W
postapokaliptycznym świecie młoda kobieta Juliette samotnie
przemierza pustynię w poszukiwaniu pożywienia dla siebie i
kilkudziesięciu osób, z którymi mieszka. W drodze powrotnej
samochód Juliette wypada z drogi i ląduje na dachu. Kobieta
wychodzi z tego ze złamaną nogą, ale poważniejszy problem stanowi
jeden ze stworów, które opanowały świat. Żywiąca się ludzkim
mięsem istota, która kręci się w pobliżu unieruchomionego
samochodu Juliette. Pojazd jest jej jedynym schronieniem, ale żeby
przeżyć kobieta musi walczyć zarówno ze swoimi słabościami, jak
ze zdeterminowanym potworem czyhającym na zewnątrz. W trakcie tej
przeprawy Juliette wspomina Jacka, Francuza, którego poznała w
Nowym Jorku przed apokalipsą, i z którym połączyło ją głębokie
uczucie.
Francuski,
acz anglojęzyczny horror science fiction „Wrogi” został
wyreżyserowany przez debiutującego w długim metrażu Mathieu
Turiego, na podstawie jego własnego scenariusza. Jednym z
producentów wykonawczych filmu (i mam wrażenie, że to głównie
jego nazwiskiem firmuje się niniejszy obraz) został Xavier Gens,
twórca między innymi „Frontiere(s)”, „The Divide” i „Cold Skin”, a budżet „Wrogiego” oszacowano na milion dwieście
tysięcy dolarów. Pierwszy pokaz filmu odbył się w lipcu 2017 roku
na Neuchatel International Fantastic Film Festival.
Młoda
kobieta tkwi w unieruchomionym samochodzie pośrodku niczego, a na
zewnątrz czai się dużo silniejsza od niej istota, która
prawdopodobnie pozbawi ją życia, gdy tylko nadarzy się ku temu
okazja. Brzmi trochę jak „Cujo” Stephena Kinga, prawda? W bardzo
ogólnym zarysie tak, ale Mathieu Turi popchnął wyżej przybliżoną
koncepcję w innym kierunku. Podszedł do tego z zupełnie innej
strony niż King w swojej powieści (a za nim Lewi Teague w filmowej
wersji „Cujo”) i tak na dobrą sprawę chciał coś innego
przekazać odbiorcom swojego pełnometrażowego debiutu. We „Wrogim”
przeplatają się dwa odcinki czasowe, w centralnym punkcie których
stoi młoda kobieta Juliette, w całkiem niezłym stylu wykreowana
przez Brittany Ashworth. Umowna teraźniejszość to czas po
apokalipsie, która zdziesiątkowała ludzkość. Co doprowadziło do
tej tragedii dowiemy się dopiero później, a i nawet wtedy
scenarzysta daruje nam szczegóły. Ale już na początku seansu daje
się nam wyraźnie do zrozumienia, że powietrze zostało skażone.
Ponadto właściwie nie pozostawia się nam żadnych wątpliwości,
że świat został opanowany przez agresywne stwory żywiące się
ludzkim mięsem – człekopodobne, bezwłose bestie z
nieproporcjonalnie długimi (i chudymi) rękami i nogami. Jednakże
tylko jednemu z nich będziemy mogli dobrze się przyjrzeć i
przyznam, że dla mnie był to widok całkiem satysfakcjonujący. W
przeciwieństwie do miażdżenia głowy pewnego mężczyzny, widok
tego brzydkiego stworzenia nie ranił moich oczu sztucznością
spowodowaną nadmierną ingerencją komputera. Od francuskiego
horroru można oczekiwać sporej dawki przemocy, silnie rozbudowanej
płaszczyzny gore/torture porn, bo ten region świata
przyzwyczaił nas już do takiego spojrzenia na kino grozy, ale ta
etykietka czasami bywa myląca. I tak też jest w przypadku
„Wrogiego”. Filmu, w którym co prawda pojawia się kilka
umiarkowanie krwawych ujęć, ale myślę, że nie są one na tyle
mocne, żeby wywołać choćby lekkie mdłości nawet u osób tylko
średnio rozeznanych w kinematografii gore.
Według mnie twórcom omawianego obrazu nawet specjalnie nie zależało
na wywoływaniu odrazy u oglądającego. Za wyjątkiem zdjęć
złamanej nogi Juliette. Tak, tutaj widać starania w kierunku
zniesmaczenia widza, ale chociaż rana i wystająca z niej kość
prezentują się nader przekonująco, nie sądzę, żeby to
wystarczyło, żeby to wstrząsnęło tymi osobami, które w swoim
życiu parę krwawych horrorów obejrzeli. Czy takie podejście do
warstwy gore uważam za błąd Mathieu Turiego i jego ekipy?
Absolutnie nie. Delikatne i ilościowo mocno ograniczone podejście
do przemocy w moich oczach tego filmu nie pogrzebało. Oczywiście,
dobrze by było gdyby pokazano mi kilka mocnych scenek, ale nie mogę
powiedzieć, że jest to coś, bez czego w moim pojęciu tego typu
filmy nie mogą się obejść. Można stworzyć postapokaliptyczny,
survivalowy horror pozbawiony wywołujących mdłości zdjęć, który
trzymałby mnie w napięciu, ale żeby to osiągnąć trzeba by
podejść do tego w sposób inny od tego wybranego przez Mathieu
Turiego. Bo we „Wrogim” losy młodej kobiety ukrywającej się w
przewróconym samochodzie przed łaknącym ludzkiego mięsa potwornym
stworzeniem przeplatają się z wyrywkami z jej przeszłości. Twórcy
często przenoszą nas do czasu sprzed apokalipsy, do Nowego Jorku, w
którym to droga Juliette pewnego dnia przecięła się z drogą
Francuza Jacka, mężczyzny, który uratował jej życie, mężczyzny,
w którym się zakochała, i który także obdarzył ją miłością.
Słodko? Poniekąd tak, ale wierzcie mi można było to jeszcze
bardziej polukrować, a przez to pewnie zmusić mnie do przerwania
seansu. Owszem, niezmiennie miałam nieprzyjemne wrażenie wybijania
mnie z rytmu narzucanego we fragmentach osadzonych w umownej
teraźniejszości. W każdą retrospekcję wchodziłam z poczuciem
zawodu wywołanym przeświadczeniem, że gdyby jeszcze trochę się z
tym wstrzymano to bez trudu zdołano by wygenerować nieporównanie
silniejsze napięcie w tym postapokaliptycznym świecie, w którym
aktualnie żyje główna bohaterka „Wrogiego”. A tak wyglądało
to jakby Mathieu Turi sabotował swój własny projekt, jakby bardzo
nie chciał wycisnąć z tego maksimum emocjonalnego napięcia. Ot,
nie dokonał właściwych obliczeń, tj. momenty, które wybierał na
wejście z retrospekcjami dla mnie były bardzo niedogodne. Ale treść
tychże wspomnień Juliette? Cóż, miała swoje plusy, ale miała i
minusy.
Byłam
przekonana (i nie pomyliłam się), że bój toczony przez młodą kobietę z człekopodobnym
stworzeniem na pustyni, którą to mógł, ale wcale nie musiał
(tego scenarzysta nie zdradza) stać się cały, albo prawie cały
świat po niedawnej apokalipsie, nie będzie tak zajmujący jak
straszne przeżycia Donny i Tada Trentonów w filmowej wersji „Cujo”
(w powieściowej również, skoro już o tym mowa), bo te silnie
skontrastowane zdjęcia w niczym nie przypominały tych
zaprezentowanych we wspomnianej produkcji Lewisa Teague. Gdyby były
choć odrobinę przybrudzone i wyblakłe to podchodziłabym do tego z
większym entuzjazmem. A tak nastawiłam się na plastikowy klimacik
rodem z hollywoodzkich horrorów science fiction. Początkowo
myślałam głównie o „Jestem legendą” Francisa Lawrence'a
(filmu na podstawie kultowej powieści Richarda Mathesona), bo w
końcu patrzyłam na samotnego człowieka w postapokaliptycznych
realiach utrzymanych w podobnej (nie identycznej) kolorystyce. Potem
przyszło skojarzenie z „Cujo”, a zaraz po nim konkluzja, że
nawet jeśli Mathieu Turi inspirował się tymi projektami (tego nie
wiem) to na ich fundamentach chciał wznieść zupełnie inną
budowlę, opowiedzieć inną historię. Co wcale nie znaczy, że
lepszą. To oczywiście moje zdanie – możliwe, że znajdą się
osoby, które bardziej zainteresuje fabuła „Wrogiego” niż
„Cujo” i „Jestem legendą”, ale jeśli nawet to śmiem
podejrzewać, że uplasują się one w zdecydowanej mniejszości.
Trudne położenie Juliette w umownej teraźniejszości generowało
aurę beznadziei i zaszczucia, chociaż przez to plastikowe
opakowanie (zdjęcia) nie była ona tak silna, jakbym tego chciała.
Często wkradała się w to nuda – bo ile można patrzeć na
samotną kobietę podejmującą bezskuteczne próby wydostania się z
pułapki, w którą nagle wpadła? Zwłaszcza jeśli nie widzi się w
tym zdecydowanych prób budowania napięcia... Retrospekcje wcale nie
przychodziły w sukurs, ponieważ jak już wspomniałam rozpoczynały
się wtedy, gdy już nabierałam przekonania, że już zaraz będę
się wpatrywać w ekran w jako takim napięciu, ale gdy już
przechodziła mi złość na twórców „Wrogiego” za to, że nie
pociągnęli tego kawałek dalej (i dotyczy to wejścia w każdą
retrospekcje) to dochodziłam do wniosku, że bez tych odskoczni w
nieodległą przeszłość byłoby zapewne dużo gorzej. Bo już
wolałam patrzeć na kiełkujący romans dwóch osób, na wyciąganie
kobiety z bagna, w którym się pogrążyła przez zakochanego w niej
Francuza (przekonujący Gregory Fitoussi) niż na prawie całkowicie
pozbawione napięcia rozpaczliwe próby tej samej kobiety, która
znowu jest w poważnych tarapatach. I tym razem nie ma nikogo, na kim
mogłaby się wesprzeć, nikogo, kto pośpieszyłby jej z pomocą.
Oczywiście, nie oznacza to, że śledzenie dawnych dziejów Juliette
dawało mi ogromną przyjemności, bo i rzadko się zdarza, żeby
romantyczne nuty (a tychże sporo tutaj wybrzmiewa) pieściły moje
uszy. I nie inaczej było w tym przypadku. Ale wszystko co pomiędzy,
to wyciąganie zagubionej kobiety z nałogu, budowanie całkiem
interesującego rysu psychologicznego głównej bohaterki (osobowość
Jacka była dla mnie dużo mniej ciekawa, ale na te burzliwe
interakcje tej dwójki patrzyło mi się bardzo dobrze, mogłoby ich
jednak być trochę więcej) i to co ma miejsce później, w
dalszych partiach wspomnień Juliette, te elementy do pewnego stopnia
uatrakcyjniały mi seans „Wrogiego”. Do pewnego stopnia, bo nie
mogę powiedzieć, żebym była tym zachwycona. A na koniec
zostawiono najgorsze – zwrot akcji, który przewidziałam dużo
wcześniej, ale przez cały czas miałam nadzieję, że się mylę,
że Mathieu Turi nie wymyślił czegoś tak głupiego. Myślałam:
wszystko tylko nie to, a dostałam właśnie to, czego tak bardzo
zobaczyć nie chciałam.
„Wrogi”
Mathieu Turiego to film ukierunkowany głównie na miłośników
postapokaliptycznych horrorów science fiction (thrillerów w sumie
też), tych utrzymanych w survivalowym klimacie, ale też tych z
dosyć silnie rozwiniętą płaszczyzną romantyczną i
obyczajową/dramatyczną. Tak, według mnie Turi przede wszystkim w
fanów tego typu kina celował, ale to wcale nie znaczy, że zaspokoi
ich apetyty. Naprawdę nie sądzę, żeby „Wrogi” znalazł wielu
sympatyków nawet wśród osób zasilających wyżej wyszczególnioną
grupę docelową, bo na pewno widzieli oni dużo lepszych produkcji
tego rodzaju. Absolutnie nie jest to szczyt możliwości tego nurtu
horroru, a w mojej ocenie nie jest to nawet połowa tych możliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz