sobota, 11 listopada 2017

„Głębia zła” (2004)

W tajnym rządowym laboratorium na Alasce dochodzi do jakiegoś wypadku, który sprawia, że skomputeryzowany obiekt zostaje automatycznie zablokowany. Wtajemniczony w badania prowadzone w tej placówce profesor Peter Langdon informuje o zdarzeniu nadzorującą prace doktor Cole i zleceniodawcę z ramienia rządu, pułkownika Harrisona. Ten ostatni decyduje się wysłać na miejsce oddział Delta, złożony z majora Rossa, kapitan O'Brien, Trainora i sierżanta Halla pod dowództwem doktor Cole. Pułkownik nakazuje majorowi Rossowi szczególną dbałość o bezpieczeństwo Petera Langdona, który ma wynieść z placówki coś, co ma duże znaczenie dla wojska. Większość pomieszczeń została skażona, wszyscy muszą się więc poruszać w specjalnych skafandrach. Wydaje się, że wszyscy pracownicy nie żyją, że na terenie placówki nie ma żywej duszy. Tylko Cole i Langdon wiedzą z czym tak naprawdę mają do czynienia. Za zgodą pułkownika Harrisona, z którym mają łączność radiową, przybliżają majorowi Rossowi szczegóły projektu rządowego, który jak się właśnie okazało, na ich nieszczęście wymknął się spod kontroli. Sklonowana obca forma życia zdolna przybierać każdą postać, zajmować ogromne przestrzenie i infekować żywe stworzenia przebywające w jej pobliżu zdołała wydostać się z pomieszczenia, w którym była przechowywana. Teraz najważniejszym zadaniem oddziału Delta jest uniemożliwienie jej wydostania się na zewnątrz, bo to najpewniej doprowadziłoby do eksterminacji rasy ludzkiej.

Zrealizowany za zaledwie półtora miliona dolarów kanadyjski horror science fiction pt. „Głębia zła” w reżyserii Pata Williamsa i na podstawie scenariusza Kevina Gendreau i Keitha Shawa jest znany bardzo wąskiej grupie widzów. A wśród tych nielicznych osób, które zapoznały się z omawianym obrazem znajdują się głównie jego przeciwnicy. Tylko garstka odbiorców „Głębi zła” doceniła owe przedsięwzięcie. W jej skład weszli głównie miłośnicy filmów science fiction klasy B i to w dodatku tacy, którzy nie mają nic przeciwko sięganiu po silnie wyeksploatowane motywy. A właściwie to budowaniu z nich całych fabuł, których przebieg bez większych trudności mogą przewidzieć.

„Głębia zła” jest produkcją niszową, ukierunkowaną na wąskie grono odbiorców, takie, do którego sama się zaliczam. Większa część współczesnej publiki wychodzi z założenia, że od niskobudżetowego kina grozy nie należy wymagać zbyt wiele i że nie powinno się porównywać takich tanich obrazów do hollywoodzkich superprodukcji, bo to zupełnie inna liga. Kino, które już na starcie znajduje się na straconej pozycji właśnie przez niedostatki finansowe. Tymczasem mnie sporo czasu by zajęło wymienianie reprezentantów kina grozy klasy B, które z mojego punktu widzenia dosłownie miażdżą współczesny mainstream. Przede wszystkim XX-wiecznych pereł filmowego horroru, które w przeciwieństwie do efekciarskiego plastiku najprawdopodobniej nieprędko odejdą w zapomnienie (o ile w ogóle to nastąpi). Ogólnie rzecz ujmując z XXI-wiecznymi B-klasówkami sytuacja nie prezentuje się tak różowo, niemniej i tak dużo chętniej sięgam po horrory zrealizowane niższym kosztem niźli po szumnie reklamowane wysokobudżetowe twory trafiające na wielkie ekrany. Od tych drugich, w przeciwieństwie do jak się wydaje większej części opinii publicznej, nie wymagam zbyt wiele. Ot, nastawiam się na wyzuty z klimatu pokaz technologicznego bogactwa powpychany w nadmiernie rozpędzoną akcję i zazwyczaj dokładnie to dostaję. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że wchodzę w poczet „wymierającego gatunku”, że niewiele osób tak samo zapatruje się na kinematografię, dlatego w ogóle nie dziwi mnie, że „Głębia zła” spodobała się tylko garstce widzów. Nie jest to najlepsza niskobudżetówka z jaką miałam okazję się zapoznać, ale już samo to, że po latach chciało mi się do niej wrócić, że nabrałam ochoty na odświeżenie sobie tej pozycji wskazuje, że nie zachowałam wyłącznie złych wspomnień z projekcji tego tworu. Szczerze mówiąc to, co zapamiętałam przemawiało za wyborem na kawałek nocy właśnie tej produkcji, na ponowne przyjrzenie się projektowi Pata Williamsa. Mój stosunek do tego filmu nieco się ochłodził, zauważyłam bowiem kilka poważnych mankamentów, których przed laty albo nie dostrzegałam, albo szybko spuściłam na nie płaszcz zapomnienia. Ale nadal uważam, że „Głębia zła” odrobinę wybija się ponad średnią, co jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że od kina grozy klasy B wymagam więcej niż od wysokobudżetowych tworów, urasta do rangi sporego komplementu. Fabuła zasadza się na motywie, który nie ma w sobie ani krztyny świeżości i niesie niepożądaną przeze mnie obietnicę banalnej akcyjki z udziałem jakiegoś potworka oraz zaszczutych żołnierzy i naukowców. I twórcy „Głębi zła” istotnie nie uciekają od elementów kojarzonych z rzeczonym rodzajem kina, ale nie wydaje mi się, żeby przy tym spychali składowe charakterystyczne dla horroru na dalszy plan. Największym plusem tej produkcji, jak na moje oko, jest jej klimat. Przyblakłe, lekko przybrudzone zdjęcia widzimy już zanim główni bohaterowie przekroczą próg rządowej placówki na Alasce, ale gdy to nastąpi (a nie trzeba długo czekać na ich wejście do tajnego ośrodka) owe akcenty ulegną zwielokrotnieniu, zyskają na sile wyrazu głównie dzięki budzącemu klaustrofobiczne odczucia, mrocznemu miejscu akcji. Ale nie bez znaczenia jest również ciągłe uwypuklanie przez twórców obecności jakiegoś potężnego wroga. Przezroczysta maź zalegająca na podłodze i oblepiająca ściany, która zdaje się śledzić uzbrojonych bohaterów filmu, czekając na dogodny moment do ataku, dodaje upiorności temu usytuowanemu w głębi lasu, skażonemu budynkowi. Brudzi i tak zauważalnie zanieczyszczoną atmosferę i jednocześnie uwypukla pierwiastek przyczajonego zagrożenia. W pierwszej fazie przeprawy przez jak się wydaje wymarły obiekt badawczy, bo i na dosadność przyjdzie pora.

Część efektów specjalnych w miarę dobrze oddaje ducha horrorów science fiction z dawnych lat, ze szczególnym wskazaniem na lata 80-te XX wieku. Takie podejście największą korzyść przynosi ofiarom szybko postępującej choroby, zarazy, która zamienia ciała nieszczęśników w krwisto-ropną papkę. Chwilę przedtem objawiając się w formie ohydnych bąbli wykwitających na ich ciałach. Oczy zarażonych osobników robią się czarne, zaczynają wymiotować, a bąble z czasem pękają oblewając ich lepką ropą. Realistyczne, dopracowane w najdrobniejszych makabrycznych szczegółach obrazy pustoszenia organizmów zarażonych bohaterów „Głębi zła” to nie jedyny ukłon w stronę tradycji. Wygląd pozaziemskich stworów, energicznych potworków, które pojawiają się w dalszych partiach filmu także przywodzi na myśl science fiction z dawnych lat, tyle, że z tego przebija już denerwujący kicz – nie tego rodzaju, który potrafi chwycić mnie za serce, poruszyć jakąś sentymentalną strunę, wzmóc bolesną tęsknotę za niegdysiejszym spojrzeniem na kino grozy. Ale najgorsze i tak są efekty komputerowe. To już są wyżyny niezjadliwego kiczu, tandety posuniętej do takiego ekstremum, że chyba nie sposób się nie śmiać na widok tego czegoś. Tego, co objawia się między innymi podczas wnikania obcego organizmu w ciało człowieka, wyskakiwania z niego i teraz najlepsze (czytaj: najbardziej żenujące), podczas zmasowanego ataku pająków. Mam arachnofobię, ale widok wygenerowanych komputerowo pajęczaków rzadko robi na mnie jakieś wrażenie, co najwyżej mnie rozśmiesza i nie inaczej było w tym przypadku. Pokładałam się ze śmiechu podczas tej jakże sztucznej sekwencji. Nie mogę pojąć dlaczego uparto się na ingerencję komputera, dlaczego nie poprzestano na praktycznych efektach specjalnych, skoro twórcy tych drugich tak dobrze wywiązali się ze swojego zadania. Przecież gdyby nie te nieszczęsne CGI „Głębia zła” mogłaby wskoczyć o poziom wyżej w klasyfikacji przynajmniej co poniektórych oddanych miłośników horrorów science fiction klasy B. W moich oczach na pewno wówczas zyskałaby na wartości stricte rozrywkowej, pomimo przewidywalności znamionującej fabułę (nawet dwóch końcowych zwrotów akcji łatwo się domyślić). I liniowej akcji. Sprowadzenia jej do walki kilku ludzi ze sklonowanym pozaziemskim organizmem na mocno ograniczonej przestrzeni (widać tu pewien wpływ „Obcego – ósmego pasażera Nostromo” Ridleya Scotta), bo narracja okazała się bardzo przystępna, a i akurat ten motyw darzę dużą sympatią. Za to mocno przeszkadzały mi kreacje aktorskie – absolutnie żaden członek obsady nie przekonał mnie w pełni do odgrywanej przez siebie postaci ani Ona Grauer, ani Lorenzo Lamas, ani Jim Thorburn, ani Adam J. Harrington, ani tym bardziej sylwetki zajmujące dalszy plan. A szkoda, bo z mojego punktu widzenia połowę zadania ekipie udało się należycie wykonać – a ściślej scenarzystom, bo to oni opracowali sympatyczne osobowości bohaterów. Ich rysy psychologiczne nie mogą pochwalić się niczym odkrywczym, nie zostały też przedstawione w bardzo wnikliwy sposób, ale pozytywne postacie dają się lubić, jeśli tylko uda się przymknąć oczy na mizerny warsztat aktorów.

Długoletnim fanom niskobudżetowych horrorów science fiction jestem skłonna polecić „Głębię zła”, zastrzegając jednak, że film ma kilka poważnych felerów i zdecydowanie nie jest to jeden z najlepszych reprezentantów tego rodzaju kina. W ogólnym rozrachunku odbieram go na plus, ale obejrzałam już sporo dużo lepszych horrorów klasy B. Głównie XX-wiecznych, ale w bieżącym okresie (XXI wieku) nakręcono niejeden film grozy, który oceniłam zdecydowanie wyżej, dlatego nawet sympatykom niszowych horrorów science fiction radzę nie obiecywać sobie zbyt wiele. Bo wydaje mi się, że takie nastawienie może zaprocentować, że zwiększa szansę na to, że ich ocena „Głębi zła” zbliży się do mojej. A może będzie nawet wyższa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz