Psycholog
kryminalna, Kate Fuller, zostaje wezwana do domu do niedawna
trzyosobowej rodziny, w którym znajdują się zwłoki zabitego w
nocy mężczyzny, „głowy familii”. Jedyną podejrzaną jest jego
żona, będąca w tak dużym szoku, że początkowo śledczy nie są
w stanie się z nią porozumieć. Sophie, ośmioletnia córka ofiary
i podejrzanej, zdradza Fuller, że za śmierć jej ojca odpowiada
niejaka Mara, a późniejsze wypadki dają śledczym więcej
informacji na temat tego przypadku. Okazuje się, że Mara jest
żeńskim demonem wywołującym u wybranych ludzi tak zwany paraliż
senny, podczas którego mogą ją zobaczyć. Niektórych z nich Mara
po jakimś czasie pozbawia życia i jedyna podejrzana w sprawie,
którą aktualnie zajmuje się Fuller utrzymuje, że jej mąż
dołączył do grona ofiar tego demona. Prowadzący sprawę detektyw
McCarthy nie ma wątpliwości, że kobieta ta zabiła swojego
małżonka i jest zdania, że póki co najlepiej umieścić ją w
zakładzie psychiatrycznym. Fuller po namyśle zgadza się z nim i
wypełnia odpowiednie dokumenty. Dręczą ją jednak wyrzuty sumienia
powodowane świadomością, że przyczyniła się do rozdzielenia
matki z córką wbrew temu, co wcześniej obiecała ośmiolatce. Na
domiar złego ona również zaczyna doświadczać paraliżu sennego,
w tracie którego widzi jakąś istotę znikającą tuż po
odzyskaniu przez Fuller władzy nad swoim ciałem.
Worek
się otworzył. „Dead Awake” z 2016 roku i „Slumber” z roku
2017 pewnie niejednego miłośnika kina grozy napełniły
przekonaniem, że tylko kwestią czasu jest, aż rynek filmowy
dosłownie zaleją horrory oparte na motywie paraliżu sennego
wywoływanego przez różnie nazywanego demona (w Polsce mówi się
na niego tj. na nią zmora lub mara). Pomysłodawcom scenariusza
omawianej „Mary”, Clive'owi Tonge'owi, który to jest zarazem
reżyserem tego projektu będącego jego pełnometrażowym debiutem
(wcześniej kręcił shorty) i Jonathanowi Frankowi, który odpowiada
za scenariuszu tego filmu, zarzucić zapożyczenia pomysłu czy to
twórców „Dead Awake”, czy „Slumber”, nie można, ponieważ
głównymi założeniami fabuły podzielono się z opinią publiczną
już w 2013 roku. Wówczas zdradzono między innymi też to, że w
roli głównej zobaczymy Olgę Kurylenko. Szacuje się, że na
realizację „Mary” przeznaczono pięć milionów dolarów, co
uważam za jak najbardziej wystarczający budżet do nakręcenia
solidnego straszaka.
Jeden
z producentów „Mary”, Steven Schneider, (m.in. serie „Paranormal
Activity” i „Naznaczony”) w 2013 roku wieszczył, że rzeczony
obraz zostanie przyjęty przez fanów horrorów równie dobrze jak
produkcje Jamesa Wana. I w sumie jestem przekonana, że gdyby
tożsamość reżysera „Mary” nie została ujawniona to trwałabym
w przekonaniu, że za ten projekt odpowiada właśnie James Wan.
Łudząco podobny styl, co może świadczyć o tym, że Clive Tonge
nie jest reżyserem poszukującym własnej drogi w branży filmowej
tj. kimś, komu zależałoby na wyrobieniu sobie własnej marki,
swojej wizytówki, tylko osobą wolącą trzymać się
bezpieczniejszych tras, szlaków utartych przez artystów odnoszących
sukcesy. Owszem, może tak być, ale rozsądzi to dopiero dalszy
przebieg kariery Clive'a Tonge'a. Przy założeniu, że takowy
nastąpi. A chciałabym, żeby tak było, nawet jeśli zdecydowałby
się pozostać przy tym kojarzącym się głównie z Jamesem Wanem
stylu. Bo lepiej mieć dwóch Jamesów Wanów niż jednego (żart).
Ale dość już tych dygresji, pora przejść do rzeczy. Pierwszy
pełnometrażowy obraz Clive'a Tonge'a opowiada o psycholog
kryminalnej, Kate Fuller (bardzo dobra kreacja Olgi Kurylenko,
zresztą pozostali członkowie obsady też nie dali mi powodów do
narzekań), która zajmuje się sprawą zagadkowej śmierci pewnego
mężczyzny. To znaczy od niego się zaczyna, bo kobieta z czasem
odkrywa, że ofiar było dużo więcej, że wcześniej zdarzały się
już podobne zbrodnie i bynajmniej nie były to rzadkie przypadki.
Płaszczyzna kryminalna istnieje więc w „Marze”, ale zamiarem
twórców nie było serwowanie widzom szczegółowego przebiegu
dochodzenia śladami tajemniczego mordercy, bo wyraźnie widać, że
jest on wykorzystywany przede wszystkim jako pozycja wyjściowa dla
elementów poruszających się w ramach konwencji horroru o
nadnaturalnej istocie dręczącej wybranych osobników. Łatwo się
domyślić, że uwaga owego bytu wkrótce skieruje się również na
Kate Fuller, ale nie sądzę, żeby wielu osobom udało się
odgadnąć, czym kieruje się demon przy wyborze swoich ofiar. Ale
mamy jeszcze jeszcze coś związanego z tytułową Marą. Otóż,
demon ten (płci żeńskiej) zwykł naznaczać swoich/swoje...
ekhm... wybranków/wybranki w dosyć pomysłowy sposób – na jednym
oku każdego z nich wkrótce pojawia się czerwona plamka wyglądająca
jak pęknięte naczynko. Ponadto ci, których Mara planuje już
niedługo pozbawić życia przechodzą przez różne fazy, gdzie
każda kolejna jest bardziej złowroga od poprzedniej. Zaczyna się
od tak zwanego paraliżu sennego, to znaczy porażenia mięśni przy
jednoczesnym zachowaniu świadomości. Dany nieszczęśnik po wyjściu
ze snu przez jakiś czas nie może się ruszać, czasem doznając
wówczas halucynacji. Główna bohaterka filmu Clive'a Tonge'a po
zetknięciu się ze sprawą tajemniczej śmierci pewnego mężczyzny
właśnie tego zaczyna doświadczać, przy czym widzowie (w
przeciwieństwie do niej) od początku będą wiedzieć, że kobieta
nie ma halucynacji, że istota pojawiająca się w jej pobliżu
stanowi realne zagrożenia dla jej życia.
W
horrorach nastrojowych Jamesa Wana zwykle nie brakuje jump scenek,
tych bodaj najprymitywniejszych sztuczek aż nazbyt chętnie
wykorzystywanych przez niezliczonych twórców tego rodzaju filmów
(zwłaszcza tych współczesnych). A skoro tak, to i w produkcji
Clive'a Tonge'a musiało się znaleźć dla nich miejsce. I sporo
tego było. Głośne uderzania dźwiękowe towarzyszyły zarówno w
miarę upiornym manifestacjom Mary i innych postaci przewijających
się w życiu głównej bohaterki filmu, jak i zupełnie niewinnym
obrazkom. Przyznaję, że dwie jump scenki przyprawiły mnie o
szybsze bicie serca (nie było to przerażenie, tylko zaskoczenie, bo
według mnie do tego sprowadza się rola takich zagrywek), ale jestem
przekonana, że znajdą się osoby, które będą tak reagować dużo
częściej, bo trzeba trochę się postarać, żeby oprzeć się tak
dobrze wyliczonym w czasie dźwiękowym i czasami też wizualnym
uderzeniom. Twórcy „Mary” w mojej ocenie dobrze rozłożyli
środki ciężkości tego obrazu. Klimat się zagęszcza, nie
rozrzedza, bo i takie wpadki twórcom horrorów nastrojowych się
zdarzają, ale nawet w finale nie osiąga takiego poziomu, żeby
mówić tutaj o mistrzowskim osiągnięciu na tym polu. Jest jako
tako mrocznie – oczywiście, chciałoby się, żeby atmosfera
przygniatała, ale w porównaniu do tych wszystkich, (niemal)
wyrastających jak grzyby po deszczu, współczesnych plastikowych
straszaków, naprawdę nie jest źle. Na miejscu twórców dłużej
pomyślałabym nad wyglądem czarnego charakteru, żeńskiego demona
wywołującego tak zwany paraliż senny u wybranych osób, bo tak
bardzo kojarzy się on z azjatyckimi ghost stories (dla mnie
to takie skrzyżowanie „The Ring” i „Klątwy”), że istnieje
duże prawdopodobieństwo, iż choćby tylko za to poleje się na
nich fala krytyki (działalność Mary niektórzy mogą też łączyć
z Freddym Kruegerem, z czego twórcy filmu chyba zdawali sobie
sprawę, bo wspomniano o tym fikcyjnym mordercy w scenariuszu,
aczkolwiek w innym kontekście). Założę się jednak, że na tym
narzekania się nie skończą... Bo „Mara” tak na dobrą sprawę
nie wychodzi poza doskonale znaną miłośnikom horrorów konwencję.
Ogólny zarys fabuły nie odbiega od mocno wyeksploatowanego schematu
– ot, nawiedzana przez demona kobieta stara się znaleźć sposób
na uwolnienie siebie i innych spod jego jarzma. Chyba (pewna nie
jestem) dopiero raczkujący w kinematografii grozy motyw paraliżu
sennego wywołanego przez występującego w podaniach ludowych demona
plus między innymi takie dodatki jak oznaczanie przyszłych ofiar,
czy poprzedzające ich śmierć fazy z udziałem rzeczonego
nadnaturalnego bytu, według mnie w świadomości osób
zaznajomionych z tego typu kinem (horrorami o różnych
nadnaturalnych istotach dybiących na życie pozytywnych postaci) nie
nabiorą aż takiej wagi, żeby natchnąć je przekonaniem, że mają
do czynienia z niekonwencjonalną opowieścią. Ja jednak do usilnych
poszukiwaczy innowacyjności się nie zaliczam. A i inspiracja
azjatyckimi ghost stories też szczególnie mi nie
przeszkadzała, bo dostałam tak uwielbiane przeze mnie ujęcia
nienaturalnie wyginających się kończyn (nie tylko Mary, też jej
ofiar) i nie ziściły się moje obawy odnośnie efekciarstwa. We
większości sekwencji z udziałem Mary nie widzimy jej wyraźnie –
zamazana postać wolno sunąca po podłodze sypialni, raz ukrywająca
się pod stołem, innym razem za zasłoną w łazience – co wpływa
dodatnio na klimat (narastające poczucie zagrożenia). Z czasem
jednak będziemy mogli całkiem dobrze ją sobie obejrzeć i choć
nie mogę powiedzieć, że jawi się iście przerażająco to jestem
filmowcom wdzięczna za nieprzesadzanie z zabawą komputerem.
Dobry
straszak. Jak na współczesne standardy, rzecz jasna, bo porównania
ze starszym kinem grozy zdecydowanie nie wytrzymuje. Osoby
szukającego niekonwencjonalnych horrorów, jakichś większych
innowacji czy to w warstwie fabularnej, czy technicznej, chyba
najlepiej zrobią trzymając się od „Mary” Clive'a Tonge'a z
daleka. Miłośnicy straszaków Jamesa Wana natomiast powinni tak
szybko, jak to tylko możliwe sięgnąć po tę pozycję, bo naprawdę
widać tutaj podobne rzemiosło. Niewykluczone, że część z tych
ostatnich uczyni z tego zarzut, ale założę się, że znajdą się
wśród nich i tacy, którzy z radością przyjmą kolejny horror o
nadnaturalnym bycie nakręcony w tak lubianym przez nich stylu. Ja w
każdym razie cieszę się, że na niego trafiłam, choć mam
świadomość, że mogło być lepiej, że nie jest to obraz
pozbawiony wad. Ale co tam, ważne, że się nie nudziłam!
U, brzmi to całkiem ciekawie ;)
OdpowiedzUsuńKirke z bloga: https://kirkemfetamina.blogspot.com/