sobota, 1 września 2018

„2:22” (2017)

Kontroler ruchu lotniczego, Dylan, pewnego dnia widzi w pracy dziwne zjawisko, które opóźnia jego reakcję, w efekcie czego mężczyzna nieomal doprowadza do zderzenia dwóch samolotów, za co zostaje zawieszony na miesiąc. Niedługo potem Dylan poznaje Sarah, młodą kobietę, która była pasażerką jednego z samolotów, wtedy gdy niezwykłe zjawisko zakłóciło jego pracę. Natychmiast łączy ich głębokie uczucie. Każdą wolną chwilę spędzają razem w przekonaniu, że wreszcie znaleźli miłość swojego życia. Dylana absorbuje jednak coś jeszcze. Codziennie o tych samych porach i w tym samych miejscach widzi tych samych ludzi wykonujących te same czynności. A o 2:22 po południu na Grand Central Terminal następuje jakaś kulminacja kończąca sekwencję dobrze znanych mu wydarzeń. Dylan nabiera pewności, że to jakiś wzór, który powinien jak najszybciej rozszyfrować. Ma bowiem przeczucie, że to sprawa życia i śmierci.

Australijsko-amerykański thriller z domieszką science fiction zatytułowany „2:22” został wyreżyserowany przez Paula Curriego, twórcę między innymi „Doskonałego dnia” z 2004 roku. Autorami scenariusza są początkujący Todd Stein i Nathan Parker, scenarzysta między innymi „Moon” (2009) i „Przebudzonych” (2015). „2:22” najpierw była wyświetlana w kinach, gdzie przez tydzień zarobiła trochę ponad czterysta tysięcy dolarów (najgorszy wynik w 2017 roku), ale z czasem przychody z całego świata urosły do, w przybliżeniu, czterech milionów dolarów.

Nie ukrywam, że największą zachętą do obejrzenia „2:22” była dla mnie Teresa Palmer (m.in. „Wiecznie żywy”, „Kiedy gasną światła”, „Berlin Syndrome”), aktorka, którą zdążyłam już na tyle mocno polubić, żeby zaryzykować seans filmu głównie dla niej. Ponadto troszkę zaciekawił mnie ogólny zarys fabuły, wywnioskowałam bowiem z niego, że „2:22” jest filmem bazującym na tajemnicy, a taki rodzaj kina na ogół do mnie przemawia. To znaczy w założeniu, bo wszystko zależy od tego, jak twórcy do tego podejdą. Paul Currie miał do dyspozycji obiecującą koncepcję Todda Steina (to on wymyślił tę historię), której jednak potencjał, według mnie, nie został w pełni wykorzystany. Pomysł był niezły, a i niektóry wątki, jakie z niego wyrastały śledziłam z jako takim zainteresowaniem, ale z przykrością odnotowałam, że „2:22” na gruncie fabularnym jest filmem mocno nierównym, że nie brakuje tutaj przestojów, z mojego punktu widzenia, najgorszej natury (romans), a zdecydowanie brakuje emocjonalnego napięcia. Sama zagadka, owszem, przyciąga uwagę. Intryguje już od chwili jej zawiązania, od niezwykłego zjawiska zaobserwowanego przez głównego bohatera filmu, Dylana, podczas jego zmiany w wieży kontroli lotów. Tylko on je widzi – jego koledzy pozostają zupełnie ślepi na światła i zagadkowe obrazy pojawiające się w wieży dokładnie o 2:22 po południu. Ta konkretna godzina będzie odtąd bardzo ważna dla Dylana, ale nie tylko o tej porze dnia będą miały miejsce jakieś dziwy. Pojedyncza kropla spadająca z nieba rano, a zaraz po niej widok zgniecionego robaka, samolot przelatujący nad Dylanem trochę później, wypadek samochodowy przed domem, w którym mieszka, roboty drogowe codziennie przeprowadzane przez tych samych mężczyzn w tym samym miejscu, mijanie tych samych ludzi i wreszcie kulminacja na Grand Central Terminal, gdzie zawsze o 2:22 następuje jakieś mniej czy bardziej groźne bum. Tym kończy się cała ta seria deja vu – do następnego dnia, kiedy to wszystko się powtarza. I tak w kółko, przy czym wydaje się, że każdego kolejnego dnia ta nieznana siła jest coraz potężniejsza. Tak jakby to wszystko do czegoś zmierzało, do jakiegoś konkretnego dnia, w którym wydarzy się coś strasznego. Główny bohater, przyzwoicie wykreowany przez Michiela Huismana też tak uważa. Czuje, że od rozwiązania tej zagadki zależy czyjeś życie, że ma tutaj do czynienia z jakimś schematem, który można rozszyfrować i dzięki temu zapobiec tragedii. Dlaczego akurat on tkwi w centrum tego wszystkiego? Gdzie należy szukać wyjaśnienia niezwykłych zjawisk, którym świadkuje? I co ma do tego umierająca gwiazda, o której trąbią media? To tylko niektóre z pytań wynikających ze scenariusza. I gdyby twórcy omawianego obrazu jeszcze bardziej koncentrowali się na podsycaniu ciekawości tymi wszystkimi pytaniami i gdyby więcej uwagi poświęcali dawkowaniu napięcia to „2:22” bez wątpienia oglądałoby mi się nieporównanie lepiej. Ilekroć jednak zakiełkowała we mnie swoista nerwowość, przed wskoczeniem napięcia na wyższy poziom, scenariusz skręcał na nieciekawe tory. Fabułę lukrował wątek miłosny (i to jak lukrował!), związek Dylana z nowo poznaną Sarah, który owszem musiał być pokazany, musiał zaistnieć w tym scenariuszu, ale nikt mnie nie przekona, że musiał on wywoływać aż takie mdłości (nie takie, jak dobre kino gore, tylko te absolutnie przeze mnie niepożądane, bo wywołane przez diablo cukierkowe romansidło). Ale to potem, bo sekwencja, w której Dylan i Sarah widzą się po raz pierwszy, scenka z podniebnym baletem, której akompaniuje wpadający w ucho utwór muzyczny, wprowadziła mnie w iście magiczny nastrój, głównie dzięki niezwykle uczuciowym zdjęciom. Zresztą operatorzy z Davidem Eggbym na czele, z całej ekipy technicznej pracującej nad „2:22”, moim zdaniem zasługują na największą pochwałę, pomimo tego, że nie udało im się wydobyć z tej opowieści zadowalającego napięcia. Czy winę za to ponoszą oni, czy reżyser, tego nie wiem, ale jestem przekonana, że część odpowiedzialności spada na scenarzystów, bo obrali oni doprawdy niewygodną narrację.

„2:22” nie jest kolejnym plastikowym filmem głównego nurtu, z rozpędzoną do granic możliwości akcją. Ma więcej wspólnego z kinem niszowym – przygaszone barwy, powolna praca kamer (jeden wypadek pokazuje się wręcz w zwolnionym tempie i muszę przyznać, że ten widok robi wrażenie, ale jeszcze bardziej widowiskowa była dla mnie sekwencja z hologramem) i duże skupienie na najważniejszych bohaterach filmu – ale według mnie tym, że użyję tego ostatnimi czasy bardzo popularnego wyrażenia, gorszego sortu. Bo choć zdjęcia uważam za najmocniejszy punkt tej produkcji to moja aprobata wynika z ich efektowności (są po prostu ładne), a nie intensywności w sferze emocjonalnej. Tak, twórcy nie zaniedbują bohaterów. Tak, dosyć szczegółowo przedstawiają kluczowe postacie, ale co z tego, skoro są to jednostki raczej nieciekawe. UWAGA SPOILER Do pewnego momentu, bo połączenie ich z osobami żyjącymi przed trzydziestoma laty (optuję za reinkarnacją) było iście smacznym, choć niezbyt odkrywczym wybiegiem, którego na dodatek, przyznaję, nie udało mi się przewidzieć. Sądzę jednak, że niejedna osoba sama wpadnie na ten trop, bo wcześniej pojawia się trochę sygnałów wskazujących na ten motyw. Sygnałów, których mnie nie udało się jednak właściwie odczytać – zresztą to samo tyczy się tożsamości zabójcy z Grand Central Terminal. Jedyne, co rozszyfrowałam to to, że zagrożenie stworzy były chłopak Sarah, więc bilans jest raczej marny. Nie popisałam się... KONIEC SPOILERA. Najzabawniejsze jest to, że chociaż do seansu „2:22” zachęciła mnie przede wszystkim Teresa Palmer widniejąca w obsadzie to przez jakiś czas pragnęłam bym pojawiała się jak najrzadziej. Nie dlatego, że grała źle, bo akurat jej warsztatowi zarzucić niczego nie mogę. Ale roli, jaką najpierw odgrywała już tak. Bo na początku jej związku z Dylanem jej obecność na planie zwiastowała skręt w stronę romansidła. A ja obawiałam się, że nie zniosę więcej ciepłych słów, maślanych oczu, przytulanek i pocałunków, bo to naprawdę nie na moją głowę. Ale gdy ten związek zaczął się komplikować, gdy zaczęły pojawiać się na nim pewne rysy mogłam wreszcie pożegnać się z obawą i z przyjemnością witać każde kolejne pojawienie się Teresy Palmer na ekranie. To znaczy prawie, bo gorszego finału to wymyślić się chyba nie dało. Co jest dla mnie tym bardziej bolesne, kiedy pomyślę o tej drugiej furtce, jaką otwarł ten materiał, o dużo lepszej możliwości stworzonej dosłownie chwilę wcześniej.

Co prawda daleka jestem od twierdzenia, że „2:22” mogła urosnąć do rangi arcydzieła, gdyby tylko wprowadzono kilka poprawek, ale taki materiał na pewno stwarzał szansę na wybicie się ponad średnią, której w mojej ocenie twórcy nie wykorzystali. Ten ciekawy, acz niekoniecznie innowacyjny motyw przewodni można było przedstawić w dużo bardziej trzymający w napięciu sposób, darować sobie to przesadne lukrowanie wątku romantycznego i wybrać inne zakończenie. Wtedy bez wątpienia dużo silniej zaangażowałabym się w tę opowieść. Ale w ogólnym rozrachunku jakoś tragicznie nie było. Nie zasnęłam, oczy nie bolały mnie zbyt mocno i czułam jakąś tam ciekawość. Niewielką, ale wystarczającą, żeby chciało mi się czekać na zakończenie tego filmu, żebym chciała poznać odpowiedzi na wszystkie pytania postawione w scenariuszu „2:22”. Czy to wystarczy, aby polecać ten obraz Paula Curriego miłośnikom filmowych thrillerów? Hmm... wolę nie.

2 komentarze:

  1. Dowiedzieliśmy się o tym filmie z Twojej recenzji i obejrzeliśmy. Bardzo się nam spodobał. Czy mogłabyś polecić inne obrazy z podobnym motywem znaków, które prowadzą bohatera do nieuchronnej wydawać by się mogło katastrofy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z filmów o takich dziwnych zjawiskach to polecam "Śmierć nadejdzie dziś". Możecie też obczaić "House Hunting"(2013)i przypomina mi się też "Przeczucie" z Sandrą Bullock - tam też było ciekawe osobliwe zjawisko, film w sumie spoko, tylko trochę nieścisłości fabularnych mi się w oczy rzuciło.

      A jeśli chodzi o podążanie za znakami to niedawno obejrzałam "Tajemnice Silver Lake", który to film CHYBA mogę polecić. Chyba, bo to dosyć specyficzny obraz...

      Usuń