Recenzja
przedpremierowa
Doradca
prezydenta Stanów Zjednoczonych, Jeremy Thorn, przybywa do szpitala,
w którym jego żona Katherine właśnie wydała na świat ich
dziecko. Na miejscu mężczyzna dowiaduje się, że jego potomek nie
żyje i że w szpitalu znajduje się noworodek, którego matka zmarła
w trakcie porodu i którego Thorn mógłby przygarnąć nie
informując nikogo, że nie jest to jego biologiczny syn. Jeremy
decyduje się na to przez wzgląd na żonę, jest bowiem przekonany,
że jej psychika nie wytrzymałaby informacji o stracie dziecka.
Thornowie dają chłopcu imię Damien, a gdy Jeremy zostaje mianowany
amerykańskim ambasadorem w Wielkiej Brytanii przeprowadzają się ze
Stanów Zjednoczonych do posiadłości na angielskiej prowincji
Pereford. Żyją tam szczęśliwie do czasu czwartych urodzin
Damiena. Jego niania popełnia wówczas samobójstwo i jest to
dopiero początek tragedii zachodzących w otoczeniu najmłodszego
członka rodziny Thornów. Chłopca, który może być dzieckiem
samego Szatana, Antychrystem, który ma doprowadzić do upadku
ludzkości.
Jeremy Thorn to typ polityka w rzeczywistości praktycznie niespotykanego – człowieka majętnego, który bezinteresownie (nie pod publiczkę) dzieli się swoim bogactwem z ludźmi gorzej sytuowanymi: przekazuje potężne datki na rewitalizację biedniejszych dzielnic i na przedsięwzięcia użytku publicznego. I jest zdeklarowanym pacyfistą. Jego przodkowie dorobili się fortuny w branży zbrojeniowej, fortuny, którą on odziedziczył, po czym zamknął fabryki produkujące narzędzia zniszczenia i zajął się dużo bardziej chwalebnymi projektami. Za takowy uznać nie mogę oczywiście polityki, którą to z czasem Thorn się zajął, nie zapominając jednak o potrzebujących. Pozostał altruistą, co oczywiście dla mnie było zupełnie niewiarygodne, ale jakoś szczególnie mi to nie przeszkadzało. Miałam bowiem świadomość, że taki obraz Jeremy'ego Thorna jest koniecznością – Antychryst w zamyśle Seltzera miał wszak wyłonić się ze świata polityki, gdyby więc jego ojcem (nie biologicznym), człowiekiem, który jako jedyny może powstrzymać przepowiedzianą Apokalipsę, uczyniono typowego polityka, takiego jakich znamy ze smutnej rzeczywistości to istniałoby spore niebezpieczeństwo, że kibicowaliśmy potencjalnemu Antychrystowi, a nie mężczyźnie, który ma go powstrzymać:) Napisałam „potencjalnemu”, ale tak na dobrą sprawę czytając tę powieść nie ma się żadnych wątpliwości, że Damien Thorn jest dziecięciem Szatana, mającym doprowadzić ludzkość do upadku. W filmie jest to mniej oczywiste, tam można tłumaczyć to sobie w dwójnasób (aczkolwiek ja i tak zawsze obstawałam tylko przy jednej interpretacji), ale nie sądzę, żeby znalazł się jakikolwiek czytelnik książkowego „Omenu”, który tutaj dopuści do siebie możliwość inną od tej, że Damien jest synem samego Diabła. Jeremy Thorn, czemu w sumie trudno się dziwić, długo jednak będzie odrzucał tę prawdę, w przestrogach prześladującego go księdza doszukując się przejawów szaleństwa. David Seltzer, i chwała mu za to, przekazuje tutaj skrótową biografię owego księdza, której to w filmie „Omen” nie znajdziemy. Znacznie wzbogaca ona tę historię, bo tutaj wyłania się obraz szeroko zakrojonego spisku, którego najważniejszym, choć zupełnie tego nieświadomym, uczestnikiem jest czteroletni Damien Thorn. Ta nieświadomość chłopca, ta jego niewiedza na temat tego kim naprawdę jest, była dla mnie najbardziej przygnębiająca (oglądając film tak tego nie odbierałam, głównie przez bądź co bądź wspaniałą grę Harveya Stephensa). David Seltzer, co prawda niekoniecznie wprost, ale dawał do zrozumienia, że chłopiec w swoim mniemaniu jest niewinny, że nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie niesie jego obecność na Ziemi, nie tylko ludziom z jego otoczenia, ale całej planecie. W książce mamy jeszcze wystąpienie publiczne Jeremy'ego, którego nie ma w filmie, ale z kolei w tym drugim jest mecz, którego nie znajdziemy w książce. Ponadto Seltzer więcej miejsca niż w swoim scenariuszu poświęcił tutaj Thornom i niektórym członkom ich służby (małżeństwu Hortonów i oczywiście legendarnej pani Baylock, którą to, ciekawostka, w powieści zbudował na zasadzie przeciwieństw charakteru i wyglądu, podczas gdy w filmie już sam wygląd niani budził niepokój), ich wzajemnym relacjom, ich portretom psychologicznym i faktom z ich przeszłości (to ostatnie nie dotyczy jednak Hortonów). Więcej uwagi zyskał też Haber Jennings, paparazzi, którego relacja z głową rodziny Thornów będzie nieco bardziej skomplikowana od tej, którą mogliśmy zaobserwować w filmie. Mowa o uczuciach, jakie fotograf będzie budził w tym altruistycznym polityku, uczuciach, zgoła odmiennych od tych zasugerowanym w dziele Richarda Donnera. I myślę, że każdemu długoletniemu miłośnikowi horroru taka zachęta jak informacja o rozszerzeniu niektórych składników zapewne bardzo dobrze im znanej fabuły (z filmu) w zupełności wystarczy. Pragnienie poznania nowych faktów będzie tak silne, że zwlekać z nabyciem tej publikacji najprawdopodobniej nie będą. I słusznie, choć uważam, że nie tylko dla tych nowych faktów warto sięgnąć po „Omen” Davida Seltzera – sposób budowania przez niego napięcia bardzo przypomina ten praktykowany przez Irę Levina. Krótko, acz treściwie; zwięźle, ale skutecznie. Raptowne uderzenia poprzedza konstruowanie pozornej tylko sielanki, idylli z której coraz to wyraźniej przebija czyste zło, które zalęgło się w pewnej rezydencji w Pereford, małej miejscowości niedaleko Londynu. Sama otoczka, sam klimat mógłby być zdecydowanie bardziej mroczny, mogłoby z tego emanować jeszcze większe zepsucie, jeszcze większa wrogość, gdyby tylko David Seltzer wylał na karty tej powieści więcej słów, ale do zbudowania odpowiedniego napięcia to wystarczy – przygniatać Seltzer mnie nie przygniatał, ale nie mogę powiedzieć, że wchłaniałam tę opowieść bez nieustannie towarzyszącej mi pewności, że będzie tylko gorzej. I bynajmniej nie brała się ona z moje znajomości filmu, bo zakładałam, że David Seltzer co nieco pozmieniał. Brałam nawet pod uwagę możliwość zmiany finału, ale spokojnie, nie zdradzę, czy tak się stało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz