa, że koniec L 'Enfant jest już bliski, że wojna pomiędzy dwiema zwaśnionymi rodzinami jest nieunikniona. Zanim jednak członkowie amerykańskiego rodu milionerów, Geary'owie, wkroczą do domostwa Barbarossów Maddox zamierza spisać dzieje obu rodzin. Główną bohaterką jego książki jest Rachel Pallenberg, młoda kobieta, której życie ulega diametralnej zmianie po ślubie z przystojnym milionerem Mitchellem Gearym. To co wydawało się istną bajką szybko okazuje się czymś wprost odwrotnym. Rozczarowana związkiem Rachel za radą Margie, żony starszego brata Mitchella, Garrisona, postanawia spędzić kilka dni w zacisznym zakątku Hawajów zwanym Wyspą Ogrodów. W skromnym domku należącym do kobiet z rodu Gearych, do którego ich mężowie z jakiegoś powodu nie zaglądają. Krótko po przyjeździe na wyspę Rachel poznaje Atvę Galilee Barbarossę, samotnego czarnoskórego mężczyznę, który większość czasu spędza na morzu. Wdaje się z nim w romans nie mając pojęcia o jego prawdziwej naturze. Coraz bardziej tragiczne wydarzenia rozgrywające się w jej otoczeniu oraz pragnienie zatrzymania przy sobie nowo poznanego ukochanego zmuszają ją do działania. Rachel pragnie odkryć sekrety rodu Gearych, których losy jak się okazuje są powiązane z Galilee.

Autor horrorów, autor dark fantasy, autor prozy ekstremalnej – wszystkie te określenia definiują literacką twórczość wszechstronnego artysty Clive'a Barkera, ale nie oddają całej prawdy. Nie w odniesieniu do całej jego bibliografii. „Wielkie sekretne widowisko” i jego kontynuacja pt. „Everville”, „Kobierzec”, „Imajica”, „Sakrament”, „Wąwóz Kamiennego Serca” - to dzieła, w których gatunek fantasy tak idealnie przeplata się z horrorem, że chwilami trudno odróżnić jedno od drugiego. Ale obok nich egzystują również motywy osadzone w odmiennych stylistykach, wyrastające z tradycji mnóstwa innych gatunków, ujętych z niepowtarzalnej perspektywy człowieka obdarzonego tak wyjątkową wyobraźnią, że automatycznie wynoszącą je na nowy, wyższy poziom. Pierwotnie wydana w 1998 roku powieść „Galilee” ze wszystkich dotychczas przeczytanych przeze mnie literackich utworów Clive'a Barkera jest zdecydowanie najbardziej zróżnicowana gatunkowo. Znakomita jakość ich wszystkich jest kolejnym dowodem wszechstronności tego autora, gdyby jednak Clive Barker na kartach „Galilee” ograniczył się do owej żonglerki motywami silnie osadzonymi w ramach różnego rodzaju gatunków najprawdopodobniej nie byłabym aż tak oczarowana tym nietuzinkowym dziełem. Byłabym zachwycona, ale w mniejszym stopniu, bo tym co wprawiło mnie w iście ekstatyczny stan było w pierwszej kolejności wyjątkowe spojrzenie Clive'a Barkera na wspomniane motywy.

„Galilee” to wielowątkowa powieść umownie spisana przez pół-człowieka, pół-boga, którego zarówno przeszłe jak i teraźniejsze dzieje poznajemy na przemian z losami młodej kobiety Rachel Pallenberg i kilkorga innych bohaterów. Mnogość postaci nie wpływa negatywnie na wiarygodność żadnej z nich, co akurat dla mnie żadnym zaskoczeniem nie było, bo dłuższe powieści Clive'a Barkera przyzwyczaiły mnie już do dogłębnych rysów psychologicznych zaludniających je postaci – tak kompleksowych, że niejednokrotnie wydaje mi się, iż znam ich lepiej, niż swoich najbliższych... Tak samo jak i wszystko inne Barker portretuje bohaterów „Galilee” za pośrednictwem długich, złożonych, niezwykle obrazowych zdań, które tka z materii niejednokrotnie ocierającej się o magiczną poezję – innymi słowy po raz kolejny pokazuje czytelnikom czyste piękno słów. Za co swoją drogą niskie ukłony należą się również tłumaczowi, Robertowi P. Lipskiemu. Wziąwszy pod uwagę odłam horroru, w którym Clive Barker odnajduje się najlepiej, odstręczające kawałki wpasowujące się w schemat prozy ekstremalnej, jego wyszukany, wyczerpujący, a chwilami nawet kwiecisty styl niejednemu czytelnikowi dopiero wkraczającemu w literacki świat Barkera (i mówię tutaj o jego dłuższych powieściach najczęściej klasyfikowanych jako dark fantasy) może się wydać kompletnie niedopasowany do problematyki utworu. W „Galilee” jednakże nieczęsto pojawiają się skręty w stronę wyżej wspomnianej, jednej z licznych wizytówek tego pisarza, a jak już w krótkich zrywach się pojawiają nie jawią się tak odpychająco, jak chociażby w „Wąwozie Kamiennego Serca”. Inna sprawa, że wiele powieści Clive'a Barkera cechuje się zgoła innym podejściem do motywów gore od tego prezentowanego między innymi przez Edwarda Lee i Johna Eversona. Narrator „Galilee” Edmund Maddox Barbarossa we wstępnej partii „swojego” dzieła wyznaje, że jego zamiarem jest pokazanie nam wszystkiego. Pragnie abyśmy napawali się poetyką i dojrzeli między innymi wspaniałości brudu. Fragment, w który autor wplata te obietnice stanowi najlepszą definicję turpizmu, z jaką dotychczas się zetknęłam – Barker daje w tym miejscu wyraz swojemu umiłowaniu do rzeczy i zjawisk powszechnie uważanych za nieestetyczne, a forma w jaką to przyobleka bezwiednie narzuca nam jego punkt widzenia tj. każe nam spoglądać na różnego rodzaju paskudztwa z zupełnie innej, mocno niekomfortowej perspektywy. Clive Barker wie, że rzucanie na prawo i lewo wulgaryzmami, szafowanie mową potoczną podczas opisywania paru bezeceństw i fetyszów budzi w czytelniku zgoła słabsze emocje niźli podkreślanie czystego piękna języka również w chwilach szastających makabrą. W końcu fascynacja barwnymi opisami czy to rozczłonkowanych ciał niewinnych ofiar wojennych, czy współżycia z prostytutką udającą trupa zgodnie z preferencjami jej klienta powinna budzić odrazę do samego siebie – a taka reakcja jest zdecydowanie mnie wygodna od niesmaku wywołanego obcowaniem z takimi okropnościami. Choć nie zdziwiłabym się , gdyby to drugie miejscami także towarzyszyło co poniektórym odbiorcom „Galilee”.

Wszystko opiera się na władzy kolesiów, wielkich firm, łapówkach i wzajemnym świadczeniu przysług. […] Jedyne, czego pragniecie, to uczynić zamożnych jeszcze bogatszymi. […] Sądzę, że ma pan mnie za pierwszą naiwną, która ślepo wierzy w kłamstwa pieprzonych polityków, załganych łajdaków takich jak pan.”

Jak już wspomniałam na kartach „Galilee” Clive Barker z rzadka serwuje nam kawałki nawiązujące do konwencji prozy ekstremalnej. Owszem, kiedy już się pojawiają wybrzmiewają bardzo donośnie, ale w porównaniu do pozostałych składowych tej powieści osadzonych w ramach innych gatunków jawią się niczym drobne dodatki, śladowe ilości tego, w czym moim zdaniem Clive Barker nie ma sobie równych. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby niewielu współczesnych pisarzy mogło choćby zbliżyć się do jego poziomu również w przypadku jakości pozostałych gatunków, z których składa się wielowątkowa fabuła „Galilee”. Przeczytałam w swoim życiu parę romansów i efekt był taki, że nabrałam przekonania, iż tego rodzaju literatura nie jest dla mnie, że kompletną stratą czasu będzie zagłębianie się w tę tematykę. Jako, że nie jestem dobrze zaznajomiona z twórczością współczesnych autorów romansów nie mogę stwierdzić z pełnym przekonaniem, że „Galilee” na tym poletku nie ma sobie równych. Mogę jedynie przyznać, że dałam się porwać burzliwemu związkowi młodej kobiety z boską istotą imieniem Galilee, że jej błogie szczęście u jego boku było moim szczęściem, a jej ból w reakcji na nieoczekiwane rozstanie był moim bólem. Innymi słowy dzieliłam jej dole i niedole, co znacznie ułatwiała jej jakże atrakcyjna osobowość. Rachel Pallenberg weszła do zamożnej rodziny Gearych jako zagubione, nieco naiwne dziewczę, przekonane, że znalazło wielką miłość u boku kogoś na kształt księcia z bajki. Bożyszcze amerykańskiej opinii publicznej, Mitchell Geary, okazuje się jednak mniej interesujący niż zakładała. Podobnie jak w „Wąwozie Kamiennego Serca” Clive Barker nie szczędzi gorzkich słów pod adresem możnych tego świata. Bez skrupułów obnaża pustkę, małostkowość i żałość znamionujące egzystencję bogatych ludzi. Gdy gasną reflektory, a kamery zostają wyłączone zostaje bezlitosny światek zdeprawowanych lub zwyczajnie pustych osobników, którzy myślą wyłącznie o powiększaniu zgromadzonego majątku, zdobywaniu jeszcze większej władzy lub jałowym trwaniu jako osoba niezdolna do samodzielnego myślenia, udająca kogoś, kim nie jest na użytek spragnionej jej wizerunku gawiedzi tak długo, że sama już nie wie, kim jest w rzeczywistości. Wprost kocham to zamiłowanie Barkera do obnażania prawdziwego, zepsutego wizerunku brokatowych, pełnych przepychu realiów, w których pragnie się znaleźć tylu uboższych obywateli tego świata, wpatrzonych w kłamliwe, błyszczące obrazki serwowane w prasie i telewizji. Uwielbiam również niezwykłą wrażliwość tego autora – jego utożsamianie się z jednostkami skrzywdzonymi przez system (rozmowa Margie z politykiem, który jak zauważa ta, ktoś powie, że cyniczna, ja za to twierdzę, że odznaczająca się realistycznym oglądem świata kobieta, tak samo jak wszyscy jemu podobni potrafi tylko gadać o konieczności pomocy słabszym), własne nieprzemyślane wybory oraz destrukcyjną i / lub samolubną działalność osób trzecich (to najwyraźniej uwidacznia się w postaci Galilee, ale w pewnym stopniu może odnosić się również do Rachel). W „Galilee” oprócz fantasy, horroru i przede wszystkim romansu znajdziemy przebłyski powieści historycznej – Barker proponuje nam bowiem fikcyjną, jakże poruszającą opowieść o mężczyźnie niegdyś biorącym udział w wojnie secesyjnej, który w pewnym momencie słusznie konkluduje, że skrajną niesprawiedliwością jest posyłanie poczciwych żołnierzy na śmierć. Wysyłanie na wojnę ludzi, którzy nie przyczynili się do jej wybuchu przez przedstawicieli władzy, którzy jakoś nie mają ochoty brać udziału w wywołanej przez siebie wojnie. Ta myśl wespół z innym wydarzeniem natury nadprzyrodzonej będzie początkiem diametralnej zmiany jego jestestwa, która w jakiś długo niepojęty sposób wiąże się z o wiele późniejszymi losami zwaśnionych rodów Gearych i Barbarossów. Boska natura tych ostatnich umożliwiła Clive'owi Barkerowi wprowadzenie szeroko omówionego wątku charakterystycznego dla dark fantasy. Przy czym radzę się po nim nie spodziewać pospolitego studium destrukcyjnej wszechmocy, bo owe długowieczne, obdarzone niezwykłymi mocami istoty cechuje taka ambiwalencja, że właściwie nie sposób z pełnym przekonaniem orzec, do którego obozu przynależą. Tych złych, czy tych dobrych? Barbarossowie to hedoniści i zarazem pasywni obserwatorzy wydarzeń spokojnie czekający na, jak się wydaje, nieuchronną katastrofę. Tak samo jak nas, ludzi, trawią ich zwyczajne lęki, zwątpienia, namiętności i cierpienia, ale w przeciwieństwie do nas od czasu do czasu korzystają ze swoich niezwykłych zdolności, głównie w celu zaspokajania swoich pragnień, ale nierzadko też ich czyny mają moc niszczącą. Najbardziej niejednoznaczną postacią „Galilee” nie jest tytułowy bohater, choć w jego osobowości nie brak sprzeczności i zagadkowej złożoności tylko jego matka, najpotężniejsza bogini mieszkająca na Ziemi, Cesaria. Bardzo sympatyczny narrator, pomimo (albo właśnie dzięki nim – bo dodających mu tyle wiarygodności) ciężących na nim grzechów, drobnych przewinień i skaz charakteru, jej pasierb Edmund Maddox Barbarossa, nie ukrywa morderczej cząstki natury swojej macochy. Za pośrednictwem jej niegdysiejszej relacji z trzecim prezydentem Stanów Zjednoczonych (znowu naleciałość historyczna) i przede wszystkim trawiącej ją tęsknoty za ukochanych synem marnotrawnym najdobitniej uwypukla jej ludzkie oblicze, jakże nieoczekiwanie zmuszające odbiorcę do obdarzenia jej współczuciem, co z kolei sprawia, że pomimo tego wszystkiego co w niej złe, trudno nie żywić do niej sympatii. Co swoją drogą można odnieść do niemalże wszystkich członków rodu Barbarossów – za wyjątkiem Nicodemusa, najprawdopodobniej nieżyjącego w chwili, gdy „jego syn, Maddox, spisywał tę historię”. Jednakże to wcale nie przeszkodziło mu w przytoczeniu bardzo klarownego obrazu boga mającego istną obsesję na punkcie uciech cielesnych. 
 
O „Galilee” można tak pisać i pisać przez parę dni, a i tak nie odda się pełni wartości tego znakomitego dzieła. Clive Barker w pewnym momencie przelał na kartę tej powieści myśl, że wmawianie komuś, iż nie istnieją słowa, które w pełni oddawałyby istotę czegoś jest wierutnym kłamstwem. Bo słowa istnieją - tylko nie zawsze wiemy, jak ich użyć. A więc przyznaję, że nie potrafię przybliżyć wyjątkowości tej książki, w sposób, na który bez wątpienia zasługuje. Żeby dowiedzieć się jak fenomenalne jest to dzieło najlepiej po prostu po nie sięgnąć, pod warunkiem oczywiście, że gustuje się w wielowątkowych, przepięknie napisanych historiach, złożonych z wątków wyrastających z tradycji kilku różnych gatunków. Przy czym ukazanych w sposób, który nijak nie można nazwać konwencjonalnym, płytkim, czy chociażby nudnawym. Wszystko w tej powieści, absolutnie każdy szczegół wprawił mnie w czysty zachwyt i z utęsknieniem wyczekuję zapowiedzianej przez Clive'a Barkera kontynuacji „Galilee”. Mam nadzieję, że powstanie i doczeka się polskiego wydania, bo coś takiego mogłabym czytać miesiącami, a po skończonej lekturze i tak mieć ogromną ochotę na więcej stron, więcej rozdziałów i więcej części...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz