wtorek, 30 maja 2017

„Osiem” (2006)

Sześcioro przyjaciół z dzieciństwa po pogrzebie jednego członka ich niegdysiejszej paczki odwiedza jego dom. W środku znajdują sporządzoną przez niego mapkę, która doprowadza ich do opuszczonej stodoły, gdzie z kolei znajdują dużą skrzynię wypełnioną przedmiotami należącymi do nich w dzieciństwie. Na dnie spoczywa natomiast szkielet dziecka. Kilkoro z nich chce powiadomić policję o makabrycznym znalezisku, ale zachowanie jednego z nich zmusza ich do porzucenia tego zamiaru. Starają się opuścić te zaciszne okolice, ale jakiegokolwiek kierunku by nie obrali niezmiennie docierają w pobliże pewnego niszczejącego domostwa. Przemykająca w okolicy postać zachęca ich do sprawdzenia tego miejsca. Wejście do środka nie nastręcza im żadnych trudności, problematyczne jest wyjście. Uwięzieni w szczelnie zamkniętym budynku z zakratowanymi oknami konfrontują się ze swoją przeszłością równocześnie starając się znaleźć sposób na wyjście cało z tej sytuacji. Okazuje się bowiem, że na ich życie czyha mściwy duch małej dziewczynki.

Jimi Jones (James Koya Jones) w zawód reżysera wdrażał się w 2006 roku, podczas pracy na planie serialu „Śledztwo z jasnowidzem”. Obecnie ma na koncie dwa pełnometrażowe filmy: thriller „The Wreck” i powstały przed nim horror z nurtu ghost story pt. „Osiem”. Scenariusz tego ostatniego napisał wspólnie z Danem DeLucą, korzystając również z pomocy Ji-un Kwona i już po pierwszym rzucie oka widać, że budżet, który zgromadził na realizację tego filmu musiał być mocno ograniczony. „Osiem” wpisuje się w poczet kina grozy klasy B, jest obrazem zdecydowanie niszowym, mimo tego, że wykorzystuje motywy cieszące się sporym zainteresowaniem wielu bywalców kin. Ale w tym przypadku sympatyków w gronie wielbicieli niskobudżetowych horrorów jest doprawdy niewielu, bo i z ich strony płyną przede wszystkim krytyczne słowa pod adresem omawianej produkcji.

Scenariusz „Osiem” skonstruowano w oparciu o kilka jakże chwytliwych motywów – wątków, które długoletnim miłośnikom horrorów są doskonale znane i które w nurcie ghost story przez wielu są wręcz pożądane. Makabryczne znalezisko nawiązujące do traumatycznej przeszłości protagonistów, której dotychczas nie pamiętali, zniszczone domostwo, które jak w pewnej chwili konstatują jest im dobrze znane, pełniące przed laty funkcję placówki o charakterze znajomo brzmiącym fanom kina grozy – już te dwa motywy powinny utwierdzić obytego z tym gatunkiem odbiorcę w przekonaniu, że „Osiem” jest filmem złożonym z klisz, że nie zobaczy w nim niczego, czego nie widział wcześniej. Najprawdopodobniej wielokrotnie. Zawsze powtarzam, że gdybym negatywnie zapatrywała się na wszystkie szeroko wyeksploatowane motywy kina grozy to najpewniej nie byłabym fanką horrorów – nie mogłabym przecież kochać gatunku, którego tradycja nic tylko mnie odrzuca. Oczywiście ta sympatia nie rozciąga się na wszystkie konwencje, ale akurat te wybrane przez scenarzystów „Osiem” uważam za jedne z lepszych składowych fabuł wpisujących się w ten gatunek. I nie dotyczy to tylko tych dwóch nadmienionych wyżej motywów – w filmie pojawia się wszak jeszcze parę innych konwencjonalnych wątków, o charakterze który chyba nigdy mi się nie znudzi. Same w sobie, bo wydanie i interpretacja reżysera jak wiadomo mogą mocno uprzykrzyć spotkanie z lubianymi motywami kina grozy. I w pewnym zakresie właśnie z takim przypadkiem miałam tutaj do czynienia. Podkreślam, że w pewnym zakresie, bo w przeciwieństwie do jak się wydaje większości odbiorców „Osiem” nie uważam, żeby absolutnie nic się Jimiemu Jonesowi nie udało. Z mojego punktu widzenia mocną stroną filmu jest jego klimat (początkowy, bo z czasem traci na wyrazistości, o czym potem), który zapewne nie sprosta wymaganiom wielbicieli XXI-wiecznych wysokobudżetowych horrorów, bo plastiku tutaj nie zobaczymy. Zamiast silnie skontrastowanych, wypieszczonych zdjęć dostajemy iście niechlujne, lekko ziarniste i przybrudzone zdjęcia, które tworzą naturalistyczny, całkiem duszącą atmosferę zagrożenia. Dominują ciemne barwy, wszystkie kadry nawet te zrobione w słoneczny dzień spowija ciężka aura wszechobecnej posępności, którą operatorzy dosyć agresywnie wkrótce wzbogacają przygniatającą izolacją, pozostawaniem w pułapce bez wyjścia – w dużym domostwie pełnym ciasnych pomieszczeń i wąskich korytarzy, które wespół z wystrojem powinny wprowadzić widza w iście klaustrofobiczny, może nawet upiorny nastrój. Myślę jednak, że z biegiem trwania seansu te emocje albo całkowicie wyparują, albo stracą na wyrazistości, twórcom „Osiem” brakło wszak wyczucia gatunku koniecznego do podtrzymywania mrocznej intensywności, o stopniowaniu napięcia już nie wspominając. Szkielet dziecka znaleziony przez sześcioro przyjaciół podążających za wskazówkami pozostawionymi przez ich nieżyjącego już kolegę nie jest pierwszym widomym zwiastunem jakiegoś koszmaru, bowiem już we wcześniejszych scenach w bardzo chaotycznym stylu serwuje się nam kilka ujęć wskazujących na jakieś zagrożenie, najpewniej natury nadprzyrodzonej. Samo makabryczne znalezisko choć intryguje bezsprzeczną tajemnicą, tak samo zresztą jak wcześniejsze wizje bohaterów nie jest jakąś szczególnie obiecującą formą rozpędzania akcji. Dużo ciekawszym zabiegiem jest zasygnalizowanie widzom, że protagoniści nie są w stanie opuścić tego zacisznego zakątka. Jakiej trasy by nie wybrali niezmiennie mijają pewny chylący się ku upadkowi budynek – znany wybieg, acz niezmiennie wprowadzający jakże smaczne poczucie zakrzywienia rzeczywistości, pozostawania w sprzeczności z prawami natury, co naturalną koleją rzeczy prowadzi do przekonania, że wkraczamy w zupełnie nieznane nam uniwersum. Pierwiastek naturalny agresywnie wdziera się w zwyczajną rzeczywistość, narzucając jej zasady, które stanowią jawne pogwałcenie praw fizyki.

Po tym co napisałam wcześniej mogłoby się wydawać, że seans „Osiem” dostarczył mi wiele upragnionych wrażeń, że w moim pojęciu pełnometrażowy debiut Jimiego Jonesa to w miarę godny reprezentant kina grozy klasy B. Nic bardziej mylnego, bo choć omawiana produkcja istotnie posiada kilka plusów (z mojego subiektywnego punktu widzenia) to trudno oprzeć się wrażeniu, że nie zostały one właściwie ukierunkowane. Weźmy na przykład klimat, te mroczne, klaustrofobiczne kadry osnute nastrojową ścieżką dźwiękową, w której wręcz się zasłuchiwałam, choć nie zawsze wpasowywała się ona w wydarzenia rozgrywające się na ekranie (obraz sobie, muzyka sobie). Chociaż oprawa audiowizualna obiecywała kawał naprawdę nastrojowego horroru, którego akcję w dodatku umiejscowiono w jakże chwytliwym dla tego gatunku odrapanych, zawilgoconych wnętrzach starego domostwa, w którym zalegają różnego rodzaju zakurzone sprzęty i zagadkowe akta, twórcy sukcesywnie niweczą tkwiący w niej potencjał. Ich sposób na intensyfikowanie napięcia i zagęszczanie mrocznego klimatu zagrożenia nie tylko okazuje się kompletnie nieskuteczny – co nieporównanie bardziej bolesne oddziałuje on negatywnie na poziom dotychczasowo unaocznionej atmosfery. Zamiast intensyfikowania nastroju grozy dostajemy jej konsekwentne rozładowywanie. Głównym sprawcą tego nieprzyjemnego zjawiska jest niemożność przyuważenia przez twórców granicy oddzielającej powolne budowanie napięcia od męczącej monotonii. Dłuższe koncentrowanie oka kamery na danej samotnie przebywającej w jakimś pomieszczeniu postaci z równoczesnym sygnalizowaniem obecność czegoś nieznanego, czego nie jesteśmy jeszcze w stanie zobaczyć jak mniemam miało za zadanie zmusić widza do mentalnego położenia się w sytuacji ofiary, a co za tym idzie odczucia na własnej skórze towarzyszących mu niewygodnych emocji. Problem w tym, że zamiast pożądanej intensywności dostałam beznamiętne spektakle denerwujących przestojów, każdorazowo finalizowanych w sposób ubogi w szczegóły. Trochę krwi widać, niewyraźna sylwetka dziecięcego bytu dziesiątkującego bohaterów miga w kilku ujęciach, ale zanim widz jest w stanie zarejestrować na tyle dużo detali, żeby zdążyły wykluć się w nim jakieś silniejsze emocje, następuje drastyczne cięcie, po którym twórcy najczęściej czym prędzej przechodzą do kolejnej ofiary. Duch małej dziewczynki atakuje wyłącznie osoby, które oddaliły się od reszty grupy, ale jak to często w tego typu filmach bywa nie oznacza to, że ma mocno utrudnione zadanie. Bo pozytywne postacie „Osiem” chętnie odłączają się od grupy, nawet wówczas, gdy zdają sobie sprawę z zagrożenia - nawet pod koniec, gdy przy życiu ostaje się jedynie trójka. Nijakość, beznamiętność, a właściwie to kompletną płaskość nadnaturalnych wydarzeń wzbogaconych krztyną drastyczności rozgrywających się w opuszczonym domostwie w pewnym małym stopniu rekompensowała mi Dina Meyer, która jak zwykle pokazała się od jak najlepszej strony. Wolałabym tylko, żeby częściej pojawiała się na ekranie, bo uporczywe przetykanie jej losów jakże miałkimi przejściami jej towarzyszy niezmiernie mnie irytowało. Byłoby inaczej, gdyby twórcy wykazali się większym wyczuciem napięcia i co tu dużo mówić większą empatią w absolutnie wszystkich sekwencjach zwiastujących rychły atak nieustępliwej zjawy.

Nie mogę niestety polecić „Osiem” Jimiego Jonesa nawet oddanym miłośnikom horrorów klasy B, bo chociaż sama zasilam grono tychże akurat tę produkcję uważam za nieudaną. Nie w w każdym calu, bo parę superlatywów udało mi się odnaleźć. Nie twierdzę, że to jeden z najtragiczniejszych horrorów, jakie w życiu obejrzałam, ale nie jest to poziom, który skłaniałby mnie do rekomendowania tej produkcji komukolwiek. Jakoś przetrwałam do końca, miejscami nawet podobało mi się to co widziałam, ale przez większość czasu towarzyszyło mi nieprzyjemne poczucie zmarnowanego potencjału. Bez nudy również się nie obyło, chociaż początkowe partie tak wiele obiecywały...

1 komentarz:

  1. Obejrzałam ten obraz z ciekawości i w pełni zgadzam się z recenzją. Wątki były naprawdę ciekawe a i opuszczony, zrujnowany dom miał ogromny potencjał zwyczajnie tutaj niewykorzystany.Ten film nie straszył, co najwyżej nużył.

    OdpowiedzUsuń