Kontroler
ruchu lotniczego, Dylan, pewnego dnia widzi w pracy dziwne zjawisko,
które opóźnia jego reakcję, w efekcie czego mężczyzna nieomal
doprowadza do zderzenia dwóch samolotów, za co zostaje zawieszony
na miesiąc. Niedługo potem Dylan poznaje Sarah, młodą kobietę,
która była pasażerką jednego z samolotów, wtedy gdy niezwykłe
zjawisko zakłóciło jego pracę. Natychmiast łączy ich głębokie
uczucie. Każdą wolną chwilę spędzają razem w przekonaniu, że
wreszcie znaleźli miłość swojego życia. Dylana absorbuje jednak
coś jeszcze. Codziennie o tych samych porach i w tym samych
miejscach widzi tych samych ludzi wykonujących te same czynności. A
o 2:22 po południu na Grand Central Terminal następuje jakaś
kulminacja kończąca sekwencję dobrze znanych mu wydarzeń. Dylan
nabiera pewności, że to jakiś wzór, który powinien jak
najszybciej rozszyfrować. Ma bowiem przeczucie, że to sprawa życia
i śmierci.
Australijsko-amerykański
thriller z domieszką science fiction zatytułowany „2:22” został
wyreżyserowany przez Paula Curriego, twórcę między innymi
„Doskonałego dnia” z 2004 roku. Autorami scenariusza są
początkujący Todd Stein i Nathan Parker, scenarzysta między innymi
„Moon” (2009) i „Przebudzonych” (2015). „2:22” najpierw
była wyświetlana w kinach, gdzie przez tydzień zarobiła trochę
ponad czterysta tysięcy dolarów (najgorszy wynik w 2017 roku), ale
z czasem przychody z całego świata urosły do, w przybliżeniu,
czterech milionów dolarów.
Nie
ukrywam, że największą zachętą do obejrzenia „2:22” była
dla mnie Teresa Palmer (m.in. „Wiecznie żywy”, „Kiedy gasną światła”, „Berlin Syndrome”), aktorka, którą zdążyłam
już na tyle mocno polubić, żeby zaryzykować seans filmu głównie
dla niej. Ponadto troszkę zaciekawił mnie ogólny zarys fabuły,
wywnioskowałam bowiem z niego, że „2:22” jest filmem bazującym
na tajemnicy, a taki rodzaj kina na ogół do mnie przemawia. To
znaczy w założeniu, bo wszystko zależy od tego, jak twórcy do
tego podejdą. Paul Currie miał do dyspozycji obiecującą koncepcję
Todda Steina (to on wymyślił tę historię), której jednak
potencjał, według mnie, nie został w pełni wykorzystany. Pomysł
był niezły, a i niektóry wątki, jakie z niego wyrastały
śledziłam z jako takim zainteresowaniem, ale z przykrością
odnotowałam, że „2:22” na gruncie fabularnym jest filmem mocno
nierównym, że nie brakuje tutaj przestojów, z mojego punktu
widzenia, najgorszej natury (romans), a zdecydowanie brakuje
emocjonalnego napięcia. Sama zagadka, owszem, przyciąga uwagę.
Intryguje już od chwili jej zawiązania, od niezwykłego zjawiska
zaobserwowanego przez głównego bohatera filmu, Dylana, podczas jego
zmiany w wieży kontroli lotów. Tylko on je widzi – jego koledzy
pozostają zupełnie ślepi na światła i zagadkowe obrazy
pojawiające się w wieży dokładnie o 2:22 po południu. Ta
konkretna godzina będzie odtąd bardzo ważna dla Dylana, ale nie
tylko o tej porze dnia będą miały miejsce jakieś dziwy.
Pojedyncza kropla spadająca z nieba rano, a zaraz po niej widok
zgniecionego robaka, samolot przelatujący nad Dylanem trochę
później, wypadek samochodowy przed domem, w którym mieszka, roboty
drogowe codziennie przeprowadzane przez tych samych mężczyzn w tym
samym miejscu, mijanie tych samych ludzi i wreszcie kulminacja na
Grand Central Terminal, gdzie zawsze o 2:22 następuje jakieś mniej
czy bardziej groźne bum. Tym kończy się cała ta seria deja vu –
do następnego dnia, kiedy to wszystko się powtarza. I tak w kółko,
przy czym wydaje się, że każdego kolejnego dnia ta nieznana siła
jest coraz potężniejsza. Tak jakby to wszystko do czegoś
zmierzało, do jakiegoś konkretnego dnia, w którym wydarzy się coś
strasznego. Główny bohater, przyzwoicie wykreowany przez Michiela
Huismana też tak uważa. Czuje, że od rozwiązania tej zagadki
zależy czyjeś życie, że ma tutaj do czynienia z jakimś
schematem, który można rozszyfrować i dzięki temu zapobiec
tragedii. Dlaczego akurat on tkwi w centrum tego wszystkiego? Gdzie
należy szukać wyjaśnienia niezwykłych zjawisk, którym świadkuje?
I co ma do tego umierająca gwiazda, o której trąbią media? To
tylko niektóre z pytań wynikających ze scenariusza. I gdyby twórcy
omawianego obrazu jeszcze bardziej koncentrowali się na podsycaniu
ciekawości tymi wszystkimi pytaniami i gdyby więcej uwagi
poświęcali dawkowaniu napięcia to „2:22” bez wątpienia
oglądałoby mi się nieporównanie lepiej. Ilekroć jednak
zakiełkowała we mnie swoista nerwowość, przed wskoczeniem
napięcia na wyższy poziom, scenariusz skręcał na nieciekawe tory.
Fabułę lukrował wątek miłosny (i to jak lukrował!), związek
Dylana z nowo poznaną Sarah, który owszem musiał być pokazany,
musiał zaistnieć w tym scenariuszu, ale nikt mnie nie przekona, że
musiał on wywoływać aż takie mdłości (nie takie, jak dobre kino
gore, tylko te absolutnie przeze mnie niepożądane, bo
wywołane przez diablo cukierkowe romansidło). Ale to potem, bo
sekwencja, w której Dylan i Sarah widzą się po raz pierwszy,
scenka z podniebnym baletem, której akompaniuje wpadający w ucho
utwór muzyczny, wprowadziła mnie w iście magiczny nastrój,
głównie dzięki niezwykle uczuciowym zdjęciom. Zresztą operatorzy
z Davidem Eggbym na czele, z całej ekipy technicznej pracującej nad
„2:22”, moim zdaniem zasługują na największą pochwałę,
pomimo tego, że nie udało im się wydobyć z tej opowieści
zadowalającego napięcia. Czy winę za to ponoszą oni, czy reżyser,
tego nie wiem, ale jestem przekonana, że część odpowiedzialności
spada na scenarzystów, bo obrali oni doprawdy niewygodną narrację.
„2:22”
nie jest kolejnym plastikowym filmem głównego nurtu, z rozpędzoną
do granic możliwości akcją. Ma więcej wspólnego z kinem niszowym
– przygaszone barwy, powolna praca kamer (jeden wypadek pokazuje
się wręcz w zwolnionym tempie i muszę przyznać, że ten widok
robi wrażenie, ale jeszcze bardziej widowiskowa była dla mnie
sekwencja z hologramem) i duże skupienie na najważniejszych
bohaterach filmu – ale według mnie tym, że użyję tego ostatnimi
czasy bardzo popularnego wyrażenia, gorszego sortu. Bo choć zdjęcia
uważam za najmocniejszy punkt tej produkcji to moja aprobata wynika
z ich efektowności (są po prostu ładne), a nie intensywności w
sferze emocjonalnej. Tak, twórcy nie zaniedbują bohaterów. Tak,
dosyć szczegółowo przedstawiają kluczowe postacie, ale co z tego,
skoro są to jednostki raczej nieciekawe. UWAGA SPOILER Do
pewnego momentu, bo połączenie ich z osobami żyjącymi przed
trzydziestoma laty (optuję za reinkarnacją) było iście smacznym,
choć niezbyt odkrywczym wybiegiem, którego na dodatek, przyznaję,
nie udało mi się przewidzieć. Sądzę jednak, że niejedna osoba
sama wpadnie na ten trop, bo wcześniej pojawia się trochę sygnałów
wskazujących na ten motyw. Sygnałów, których mnie nie udało się
jednak właściwie odczytać – zresztą to samo tyczy się
tożsamości zabójcy z Grand Central Terminal. Jedyne, co
rozszyfrowałam to to, że zagrożenie stworzy były chłopak Sarah,
więc bilans jest raczej marny. Nie popisałam się... KONIEC
SPOILERA. Najzabawniejsze jest to, że chociaż do seansu „2:22”
zachęciła mnie przede wszystkim Teresa Palmer widniejąca w
obsadzie to przez jakiś czas pragnęłam bym pojawiała się jak
najrzadziej. Nie dlatego, że grała źle, bo akurat jej warsztatowi
zarzucić niczego nie mogę. Ale roli, jaką najpierw odgrywała już
tak. Bo na początku jej związku z Dylanem jej obecność na planie
zwiastowała skręt w stronę romansidła. A ja obawiałam się, że
nie zniosę więcej ciepłych słów, maślanych oczu, przytulanek i
pocałunków, bo to naprawdę nie na moją głowę. Ale gdy ten
związek zaczął się komplikować, gdy zaczęły pojawiać się na
nim pewne rysy mogłam wreszcie pożegnać się z obawą i z
przyjemnością witać każde kolejne pojawienie się Teresy Palmer
na ekranie. To znaczy prawie, bo gorszego finału to wymyślić się
chyba nie dało. Co jest dla mnie tym bardziej bolesne, kiedy pomyślę
o tej drugiej furtce, jaką otwarł ten materiał, o dużo lepszej
możliwości stworzonej dosłownie chwilę wcześniej.
Co
prawda daleka jestem od twierdzenia, że „2:22” mogła urosnąć
do rangi arcydzieła, gdyby tylko wprowadzono kilka poprawek, ale
taki materiał na pewno stwarzał szansę na wybicie się ponad
średnią, której w mojej ocenie twórcy nie wykorzystali. Ten
ciekawy, acz niekoniecznie innowacyjny motyw przewodni można było
przedstawić w dużo bardziej trzymający w napięciu sposób,
darować sobie to przesadne lukrowanie wątku romantycznego i wybrać
inne zakończenie. Wtedy bez wątpienia dużo silniej zaangażowałabym
się w tę opowieść. Ale w ogólnym rozrachunku jakoś tragicznie
nie było. Nie zasnęłam, oczy nie bolały mnie zbyt mocno i czułam
jakąś tam ciekawość. Niewielką, ale wystarczającą, żeby
chciało mi się czekać na zakończenie tego filmu, żebym chciała
poznać odpowiedzi na wszystkie pytania postawione w scenariuszu
„2:22”. Czy to wystarczy, aby polecać ten obraz Paula Curriego
miłośnikom filmowych thrillerów? Hmm... wolę nie.
Dowiedzieliśmy się o tym filmie z Twojej recenzji i obejrzeliśmy. Bardzo się nam spodobał. Czy mogłabyś polecić inne obrazy z podobnym motywem znaków, które prowadzą bohatera do nieuchronnej wydawać by się mogło katastrofy?
OdpowiedzUsuńZ filmów o takich dziwnych zjawiskach to polecam "Śmierć nadejdzie dziś". Możecie też obczaić "House Hunting"(2013)i przypomina mi się też "Przeczucie" z Sandrą Bullock - tam też było ciekawe osobliwe zjawisko, film w sumie spoko, tylko trochę nieścisłości fabularnych mi się w oczy rzuciło.
UsuńA jeśli chodzi o podążanie za znakami to niedawno obejrzałam "Tajemnice Silver Lake", który to film CHYBA mogę polecić. Chyba, bo to dosyć specyficzny obraz...