Recenzja
zawiera spoilery poprzedniej części
Minęły
cztery lata od dotarcia Raula Endymiona, Enei i androida A. Bettika
na Starą Ziemię. Dziewczynie czas wypełniały głównie zajęcia
architektoniczne i przekazywanie innym tajemnej wiedzy zgodnie ze
swoim przeznaczeniem. Teraz przyszedł czas na opuszczenie Starej
Ziemi i podzielenie się tą wiedzą z resztą wszechświata. Przed
Raulem Enea stawia jednak inne zadanie. Niezwykła nastolatka chce,
by mężczyzna w pojedynkę wyruszył na poszukiwanie statku konsula,
którego lata wcześniej oni i A. Bettik musieli zostawić na
nieznanej planecie. Jeśli uda im się przeżyć czas rozłąki
spotkają się w wybranym przez Eneę miejscu i Raul znowu będzie
mógł robić to, czego najbardziej pragnie. Chronić swoją
przyjaciółkę zwaną Tą, Która Naucza przed Kościołem
katolickim, pozostającą na ich usługach armią Paxu i czymś
jeszcze bardziej śmiercionośnym, gotowych zrobić absolutnie
wszystko by uniemożliwić Enei wypełnienie jej przeznaczenia.
„Triumf
Endymiona” to ostatnia część czterotomowej serii science fiction
funkcjonującej pod nazwą Hyperion Cantos pióra Dana Simmonsa,
jednego z najbardziej utalentowanych amerykańskich pisarzy. Po raz
pierwszy wydana w 1997 roku, rok później uhonorowana nagrodą
Locusa i wyróżniona nominacją do nagrody Hugo, powieść „Triumf
Endymiona” jest bezpośrednią kontynuacją „Endymiona”,
zawierającą oczywiście mnóstwo istotnych odniesień do
wcześniejszych „Hyperiona” i „Upadku Hyperiona”. Ze słów
samego autora Hyperion Cantos wynika, że gdyby realia publikacji
przedstawiały się inaczej to zdecydowałby się na dylogię,
zamykając dwie pierwsze części w jednym ogromniastym tomiszczu, a
dwie kolejne w drugim. W „Hyperionie” i „Upadku Hyperiona”
coś takiego nie rzuca się w oczy, ale jeśli chodzi o „Endymiona”
i „Triumf Endymiona” to rzeczywiście doskonale widać, że
konieczność rozbicia tego na dwa tomy nie została narzucona przez
ramę fabularną.
Seria
Hyperion Cantos przez wielu uważana jest za opus magnum Dana
Simmonsa, jego najwybitniejsze osiągnięcie w dziedzinie literatury
i patrząc na całość, nie na poszczególne tomy w oderwaniu od
pozostałych, byłabym skłonna się z tym zgodzić. Byłabym, gdybym
tylko znała cały dotychczasowy dorobek artystyczny tego wspaniałego
pisarza. Przez polskich wydawców Simmons jest jednak tak mocno
zaniedbywany, że szczerze wątpię, iż kiedykolwiek uda mi się
poznać wszystkie jego utwory. To marzenie, jak wiele innych zresztą,
najpewniej nigdy się nie ziści. Ale zawsze mi wpajano, żeby
cieszyć się tym co mam i choć zazwyczaj średnio mi to wychodzi to
musiałbym być wyjątkową malkontentką, żeby nie być wdzięczną
wydawnictwu MAG za bezcenny dar w postaci Hyperion Cantos. Nie jest
to oczywiście proza, która trafi do każdego oddanego czytelnika,
nie są to książki, za które wszyscy ich odbiorcy będą dozgonnie
wdzięczni głównie ich autorowi, ale też wydawcom (zagranicznym i
polskim, w liczbie mnogiej, bo omawiane wydanie nie jest pierwsze),
jestem jednak zupełnie spokojna o wieloletnich sympatyków
literatury science fiction. Bo według mnie to najwyższa półka
fantastyki naukowej, choć przyznaję, że rozpatrując te utwory
osobno sercem jestem bardziej przy dwóch ostatnich tomach niż przy
najpopularniejszym „Hyperionie” i moim zdaniem lepszym od
poprzednika „Upadku Hyperiona”. Czołowym powodem mojej większej
miłości do „Endymiona” i „Triumfu Endymiona” są główni
bohaterowie, Raul Enydmion i Enea, która, jak się okazało, zyskuje
wraz z wiekiem. Odbiorcy „Endymiona” wiedzą, że już jako
dwunastolatka była ponadprzeciętnie inteligentna i nad wyraz
wrażliwa na bodźce zewnętrzne, ale dopiero w „Triumfie
Endymiona” zobaczymy ją (tak, zobaczymy, bo w tę opowieść
wchodzi się całym sobą) w całej wspaniałości. Enea rozkwita –
nie jest już podlotkiem tylko świadomą swoich możliwości piękną,
silną kobietą, która dźwiga na barkach ogromne brzemię. Nie
prosiła się o nie, taki los zostać jej przeznaczony, narzucony
jeszcze przed jej narodzeniem, a ona nie zamierza uchylać się od
wypełnienia tej misji. Jakiej misji? Otóż, jednym z jej zadań
jest szerzenie odpowiednich nauk idące w parze z przekazywaniem
komunii ze swojej krwi każdemu, kto czuje, że jest na to gotowy.
Trudno nie dopatrzeć się tutaj (i nie tylko tutaj) inspiracji
Simmonsa Nowym Testamentem Pisma Świętego. Dla swoich uczniów Enea
jest mesjaszem, choć ona sama nie chce być tak nazywana. Tak jak Jezus Chrystus, chodzi po świecie (tj. ona
przemierza wszechświat) i głosi swoje nauki, ale ona zwykle kończy
wykład bądź serię wykładów przekazaniem chętnym swojej krwi. I
robi to wbrew wszelkim przeciwnościom stwarzanym przez Kościół
katolicki, armię działającą pod nazwą Pax i czegoś dużo
bardziej potężnego. Tak przedstawia się zarys tej opowieści,
bardzo skrótowe ujęcie tematu, które tak na dobrą sprawę nawet w
ułamku nie oddaje ducha „Triumfu Endymiona”. Obawiam się, że
nie potrafię ubrać w słowa mocy emanującej z kart tego dosyć
potężnego tomiszcza. Wielowątkowej epopei, która zachwycała
mnie, jak się wydawało, nieskończoną kreatywnością; która
zaskakiwała dopracowanymi w najdrobniejszych szczegółach, idealnie
dopasowującymi się do faktów znanych mi z poprzednich odsłon
Hyperion Cantos zwrotami akcji; przy której szeroko się
uśmiechałam, płakałam, trwałam w trudnym do zniesienia napięciu,
bolesnej wręcz niepewności podszytej nadzieją, że tak uwielbiani
przeze mnie bohaterowie zdołają pokonać każdą z licznych
przeszkód, jakimi najeżona jest ich długa droga ku... Właście ku
czemu? Czy ich głównym celem jest wyrwanie ludzkości spod jarzma
Kościoła katolickiego? Nawrócenie na nową religię – religię
powoli, acz z uporem godnym lepszej sprawy tworzoną przez Eneę?
Ujmę to tak: gdyby to było takie proste, to nie byłoby aż tak
pasjonujące.
„Niemal
wszystko, co w ludzkim życiu można uznać za choć trochę
interesujące, stanowi wynik indywidualnego doświadczenia,
samodzielnie podejmowanych eksperymentów i dzielenia się ich
rezultatami z innymi […] W porównaniu wspólny umysł byłby czymś
w rodzaju starożytnych audycji telewizyjnych […] Z perspektywy
ewolucji byłoby to dobrowolne popadnięcie w idiotyzm.”
(To taki komentarz autora, zresztą nie bez znaczenia dla fabuły
książki, do dążenia tak wielu przecież ludzi do tego, by wszyscy
myśleli, zachowywali się i wyglądali jak oni.)
Różnorodne,
z wielkim rozmachem wykreowane światy; olśniewające, nierzadko
mrożące krew w żyłach przygody Enei, Raula Endymiona i ich
towarzyszy w tej odległej przyszłości, wyobrażonej i przelanej na
papier przez niepodrabialnego pisarza; mnogość dobrze
skonstruowanych i zróżnicowanych charakterologicznie ludzkich
postaci i ogrom zdumiewających także wyglądem gatunków
wymyślonych przez autora na potrzeby tej książki i oddanych z
poszanowaniem najdrobniejszych szczegółów – o tym wszystkim na
pewno prędko nie zapomnę (zresztą chyba nawet nie dam sobie takiej
szansy, bo gdy tylko czas pozwoli planuję przeczytać wszystkie
części Hyperion Cantos, jedną po drugiej), ale tym, co ujęło
mnie najbardziej i bynajmniej nie zaskoczyło, bo parę powieści
Dana Simmonsa już poznałam, to ogromna wrażliwość autora, którą
zaraża czytelnika niczym Enea swoimi naukami. Czarne charaktery
patrzą na tę młodą kobietę jak na wirusa, który jeśli czym
prędzej się go nie unicestwi doprowadzi do upadku ludzkości (i
może mają rację, nie sądźcie, że przez cały czas będziecie
tak ślepo wierzyć w dobre intencje Tej, Która Naucza, jak czyni to
Raul Endymion) i Simmonsa też można przyrównać do wirusa. Tyle że
on zaraża emocjami, całą gamą bardzo silnych uczuć, które wlewa
w odbiorców „Triumfu Endymiona” czy akurat tego chcą, czy nie.
Ujmuję to tak, bo czasami doprowadzał mnie do takiego punktu, w
którym wprost marzyłam, aby mieć to już za sobą. Nie dlatego, że
bywało to tak przesadne, że w końcu zaczynało przynosić skutek
odwrotny do zamierzonego. Nic z tych rzeczy. Po prostu niektóre
przeżycia bohaterów „Triumfu Endymiona” już same w sobie były
straszne, ale jako że Dan Simmons nie relacjonował tego w
beznamiętny, suchy sposób, to odbierałam to niemal osobiście.
Każdy cios wroga prawie odczuwałam na własnej skórze, a w pewnym
momencie tak się rozkleiłam, że musiałam odłożyć lekturę do
następnego wieczora. Albo robię się nadwrażliwa, albo, i to jest
dużo bardziej prawdopodobne, niektórzy bohaterowie „Triumfu
Endymiona” stali się dla mnie tak bliscy jak rodzina, bo Dan
Simmons posiada tak dojrzały warsztat, że z łatwością przychodzi
mu kreowanie żywych, pełnokrwistych postaci. I tak jak Enea jest
empatą, być może nawet na tym polu osiągającym wyniki, które
dla większości członków naszego gatunku nigdy nie będą
osiągalne... Dan Simmons jest też filozofem, co w pewnym sensie
łączy się z empatią (a przynajmniej w jego przypadku),
człowiekiem z dużą skutecznością próbującym objąć rozumem
meandry ludzkiego myślenia, zgłębić tajniki naszej egzystencji, a
nawet zajrzeć pod zasłonę śmierci. Przy czym wydaje się, że
poszukiwanie odpowiedzi na pytanie dokąd zmierzamy za życia jest
dla niego ważniejsze od odkrycia jednej z największych tajemnic
świata, czyli oczywiście czy istnieje jakieś życie po śmierci, a
jak tak to jakie. A w każdym razie w „Triumfie Endymiona”
Simmons dzieli się ze swoimi czytelnikami własnymi przemyśleniami
na temat naszego, że tak się wyrażę, doczesnego istnienia,
zadając przy tym ważkie pytania odnośnie tak zwanego
człowieczeństwa. Szczególnie skupia się na ewolucji, tak
fizycznej, jak mentalnej. I tak, nie omija też religii – różnych,
nie tylko katolicyzmu, choć owszem na nim skupia się najsilniej.
Pyta czy naprawdę chcemy wiecznie hamować swój rozwój przez
trzymanie się od wieków tych samych wytycznych, czasami narzucanych
nam przez ludzi tak zaślepionych żądzą władzy, że nawet
niezdających sobie sprawy z tego, że już dawno odeszli od istoty
swojej wiary. I przekazują to zatrute ziarno dalej, w „Triumfie
Endymiona” na cały wymyślony przez Simmonsa wszechświat.
Przeciwwagą dla nich być może będzie młoda kobieta posiadająca
niezwykły dar, ale niewykluczone, że jej rola sprowadzi się do
karzącej ręki spuszczonej na gatunek ludzki w odwecie za wszystkie
(bądź tylko niektóre) dotychczasowe błędy, przewinienia,
niegodziwości.
Mogłabym
tak pisać o „Triumfie Endymiona” Dana Simmonsa do jutra, a i tak
nawet w ułamku nie oddałabym wyjątkowości tej publikacji.
Nieprzekonanych nie przekonam choćbym nie wiem jak się starała, bo
ja nie jestem Danem Simmonsem. On już rozkochał w Hyperion Cantos
wielu fanów literatury science fiction – wydaje mi się wręcz,
aczkolwiek mogę się mylić, że każdy członek tej grupy
czytelników po przeczytaniu „Hyperiona” mniej czy bardziej
chętnie, ale jednak, sięga po kolejne tomy owej nietuzinkowej
serii. A gdy już ma ją za sobą żałuje, że ta pierwsza przygoda
z rzeczonym czterotomowym dziełem nie jest dopiero przed nim. I
zazdrości tym, którzy wkrótce zaczną po raz pierwszy ją czytać.
Piszę po raz pierwszy, bo podejrzewam, że przynajmniej część z
nich nie poprzestanie na tym jednym razie. Takie arcydzieło, aż
chce się smakować niemal w nieskończoność i chociaż jest to
opowieść kompletna, choć Dan Simmons idealnie wszystko dopiął,
zazębił te cztery odsłony, to nie miałabym nic przeciwko, gdyby
dalej ciągnął ten cykl. Bo potwornie mi smutno, że to już
koniec...
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Jestem dopiero po dwóch tomach z serii, ale na pewno będę kontynuować przygodę z nią. :)
OdpowiedzUsuń