piątek, 13 lipca 2018

„Ulice strachu: Krwawa Mary” (2005)

Samantha Owens i jej dwie przyjaciółki nie udają się na szkolny bal. Spędzają wieczór i noc w domu tej pierwszej, chociaż najprawdopodobniej byłoby inaczej, gdyby Sam nie napisała niepochlebnego artykułu o szkolnych sportowcach. Jedna z nich snuje na użytek pozostałych opowieść o Mary Banner, nastolatce, która w 1969 roku podczas szkolnego balu została przypadkowo zabita przez swojego rówieśnika. Następnie Samantha zapoznaje swoje przyjaciółki z legendą miejską o Krwawej Mary, którą jakoby można przywołać trzykrotnie wypowiadając przed lustrem jej imię. Sam robi to dla żartu, rezygnując jednak z lustra, a w nocy ona i jej przyjaciółki znikają. Niedługo potem wracają całe i zdrowe, ale Samantha tylko ze swoim bratem bliźniakiem Davidem dzieli się informacją, że za ich porwanie odpowiada kilku szkolnych sportowców, którzy to w taki sposób postanowili zemścić się na niej za artykuł na ich temat zamieszczony w gazetce szkolnej. Wkrótce to między innymi właśnie oni staną się celem żądnego zemsty ducha skrzywdzonej przed laty dziewczyny.

Mary Lambert, kobieta, która stworzyła mój numer jeden filmów na kanwie twórczości Stephena Kinga, a mianowicie „Smętarz dla zwierzaków”. Odpowiada także za reżyserię jego sequela. Mam też słabość (choć mniejszą) do jej „Kręgu wtajemniczonych”, thrillera z końcówki XX wieku, ale omawianego filmu, „Ulic strachu: Krwawej Mary” nie postawiłabym w jednym rzędzie z żadnym z wymienionych tytułów. Zrealizowany za (w przybliżeniu) trzy i pół miliona dolarów horror oparty na scenariuszu Michaela Dougherty'ego i Dana Harrisa, jest trzecią odsłoną cyklu zapoczątkowanego filmem Jamiego Blanksa z 1998 roku. Premiera części drugiej przypadła na rok 2000, a wyreżyserował ją John Ottman. Powstały w 2007 roku „Ghosts of Goldfield” Eda Winfielda, miał być czwartą częścią „Ulic strachu”, ale ostatecznie zdecydowano się dystrybuować go jako oddzielny obraz.

Teen horror „Ulice strachu: Krwawa Mary”, tak jak poprzednie odsłony tego tytułu (oryginalna nazwa to „Urban Legend/s”, nieporównanie bardziej trafny), został osadzony w konwencji slashera, ale w przeciwieństwie do tamtych obrazów wpleciono w to motyw ducha. Mamy więc taki miks filmu slash i ghost story, podany w młodzieżowych realiach. I choć porównania do dwóch poprzednich odsłon „Krwawa Mary” według mnie nie wytrzymuje to akurat w tym rozwiązaniu nie upatruję przyczyny takiego stanu rzeczy (tj. subiektywnej oceny). Sklejenie dwóch nurtów horroru w jednym scenariuszu nie jest żadną innowacją, ale oryginalność nie jest dla mnie rzeczą niezbędną w kinematografii grozy. Do poszukiwaczy wszelkich nowości nie należę, a wręcz czerpię dużo przyjemności z obcowania ze znanymi i lubianymi motywami. O ile filmowcy podejdą do nich w atrakcyjny dla mojego oka sposób. Fabuła „Ulic strachu: Krwawej Mary” nie jest ani skomplikowana, ani zaskakująca, ale ma w sobie coś, co hmm... odpręża? Tak, chyba właśnie tak się czuję ilekroć oglądam ten film: odprężona, zrelaksowana, w żadnym razie jednak nie zaniepokojona obrazami przewijającymi się na ekranie. Są takie chwile, kiedy wprost łaknę horrorów, na których mogłabym wyłączyć myślenie i po prostu odpoczywać, a „Krwawa Mary” jest właśnie jednym z tych obrazów, które przydają się w takich sytuacjach. Ale pozycją idealną dla takich potrzeb i tak bym go nie nazwała. Do całkowitego odprężenia jeszcze trochę mi brakowało (to jest teraz, bo poprzednie seanse tej pozycji wspominam lepiej), bo efekt psuły te przeklęte efekty komputerowe. Mary Lambert zdążyła już mi udowodnić, że wcale nie jest uzależniona od cyfrowych dodatków, a tutaj proszę – nie mogła się powstrzymać. Zamiast postawić na praktyczne, fizycznie obecne na planie efekty postawiła na tak sztucznie się prezentujące CGI, że aż płakać mi się chciało z powodu zmarnowania tak obiecującego materiału. Zwłaszcza w moim zdaniem bardzo pomysłowej sekwencji z pająkami – odznaczającej się taką kreatywnością, że nawet ta tandetna realizacja nie przeszkodziła jej na lata zakotwiczyć się w mojej pamięci. Ale jak sobie pomyślę, jak ta scenka by na mnie oddziaływała, gdyby nie te żałosne efekty komputerowe to natychmiast ogarnia mnie smutek zmieszany z czystą wściekłością. Bo pikselowe pająki wychodzące z ciała dziewczyny nawet mnie, osoby zmagającej się z arachnofobią, przerazić nie mogły, a co dopiero ludzi, których nie ogarnia prawdziwy paraliż na ich widok, a i rany wykwitające na ciele ofiary, z finalnym rozerwaniem twarzy na czele, nawet delikatnych mdłości we mnie nie wywołały. Rozpisano to wprost znakomicie, ale oparcie tego wszystkiego na komputerze sprawiło, że o mocnym przeżyciu w ogóle nie było mowy. W pamięci ostał się jednak sam pomysł i wizja tego jak wspaniale by się to prezentowało, gdyby wykorzystano praktyczne efekty specjalne i... brrr... prawdziwe pająki. Inną dosyć pomysłową sceną śmierci jest porażenie prądem. Brzmi nieciekawie, na wskroś standardowo, prawda? Ale myślę, że po obejrzeniu tej sekwencji, prześledzeniu całego tego ciągu wydarzeń, sposobu w jaki się to odbywa, niejeden widz doceni kreatywność pomysłodawców tej scenki. Ci co mają za sobą seans „Oszukać przeznaczenie 3” pewnie inaczej zareagują na zgon w solarium, pomimo tego, że obraz „Ulice strachu: Krwawa Mary” powstał wcześniej, ale nie wykluczam też, że znajdą się tacy, którzy tak jak ja, uznają, że tutaj zostało to lepiej pokazane. Ostatnią śmiercią, o której trzeba wspomnieć jest makabryczny koniec zwierzęcia, widok jego rozprutego ciałka, który to nie tyle odrzuca, ile smuci.

Krwawa Mary jest chyba wyznawczynią tzw. teorii resortowych dzieci. To jest wariacji na jej temat. Otóż, duch nastolatki wychodzi tutaj z założenia, że powinno się karać także dzieci za przewinienia ich rodziców (naturalnie jest to też sposób na zadanie bólu winowajcom), co też czyni. Scenom śmierci jak już wspomniałam brakuje wiarygodności, ale wygląd mściwej zjawy w większości ujęć wypada całkiem przekonująco. Bo minimalistycznie – ot, blada skóra, nastroszone włosy i krwawiąca rana na czole. Ten widok nie budził we mnie niepokoju, ale byłam twórcom wdzięczna za to, że nie przyprawiali mnie o ból głowy podkopującym realizm kombinowaniem. To znaczy w tych momentach, w których nie szaleli, bo i w przypadku kreacji Krwawej Mary nie potrafili, niestety, oprzeć się pokusie „obdarowania” publiki obrazami generowanymi komputerowo. A za takie dary to ja podziękuję – obejdę się bez nich. Nieporównanie bardziej wolę Mary w tym oszczędnym, minimalistycznym wydaniu, a choćby taki moment, jak ten rozgrywający się pod koniec tego obrazu, ostatnią konfrontację wolę, czym prędzej wyrzucić z pamięci. W sumie to dziwię się, że moje oczy wytrzymały takie nagromadzenie niestrawnego kiczu, że nie oślepłam na ten widok... Na pierwszym planie nie stoi tutaj jednak Krwawa Mary tylko Samantha Owens, w którą w zadowalającym mnie stylu wcieliła się Kate Mara. Nastolatka z pomocą swojego brata bliźniaka, Davida (Robert Vito moim zdaniem też nie wypadł najgorzej), stara się rozwikłać zagadkę zgonów ich rówieśników i jeśli to możliwe zapobiec następnym mordom. Sam coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że winę za to ponosi duch tragicznie zmarłej przed kilkudziesięcioma laty dziewczyny, który to od czasu do czasu jej się ukazuje. Bez jump scenek się nie obyło, ale na korzyść chyba większości scen z udziałem Krwawej Mary, również tych, w których nawiedza przerażoną główną bohaterkę filmu, przemawia wspomniany już minimalizm i jako taka dbałość o napięcie. Nie duża, ale wyczuwa się to jakże uwielbiane przez fanów gatunku nieuchronnie zbliżające się zagrożenie, tę aurę niebezpieczeństwa (w tym przypadku natury nadprzyrodzonej), za którą jestem Mary Lambert wdzięczna, ale niedosyt i tak pozostaje. Bo według mnie bez większego wysiłku można było to podkręcić, tak zagęścić, żeby widz nie tylko wyczuwał rzeczone zagrożenie, ale miał wrażenie, że ono go oplata z siłą, która niemalże odbiera dech. Tego pójścia trochę dalej bardzo mi w „Ulicach strachu: Krwawej Mary” brakowało, ale nie tak aż tak, jak praktycznych efektów specjalnych w miejscu tej komputerowej szmiry.

Taki średniaczek dla widzów mających mniejsze wymagania. Dla wielbicieli teen horrorów i to zarówno tych osadzonych w konwencji filmów slash, jak i opowieści o duchach. To niewymagający myślenia obraz zainspirowany miejską legendą o zjawie, którą można przywołać stojąc przed lustrem (skojarzenia z „Candymanem” jak najbardziej na miejscu, czego zresztą sami twórcy byli świadomi, bo wspomnieli o tym horrorze wprost), przy czym tutaj lustro nie jest potrzebne. Mimo, że to trzecia odsłona serii, znajomość poprzednich części nie jest konieczna, bo choć parę odniesień do tamtych się tutaj pojawia to są one praktycznie nieistotne. Więc jak ktoś nie ma możliwości obejrzenia dwóch pierwszych części, a akurat ma szansę zapoznać się z trójką to może spokojnie z niej skorzystać. To znaczy pod warunkiem, że akceptuje takie klimaty – konwencjonalne, proste, przewidywalne, lekkie historyjki osadzone w realiach młodzieżowych. I jest gotowy przecierpieć naprawdę mizerne efekty komputerowe.

11 komentarzy:


  1. Jak już żywcem nie masz co oglądać, jak widzę :D , to może coś z Gutenberga? Nowe Shirley Jackson się nie tak dawno ukazała, ,, Zawsze mieszkałyśmy w Zamku''. Przymierzam się.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam, ale naszło mnie na lekkie klimaty:)
      Zakupy książkowe teraz trochę u mnie poczekają, bo właśnie szarpnęłam się na osiem tomów "Mrocznej wieży" i... jestem spłukana:/

      Usuń
  2. Wyrazy współczucia od człowieka, który nienawidzi sag, cykli, taśmociągów i fantasy :D BTW, ,,Apartament'' został zakupiony i czeka. Musiałem najpierw przerwanego w połowie jakiś czas temu Arthura Machena skończyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oo, to trzymam kciuki za "Apartament", bo wiesz, w razie czego jest na mnie;)

      Ja od fantasy wolę science fiction, a do cykli ogólnie nie jestem uprzedzona, w niektóre się wciągnęłam. W każdym razie obiecałam sobie, że przeczytam wszystkie powieści Kinga, dlatego trzeba się w końcu i za "Mroczną wieżę" wziąć. Zobaczymy jak to będzie...

      Usuń
  3. Ano będzie na Ciebie jak nic , trochę czasu zyskałaś dzięki Machenowi ;)Ale dziś chyba zacznę.
    Ja to nawet seriali nie oglądam ( z bardzo rzadkimi wyjątkami). A w literaturze, to gł. przełom XIX/XX w. , gotyk, okultyzm i przede wszystkim szeroko pojęty weird. I od czasu do czasu coś pokroju ,,Sukkuba'' pana Edka. No i wolę Petera Strauba od Kinga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A Petera Strauba mam jeszcze dwie nieprzeczytane książki z poprzednich zakupów i na pewno pójdą przed "Mroczną wieżą". A seriali też nie lubię, tylko parę w życiu obejrzałam do końca, na ogół odpadam po pierwszych odcinkach.
      To jak lubisz klimaty Lee to obserwuj wydawnictwo Dom Horroru. Tam takie ekstremalne klimaty można znaleźć.

      Usuń
  4. A dzięki, sprawdzę ich ofertę. A Straub , to przede wszystkim ( i ponad wszystkim) ,, Upiorna Opowieść''. Arcydzieło w skalo całego gatunku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "A Straub , to przede wszystkim ( i ponad wszystkim) ,, Upiorna Opowieść''. Arcydzieło w skalo całego gatunku."

      Otóż to. Coś wspaniałego, po prostu.

      Usuń
    2. Na jesień wyjdzie wznowienie "Upiornej opowieści" w wydawnictwie Vesper. Mam w tym swój malutki udział, ponieważ napisałem do tego posłowie. Nawet bez tego, bardzo się cieszę, że książka która pokochałem jeszcze jak byłem nastolatkiem, jest wznawia przez wydawców i pamiętana przez czytelników,

      Usuń
    3. Słyszałam. I chyba przeczytam to nowe wydanie, bo tłumaczenie w tym, które posiadam pozostawia trochę do życzenia. No i chętnie zapoznam się z posłowiem;)

      Usuń
  5. Muszę przyznać, że mam identyczne odczucia co do Bloody Mary.Lubię go sobie przypomnieć od czasu do czasu. Tak przy okazji... nie wspomniałaś o jednej z najsympatyczniejszych postaci-Grace 😊.

    OdpowiedzUsuń