Po
zagadkowym wymarciu niemal całej ludzkości mężczyzna z
karłowatością imieniem Del zostaje sam w małym miasteczku, w
którym spędził całe swoje dotychczasowe życie. Przed apokalipsą
był bibliotekarzem i teraz nie zamierza porzucić tego zajęcia.
Czas wypełnia mu także zakopywanie zwłok ludzi do niedawna
mieszkających w miasteczku. Samotność mu nie doskwiera, bo jeszcze
przed apokalipsą zdążył się do niej przyzwyczaić. Właściwie
to nawet ją lubi, dlatego gdy w jego życie wkracza przyjezdna młoda
kobieta, Grace, Del informuje ją, że nie może z nim zostać. Grace
stara się go przekonać do zmiany zdania, a gdy wreszcie daje za
wygraną i postanawia wyruszyć w dalszą drogę, mężczyzna pozwala
jej zostać. Delowi trudno przyzwyczaić się do towarzystwa,
zwłaszcza że przywykł już do myśli, że jest ostatnim
człowiekiem na Ziemi. Ale nie bez znaczenia jest też to, że młoda
kobieta ma całkowicie inny charakter od niego.
Amerykanka
Reed Morano w branży filmowej najprężniej działa w charakterze
operatorki, ale przed „I Think We're Alone Now” wyreżyserowała
jeden pełnometrażowy film, dramat „Meadowland”. Autor
scenariusza „I Think We're Alone Now”, Mike Makowsky ma podobne
doświadczenie – tj. wcześniej powstał tylko jeden film
pełnometrażowy na podstawie jego scenariusza, komedia kryminalna
„Take Me” z 2017 roku. Omawiany film jest kameralnym dramatem
science fiction (według mnie) z drobnymi elementami thrillera,
zwracającym uwagę realizacją (za zdjęcia także odpowiadała Reed
Morano), ale niekoniecznie fabułą. Pierwszy pokaz filmu odbył się
w styczniu 2018 roku na Sundance Film Festival, gdzie brał udział w
konkursie na najlepszy dramat.
Mike
Makowsky wyszedł chyba z założenia, że w kinie
postapokaliptycznym powiedziano już wszystko, więc nie ma sensu
szukać pomysłu, który tchnąłby dużą świeżość w ten nurt. Z
wyjątkiem jednego wątku postanowił nie kombinować – opowiedzieć
z gruntu zwyczajną historię o mężczyźnie i młodej kobiecie
starających się ułożyć sobie życie po niemal całkowitej
zagładzie gatunku ludzkiego. I nie widziałabym w tym niczego złego,
gdyby wymyślona przez Makowsky'ego opowieść była bardziej
zajmująca. Żeby mnie zaciekawić wcale nie trzeba wprowadzać
nowatorskich rozwiązań fabularnych – w tym przypadku
wystarczyłyby bardziej urozmaicone podejście do relacji Dela i
Grace (świetna kreacja Petera Dinklage'a i niezgorsza Elle Fanning,
znana z chociażby „Neon Demon”) oraz większy nacisk na
budowanie atmosfery tajemniczości. Rozumiem, że scenarzysta starał
się pokazać monotonię dnia codziennego w postapokaliptycznym
świecie, rutynę na powrót wkradającą się w życie dwóch
niedobitków, dającą do zrozumienia, że nawet po tak ogromnej
katastrofie, jak nagła śmierć miliardów ludzi, człowiek jest w
stanie toczyć w miarę uporządkowaną egzystencję. Jestem jednak
przekonana, że wprowadzenie więcej, że tak się wyrażę,
zamieszania w związek Dela i Grace wcale nie musiało przykryć tego
przesłania „I Think We're Alone Now”, a prawdopodobnie niosłoby
nie jedną, a dwie korzyści. Mniej monotematyczne spojrzenie na tę
relację pewnie rozbudzałoby większe zainteresowanie i przede
wszystkim rozniecałoby we mnie silniejsze emocje, ale wzmagałoby
też wydźwięk drugiego przesłania filmu Reed Morano. W takim
kształcie natomiast nie wiem, czy rzeczywiście to twórcy mieli na
myśli, czy aby nie nadinterpretowałam, ale odbierałam to tak,
jakbym patrzyła na dwie jednostki, z których to każda wyznaje inny
pogląd na to, jak powinien wyglądać nowy świat. Wydaje się, że
cały ten świat po apokalipsie zamknął się w jednym niewielkim
amerykańskim miasteczku, że to tutaj albo ludzkość narodzi się
na nowo (a la biblijni Adam i Ewa), albo dobiegnie kresu wraz ze
śmiercią ostatnich członków naszego gatunku. Jeśli Delowi i
Grace uda się przedłużyć gatunek ludzki (o co w sumie nawet się
nie starają), jeśli dzięki nim Ziemia znowu zacznie się zaludniać
to można się zastanawiać jaki kształt przybierze ten nowy świat.
Uporządkowany, za którym optuje Del, i do którego jego nowa
przyjaciółka próbuje się przekonać, czy może wygra życie
chwilą wyznawane przez Grace? Młoda kobieta, która wkracza w życie
mężczyzny z karłowatością niesie za sobą ryzyko
zdestabilizowania egzystencji Dela, w dotychczas pedantyczne wręcz
życie mężczyzny teraz może wkraść się czysty chaos, którego
jego analityczny umysł najpewniej nie będzie w stanie znieść.
Wydawać by się mogło, że tak skrajnie różne osobowości powinny
ciągle się ze sobą ścierać, wdawać się w liczne konflikty, ale
Grace tak bardzo zależy na zostaniu z Delem, że stara się
dostosować do jego trybu życia. Można też domniemywać, że
kobieta widzi sens w jego filozofii, że dostrzega to, iż
działalność jej przyjaciela przynosi dobre efekty. Ta przyjaźń
rodzi się powoli, głównie dlatego że Del nie przywykł do
towarzystwa. Polubił swoją samotność jeszcze przed apokalipsą.
Stał się kimś na kształt pustelnika, bo choć pracował w
bibliotece publicznej to nie wchodził w bliższe kontakty z ludźmi,
nie nawiązywał znajomości, gdyż w dorosłym życiu nawet już nie
czuł takiej potrzeby. „I Think We're Alone Now” jest więc także
(albo przede wszystkim) opowieścią o samotności – samotności,
która dla Dela początkowo jest niczym przyjaciel, z którym nie
chce się rozstać, a dla Grace istnym przekleństwem, sytuacją nie
do zniesienia, dostarczającą jej niemalże fizycznych cierpień.
Patrząc
na te intensywne zdjęcia, powolne najazdy kamer, przytłaczającą
scenerię niemal kompletnie wyludnionego małego miasteczka, który
dla widza staje się całym światem, przygaszone barwy i przede
wszystkim tak silną koncentrację operatorów na bohaterach filmu,
mogącymi być ostatnimi ludźmi na Ziemi – obserwując to wszystko
nie mogłam nie poczuć żalu. Było mi autentycznie przykro, że tak
zdecydowanie ukierunkowana na powolne budowanie i potęgowanie emocji
warstwa techniczna nie miała tutaj dużego pola do popisu.
Scenariusz „I Think We're Alone Now” nie pozwalał realizatorom
atakować odbiorców silnymi i wielce zróżnicowanymi emocjami,
fabuła narzucała im w tym przypadku powściągliwość, choć
całkiem możliwe, że Mike Makowsky był przekonany, że tworzy
wzruszającą, chwytającą za serce opowieść o samotności, którą
powoli rozprasza przyjaźń dwóch skrajnie różnych osób.
Historię, która będzie budzić ciekawość nie tylko na myśl o
tym co może się stać już wkrótce, ale również odnośnie tego,
co spotkało pozostałych członków gatunku ludzkiego. Co
spowodowało masową zagładę i czy ocalał ktoś jeszcze, poza
Delem i Grace. Nie twierdzę, że „I Think We're Alone Now” nie
znajdzie odbiorców, którzy właśnie tak będą go odbierać –
głęboko przeżywać tę dla nich wielce zagadkową opowieść –
ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że takich osób będzie sporo.
Minimalizm, kameralność, silne skoncentrowanie na snuciu opowieści,
zamiast jak to często we współczesnym kinie bywa popisywaniu się
nowoczesną technologią – to wszystko niezmiernie mnie cieszyło.
Jak najbardziej jestem za takim kręceniem filmów, z science fiction
włącznie, choć przecież ten gatunek na ogół kojarzy się z
efekciarstwem. Reed Morano nie jest pierwszą osobą, która
pokazała, że tego typu kino wcale nie musi szafować wymyślnymi
efektami specjalnymi, że można podchodzić do niego bardzo
oszczędnie, powściągać potrzebę szpanowania drogimi technicznymi
zdobyczami, bo i bez nich można na przykład zbudować
postapokaliptyczny świat przedstawiony. I na tym nie poprzestać, bo
zawiązano tutaj jeszcze jeden wątek osadzony w ramach science
fiction, który niczego nie stracił przez pozbawienie go
efekciarstwa. UWAGA SPOILER Obrazki z tego pozornie utopijnego
miasteczka nasunęły mi na myśl „Żony ze Stepford” KONIEC
SPOILERA. Szkoda tylko, że sfera
obyczajowa/dramatyczna/psychologiczna nie była dla mnie szczególnie
zajmująca – chwilami udawało mi się wchodzić w to monotonne
życie Dela i Grace, ale najczęściej moje starania w tym kierunku
nie przynosiły zadowalającego rezultatu. Zdarzało mi się nawet na
parę sekund zamykać oczy, ponieważ ewidentnie męczył je brak
tego czegoś, co wyrwałoby tę opowieść ze szponów marazmu.
Jakiegoś składnika, który tak ożywiałby tę historię, że nie
musiałabym tak często zastanawiać się nad tym, czy aby jest sens
dalej to oglądać. Cóż, końcówka jakąś wielką bombą nie
jest, ale i tak przyjęłam ją z otartymi ramionami – ta ostatnia
partia filmu, realizacja całości i oczywiście aktorstwo nieco
zrekompensowały mi tę jakże często przygniatającą mnie nudę.
Ale w całości mi tego nie wynagrodziły.
Miłośnicy
minimalistycznym dramatów science fiction, w których można (acz
nie jest to przesądzone) odnaleźć też elementy thrillera może i
będą zadowoleni z „I Think We're Alone Now”, ale istnieje
równie duże prawdopodobieństwo, że nawet oni, ta najbardziej
oczywista grupa docelowa tego obrazu Reed Morano, będzie miała
jakieś zastrzeżenia do scenariusza. A przynajmniej jakiś jej
ułamek. Na realizację sympatycy takiego minimalistycznego,
kameralnego kina narzekać nie powinni, ale naprawdę nie mam
pewności co do tego, czy przekona ich sama ta opowieść, ta przez
większość czasu bardzo zwyczajna fabuła, w której na dodatek w
mojej ocenie nie kłębi się wiele silnych emocji. Dlatego wolę
nikomu tego obrazu nie polecać – nie mam wątpliwości, że swoich
fanów znajdzie, ale istnieje niebezpieczeństwo, że będzie to tak
wąska grupa widzów, iż dużym ryzykiem z mojej strony byłoby
usilne namawianie kogokolwiek do obejrzenia tego obrazu. Zresztą
ciężko byłoby mi się do tego zmusić również dlatego, że sama
do grona fanów „I Think We're Alone Now” nie dołączyłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz