piątek, 28 września 2018

„Mara” (2018)

Psycholog kryminalna, Kate Fuller, zostaje wezwana do domu do niedawna trzyosobowej rodziny, w którym znajdują się zwłoki zabitego w nocy mężczyzny, „głowy familii”. Jedyną podejrzaną jest jego żona, będąca w tak dużym szoku, że początkowo śledczy nie są w stanie się z nią porozumieć. Sophie, ośmioletnia córka ofiary i podejrzanej, zdradza Fuller, że za śmierć jej ojca odpowiada niejaka Mara, a późniejsze wypadki dają śledczym więcej informacji na temat tego przypadku. Okazuje się, że Mara jest żeńskim demonem wywołującym u wybranych ludzi tak zwany paraliż senny, podczas którego mogą ją zobaczyć. Niektórych z nich Mara po jakimś czasie pozbawia życia i jedyna podejrzana w sprawie, którą aktualnie zajmuje się Fuller utrzymuje, że jej mąż dołączył do grona ofiar tego demona. Prowadzący sprawę detektyw McCarthy nie ma wątpliwości, że kobieta ta zabiła swojego małżonka i jest zdania, że póki co najlepiej umieścić ją w zakładzie psychiatrycznym. Fuller po namyśle zgadza się z nim i wypełnia odpowiednie dokumenty. Dręczą ją jednak wyrzuty sumienia powodowane świadomością, że przyczyniła się do rozdzielenia matki z córką wbrew temu, co wcześniej obiecała ośmiolatce. Na domiar złego ona również zaczyna doświadczać paraliżu sennego, w tracie którego widzi jakąś istotę znikającą tuż po odzyskaniu przez Fuller władzy nad swoim ciałem.

Worek się otworzył. „Dead Awake” z 2016 roku i „Slumber” z roku 2017 pewnie niejednego miłośnika kina grozy napełniły przekonaniem, że tylko kwestią czasu jest, aż rynek filmowy dosłownie zaleją horrory oparte na motywie paraliżu sennego wywoływanego przez różnie nazywanego demona (w Polsce mówi się na niego tj. na nią zmora lub mara). Pomysłodawcom scenariusza omawianej „Mary”, Clive'owi Tonge'owi, który to jest zarazem reżyserem tego projektu będącego jego pełnometrażowym debiutem (wcześniej kręcił shorty) i Jonathanowi Frankowi, który odpowiada za scenariuszu tego filmu, zarzucić zapożyczenia pomysłu czy to twórców „Dead Awake”, czy „Slumber”, nie można, ponieważ głównymi założeniami fabuły podzielono się z opinią publiczną już w 2013 roku. Wówczas zdradzono między innymi też to, że w roli głównej zobaczymy Olgę Kurylenko. Szacuje się, że na realizację „Mary” przeznaczono pięć milionów dolarów, co uważam za jak najbardziej wystarczający budżet do nakręcenia solidnego straszaka.

Jeden z producentów „Mary”, Steven Schneider, (m.in. serie „Paranormal Activity” i „Naznaczony”) w 2013 roku wieszczył, że rzeczony obraz zostanie przyjęty przez fanów horrorów równie dobrze jak produkcje Jamesa Wana. I w sumie jestem przekonana, że gdyby tożsamość reżysera „Mary” nie została ujawniona to trwałabym w przekonaniu, że za ten projekt odpowiada właśnie James Wan. Łudząco podobny styl, co może świadczyć o tym, że Clive Tonge nie jest reżyserem poszukującym własnej drogi w branży filmowej tj. kimś, komu zależałoby na wyrobieniu sobie własnej marki, swojej wizytówki, tylko osobą wolącą trzymać się bezpieczniejszych tras, szlaków utartych przez artystów odnoszących sukcesy. Owszem, może tak być, ale rozsądzi to dopiero dalszy przebieg kariery Clive'a Tonge'a. Przy założeniu, że takowy nastąpi. A chciałabym, żeby tak było, nawet jeśli zdecydowałby się pozostać przy tym kojarzącym się głównie z Jamesem Wanem stylu. Bo lepiej mieć dwóch Jamesów Wanów niż jednego (żart). Ale dość już tych dygresji, pora przejść do rzeczy. Pierwszy pełnometrażowy obraz Clive'a Tonge'a opowiada o psycholog kryminalnej, Kate Fuller (bardzo dobra kreacja Olgi Kurylenko, zresztą pozostali członkowie obsady też nie dali mi powodów do narzekań), która zajmuje się sprawą zagadkowej śmierci pewnego mężczyzny. To znaczy od niego się zaczyna, bo kobieta z czasem odkrywa, że ofiar było dużo więcej, że wcześniej zdarzały się już podobne zbrodnie i bynajmniej nie były to rzadkie przypadki. Płaszczyzna kryminalna istnieje więc w „Marze”, ale zamiarem twórców nie było serwowanie widzom szczegółowego przebiegu dochodzenia śladami tajemniczego mordercy, bo wyraźnie widać, że jest on wykorzystywany przede wszystkim jako pozycja wyjściowa dla elementów poruszających się w ramach konwencji horroru o nadnaturalnej istocie dręczącej wybranych osobników. Łatwo się domyślić, że uwaga owego bytu wkrótce skieruje się również na Kate Fuller, ale nie sądzę, żeby wielu osobom udało się odgadnąć, czym kieruje się demon przy wyborze swoich ofiar. Ale mamy jeszcze jeszcze coś związanego z tytułową Marą. Otóż, demon ten (płci żeńskiej) zwykł naznaczać swoich/swoje... ekhm... wybranków/wybranki w dosyć pomysłowy sposób – na jednym oku każdego z nich wkrótce pojawia się czerwona plamka wyglądająca jak pęknięte naczynko. Ponadto ci, których Mara planuje już niedługo pozbawić życia przechodzą przez różne fazy, gdzie każda kolejna jest bardziej złowroga od poprzedniej. Zaczyna się od tak zwanego paraliżu sennego, to znaczy porażenia mięśni przy jednoczesnym zachowaniu świadomości. Dany nieszczęśnik po wyjściu ze snu przez jakiś czas nie może się ruszać, czasem doznając wówczas halucynacji. Główna bohaterka filmu Clive'a Tonge'a po zetknięciu się ze sprawą tajemniczej śmierci pewnego mężczyzny właśnie tego zaczyna doświadczać, przy czym widzowie (w przeciwieństwie do niej) od początku będą wiedzieć, że kobieta nie ma halucynacji, że istota pojawiająca się w jej pobliżu stanowi realne zagrożenia dla jej życia.

W horrorach nastrojowych Jamesa Wana zwykle nie brakuje jump scenek, tych bodaj najprymitywniejszych sztuczek aż nazbyt chętnie wykorzystywanych przez niezliczonych twórców tego rodzaju filmów (zwłaszcza tych współczesnych). A skoro tak, to i w produkcji Clive'a Tonge'a musiało się znaleźć dla nich miejsce. I sporo tego było. Głośne uderzania dźwiękowe towarzyszyły zarówno w miarę upiornym manifestacjom Mary i innych postaci przewijających się w życiu głównej bohaterki filmu, jak i zupełnie niewinnym obrazkom. Przyznaję, że dwie jump scenki przyprawiły mnie o szybsze bicie serca (nie było to przerażenie, tylko zaskoczenie, bo według mnie do tego sprowadza się rola takich zagrywek), ale jestem przekonana, że znajdą się osoby, które będą tak reagować dużo częściej, bo trzeba trochę się postarać, żeby oprzeć się tak dobrze wyliczonym w czasie dźwiękowym i czasami też wizualnym uderzeniom. Twórcy „Mary” w mojej ocenie dobrze rozłożyli środki ciężkości tego obrazu. Klimat się zagęszcza, nie rozrzedza, bo i takie wpadki twórcom horrorów nastrojowych się zdarzają, ale nawet w finale nie osiąga takiego poziomu, żeby mówić tutaj o mistrzowskim osiągnięciu na tym polu. Jest jako tako mrocznie – oczywiście, chciałoby się, żeby atmosfera przygniatała, ale w porównaniu do tych wszystkich, (niemal) wyrastających jak grzyby po deszczu, współczesnych plastikowych straszaków, naprawdę nie jest źle. Na miejscu twórców dłużej pomyślałabym nad wyglądem czarnego charakteru, żeńskiego demona wywołującego tak zwany paraliż senny u wybranych osób, bo tak bardzo kojarzy się on z azjatyckimi ghost stories (dla mnie to takie skrzyżowanie „The Ring” i „Klątwy”), że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż choćby tylko za to poleje się na nich fala krytyki (działalność Mary niektórzy mogą też łączyć z Freddym Kruegerem, z czego twórcy filmu chyba zdawali sobie sprawę, bo wspomniano o tym fikcyjnym mordercy w scenariuszu, aczkolwiek w innym kontekście). Założę się jednak, że na tym narzekania się nie skończą... Bo „Mara” tak na dobrą sprawę nie wychodzi poza doskonale znaną miłośnikom horrorów konwencję. Ogólny zarys fabuły nie odbiega od mocno wyeksploatowanego schematu – ot, nawiedzana przez demona kobieta stara się znaleźć sposób na uwolnienie siebie i innych spod jego jarzma. Chyba (pewna nie jestem) dopiero raczkujący w kinematografii grozy motyw paraliżu sennego wywołanego przez występującego w podaniach ludowych demona plus między innymi takie dodatki jak oznaczanie przyszłych ofiar, czy poprzedzające ich śmierć fazy z udziałem rzeczonego nadnaturalnego bytu, według mnie w świadomości osób zaznajomionych z tego typu kinem (horrorami o różnych nadnaturalnych istotach dybiących na życie pozytywnych postaci) nie nabiorą aż takiej wagi, żeby natchnąć je przekonaniem, że mają do czynienia z niekonwencjonalną opowieścią. Ja jednak do usilnych poszukiwaczy innowacyjności się nie zaliczam. A i inspiracja azjatyckimi ghost stories też szczególnie mi nie przeszkadzała, bo dostałam tak uwielbiane przeze mnie ujęcia nienaturalnie wyginających się kończyn (nie tylko Mary, też jej ofiar) i nie ziściły się moje obawy odnośnie efekciarstwa. We większości sekwencji z udziałem Mary nie widzimy jej wyraźnie – zamazana postać wolno sunąca po podłodze sypialni, raz ukrywająca się pod stołem, innym razem za zasłoną w łazience – co wpływa dodatnio na klimat (narastające poczucie zagrożenia). Z czasem jednak będziemy mogli całkiem dobrze ją sobie obejrzeć i choć nie mogę powiedzieć, że jawi się iście przerażająco to jestem filmowcom wdzięczna za nieprzesadzanie z zabawą komputerem.

Dobry straszak. Jak na współczesne standardy, rzecz jasna, bo porównania ze starszym kinem grozy zdecydowanie nie wytrzymuje. Osoby szukającego niekonwencjonalnych horrorów, jakichś większych innowacji czy to w warstwie fabularnej, czy technicznej, chyba najlepiej zrobią trzymając się od „Mary” Clive'a Tonge'a z daleka. Miłośnicy straszaków Jamesa Wana natomiast powinni tak szybko, jak to tylko możliwe sięgnąć po tę pozycję, bo naprawdę widać tutaj podobne rzemiosło. Niewykluczone, że część z tych ostatnich uczyni z tego zarzut, ale założę się, że znajdą się wśród nich i tacy, którzy z radością przyjmą kolejny horror o nadnaturalnym bycie nakręcony w tak lubianym przez nich stylu. Ja w każdym razie cieszę się, że na niego trafiłam, choć mam świadomość, że mogło być lepiej, że nie jest to obraz pozbawiony wad. Ale co tam, ważne, że się nie nudziłam!

1 komentarz:

  1. U, brzmi to całkiem ciekawie ;)

    Kirke z bloga: https://kirkemfetamina.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń