Paul
Toombes jest aktorem, kojarzonym przede wszystkim z rolą doktora
Śmierć, mordercy z serii horrorów. Na jednym z wydawanych przez
niego przyjęć zostaje zamordowana jego narzeczona Ellen Mason,
niegdysiejsza aktorka filmów pornograficznych. Zbrodnia ta
doprowadza Paula do załamania nerwowego. Mężczyzna jakiś czas
spędza w szpitalu psychiatrycznym i choć nie zostaje skazany za ten
czyn, nawet po opuszczeniu ośrodka nie jest pewien, że to nie on
pozbawił życia swoją narzeczoną. Od kilku lat w niczym nie zagrał
i wcale nie cieszy go szansa ponownego wcielenia się w postać
doktora Śmierć. Tym razem w serialu, na podstawie scenariusza
napisanego przez długoletniego przyjaciela Toombesa, Herberta Flaya,
scenarzysty serii filmów pełnometrażowych o doktorze Śmierć.
Paul przyjmuje tę propozycję właśnie przez wzgląd na Flaya,
który twierdzi, że bez niego projekt ten się nie powiedzie, a
akurat bardzo potrzebuje pieniędzy. Toombes przyjeżdża więc do
Londynu, gdzie ma być kręcony serial i zatrzymuje się w wielkim
domu Flaya. Gospodarz mówi mu, że tak naprawdę zależało mu na
jego udziale w serialu o doktorze Śmierć z powodu strachu jaki
wzbudza w Paulu ta fikcyjna postać. Herbert jest zdania, że taka
konfrontacja z lękiem będzie miała zbawienny wpływ na psychikę
jego przyjaciela. Toombes nie jest co do tego przekonany, ale nie
wycofuje się z projektu. I nie robi tego nawet wtedy, gdy ludzie z
jego otoczenia zaczynają ginąć, a on sam podejrzewa, że sprawcą
jest doktor Śmierć.
Brytyjsko-amerykański
horror „W kręgu szaleństwa” to ostatni obraz wyreżyserowany
przez nieżyjącego już Jima Clarka, człowieka który zajmował się
głównie montażem filmów (na przykład późniejszy „Psychopata”).
Scenariusz jest owocem współpracy Kena Levisona i Grega Morrisona,
którzy to pisząc go opierali się na mało znanej powieści
„Devilday” autorstwa Angusa Halla. Książki nie czytałam, ale
jeśli wierzyć informacjom zamieszczonym w Internecie, mamy tutaj do
czynienia z bardzo luźnym podejściem do literackiego oryginału.
Wydawcom nie przeszkodziło to jednak w wypuszczeniu drugiego wydania
książki w okolicach premiery filmu (pierwotnie opublikowano ją w
roku 1969). „W kręgu szaleństwa” może się pochwalić większym
gronem odbiorców niż literacki pierwowzór, ale na pewno nie można
uznać tej oglądalności za zadowalającą. Vincent Price, odtwórca
głównej roli, w każdym razie usatysfakcjonowany nie był. A teraz
wcale nie jest lepiej niż w czasach wyświetlania owej pozycji na
wielkich ekranach - „W kręgu szaleństwa” nie dołączył do
panteonu ponadczasowych horrorów tylko pokrył się dosyć grubą
warstwą kurzu.
Vincent
Price i Peter Cushing, dwie legendy horroru w filmie, któremu według
mnie najbliżej do giallo (ot, takie brytyjskie spojrzenie na
ten nurt), ale podejrzewam, że znajdą się i tacy, którzy uznają
go za slasher. Sama skłaniałabym się w tę drugą stronę,
gdyby nie jakże charakterystyczne dla nurtu giallo skórzane
rękawiczki, eksponowane przez operatorów na dłoniach tajemniczego
mordercy. Na dodatek mamy warstwę kryminalną, w postaci policyjnego
dochodzenia śladami seryjnego mordercy, zaznaczyć jednak trzeba, że
potraktowano ją bardzo pobieżnie. Detektywi ze Scotland Yardu
prowadzący sprawę seryjnego mordercy grasującego w Londynie, są
postaciami pobocznymi, niewnoszącymi wiele do tej historii. W
centralnym punkcie stoi niezastąpiony Vincent Price w roli aktora
Paula Toombesa, który jakiś czas temu przeszedł załamanie nerwowe
wywołane morderstwem jego narzeczonej, Ellen Mason. Albo raczej nie
tyle tą zbrodnią, ile świadomością, że to on sam mógł być
jej sprawcą. Tyle że tego nie pamięta, bo w tamtym czasie mogło
dojść do głosu jego potencjalne alter ego, postać, którą
kreował w popularnej serii krwawych horrorów, nazwana doktorem
Śmierć. Gdyby ktoś miał wątpliwości czy twórcy współczesnych
filmów grozy powinni uczyć się od twórców XX-wiecznych horrorów
to radzę zerknąć na doktora Śmierć z omawianego obrazu. Do
stworzenia złowrogo się prezentującej postaci wystarczył sam
makijaż – prosty wzór, który działa nieporównanie lepiej od
wyszukanych efektów komputerowych tak często wykorzystywanych
obecnie do rzekomego demonizowania wyglądu czarnych charakterów
przewijających się w horrorach. Charakteryzacja doktora Śmierć
tchnie dużo większą złowieszczością i przede wszystkim wypada
realistycznie, a tego często boleśnie brakuje mi w owocach pracy
twórców współczesnych efektów specjalnych. Maska, którą nosi
osobnik polujący na ludzi z otoczenia Paula Toombesa, który to
według głównego bohatera może być doktorem Śmierć, czyli nim
samym, też jest niezła, ale jednak wolałam patrzeć na makijaż
zdobiący twarz aktora wcielającego się w fikcyjny pierwowzór tego
umownie rzeczywistego seryjnego mordercy. Brzmi jak pomieszanie z
poplątaniem, ale tak naprawdę nie jest to skomplikowana koncepcja.
W skrócie wygląda to tak: Paul Toombes słynie przede wszystkim z
roli doktora Śmierć w serii horrorów. Gdy jego narzeczona zostaje
zamordowana przechodzi załamanie nerwowe. Trafia do szpitala
psychiatrycznego, ale kiedy z niego wychodzi nadal bierze pod uwagę
możliwość, że to on mógł zabić swoją niedoszłą małżonkę.
Jako doktor Śmierć, według niego bowiem mogło być tak, że
postać, którą kreował na planie stała się jego drugą
osobowością, poczynań której nie pamięta. Czyli możemy mieć
tutaj do czynienia z rozdwojeniem jaźni i nie muszę chyba dodawać
jaką to kultową pozycją (powieściową lub filmową) mogli
inspirować się w tym miejscu twórcy „W kręgu szaleństwa”.
Ewentualnie autor literackiego pierwowzoru - nie jestem w stanie tego
rozstrzygnąć z powodu mojej nieznajomości „Devilday” Angusa
Halla. W każdym razie po zabójstwie narzeczonej głównego bohatera
filmu Jima Clarka przez parę lat nikt z jego otoczenia nie ginie,
ale to się zmienia kiedy aktor znowu przyjmuje rolę, która to
przyniosła mu światową sławę – tym razem decyduje się grać
doktora Śmierć w serialu kręconym w Londynie, producentem którego
jest znienawidzony przez niego człowiek, także żywiący do niego
jawną niechęć. Niedługo po przyjeździe Toombesa do Londynu znani
mu ludzie zaczynają ginąć. Każda osoba jest zabijana w inny
sposób, przy czym wszystkie bez wątpienia zostały zainspirowane
wybranymi scenami śmierci z serii filmów o doktorze Śmierć.
Twórcy „W kręgu szaleństwa” w bardzo nachalny sposób próbują
skierować podejrzenia widza na Paula Toombesa. Tak usilnie starają
się zmusić go do przyjęcia wersji, w którą to najbardziej zdaje
się wierzyć sam Toombes, że przynajmniej w przypadku części
widzów efekt może być odwrotny. Właśnie przez to natrętne
wymierzanie oskarżycielskiego palca w Paula Toombesa współczesny
odbiorca może nabrać przeświadczenia, że winnego należy szukać
wśród pozostałych postaci przewijających się na ekranie.
Wątpliwości mogą jednak pozostać, bo miłośnicy fikcyjnych
kryminalnych zagadek (ze szczególnym wskazaniem na powieści) na
pewno już mieli do czynienia z takim fortelem. Z zagrywką, w której
winną okazuje się ta osoba, na którą przez cały czas próbowano
skierować podejrzenia odbiorcy danego dzieła.
W
filmie „W kręgu szaleństwa” pojawiają się fragmenty
niektórych horrorów z udziałem Vincenta Price'a, co można uznać
za hołd dla jego dokonań i ukłon w stronę jego fanów. W
produkcji Jima Clarka nie wspominano jednak nazwiska tego aktora –
urywki filmów, w których grał Vincent Price służyły do
połowicznego przedstawienia przebiegu aktorskiej kariery fikcyjnego
bohatera albo antybohatera Paula Toombesa. W sumie ciekawy zabieg –
przypisanie niektórych horrorów, w których grała autentyczna
postać sylwetce fikcyjnej, którą to w dodatku kreował tenże
rzeczywisty aktor. A żeby jeszcze trochę pomieszać ta sylwetka
fikcyjna, Paul Toombes, główny bohater „W kręgu szaleństwa”,
w tym omawianym filmie będzie się wcielał w postać wymyślonego
mordercy, który to wkroczy w umowną (tę filmową) rzeczywistość.
Jim Clark i jego ekipa bawili się tutaj gatunkiem – mieszali naszą
rzeczywistość z tą filmową, w którą to z kolei wpletli fikcyjny
świat przedstawiony, w którym centralne miejsce zajmuje doktor
Śmierć. I to eksperymentowanie z formą uważam za najjaśniejszy
punkt owej produkcji – właśnie to dawało mi najwięcej frajdy,
więcej nawet niż zapadający w pamięć makijaż doktora Śmierć.
W scenariuszu było jednakże też trochę zgrzytów. Weźmy na
przykład scenkę z łóżkiem z baldachimem (nie mówię o
pomysłowej, ale niestety pozbawionej substancji imitującej krew,
śmierci jednej z postaci), w której to mężczyzna nie wiedzieć
jak oswobadza się z kajdan (co on Harry Houdini?). Albo równie
niezrozumiałe dla mnie wplecenie w tę opowieść zastępczych
rodziców jednej z ofiar seryjnego mordercy grasującego w Londynie.
Tak wiem, że scenarzyści chcieli dać tutaj do zrozumienia, że
bardziej kochali pieniądze od kobiety, którą wychowali, ale to mi
nie wystarczy, żeby uznać ten wątek za potrzebny. Według mnie był
kompletnie zbędny. Wyglądało to tak jakby wciśnięto go na siłę,
żeby czymś wypełnić narzucony przez kogoś metraż. Nie wiem czy
tak faktycznie było, ale tak to wyglądało. Ponadto jestem prawie
pewna, że dla części odbiorców „W kręgu szaleństwa”
mankamentem będą także zachowania niektórych bohaterów filmu.
Choćby takie nie tyle nielogiczne, co niezbyt realistyczne wejście
(bez uprzedniego zapukania do drzwi) młodej kobiety do domu
kompletnie jej obcego człowieka. Owszem, szuka ona nie gospodarza
tylko człowieka, z którym już się spotkała i z jakiegoś sobie
tylko znanego powodu ma nadzieję, że zrobi z niej gwiazdę, ale to
nie zmienia faktu, że prawdopodobnie każdy na jej miejscu najpierw
by zapukał... Tak, zachowania niektórych bohaterów mogą okazać
się skrajnie irytujące dla części widzów, ale mnie akurat
cieszyły, bo wprowadzały skojarzenia z tak uwielbianymi przeze mnie
slasherami. Ale nie na tyle liczne i silne, żeby wyrobić we
mnie przekonanie, że „W kręgu szaleństwa” ma więcej wspólnego
z filmem slash niż z obrazem z nurtu giallo. Sceny
mordów są zróżnicowane, hipotetyczny doktor Śmierć nie ma
stałego modus operandi, to znaczy pomijając to, że za każdym
razem czerpie z serii filmów, w której „pierwsze skrzypce grał”
Paul Toombes, czyli być może sam morderca działający na terenie
Londynu, w czasie, w którym toczy się lwia część niniejszej
historii. Samego zagłębiania się ostrych narzędzi w ciała ofiar
doktora Śmierć nie widzimy, ale można przyjrzeć się ranom „post
mortem”. Nie jest to odstręczający widok – krew jest w miarę
przekonująca, ale obrażenia to w zasadzie tylko małe, nawet nie
poszarpane otworki, z których wyciekło trochę posoki. Pająki było
gorsze – prawdziwe, nie sztuczne, a to ważne przynajmniej dla
mnie, bo kompletnie nie ruszają mnie tak często wykorzystywane we
współczesnych horrorach pająki generowane komputerowo. Ale te
żywe... No cóż, kręciło mi się w głowie, gdy patrzyłam na
sceny z udziałem tych potworów. Zakończenie natomiast przez
niektórych może być uznane za skrajnie nielogiczne, UWAGA
SPOILER bo skoro to nie Paul odpowiadał za wszystkie zbrodnie
pokazane na ekranie to dlaczego nie wyszedł do nowo poznanej
kobiety, kiedy ujrzał ją na posesji swojego przyjaciela i dlaczego
wolał przejąć życie scenarzysty niż ujawnić światu prawdę. Ja
wyjaśniłam to sobie szaleństwem Toombesa, postępującym przez
cały czas trwania filmu, a w finale osiągającym apogeum. Możliwe,
że patrzę na to zbyt litościwie, że próbuję na siłę tłumaczyć
potknięcia scenarzystów, ale myślę, że równie możliwe jest to,
że dokładnie z taką myślą pragnęli oni pozostawić odbiorców
„W kręgu szaleństwa”. A jeśli chodzi o tożsamość sprawcy to
bez zaskoczenia – prawie od początku filmu tak typowałam KONIEC
SPOILERA.
Ten
dosyć klimatyczny, w miarę trzymający w napięciu,
eksperymentujący z formą horror Jima Clarka, według mnie nie
zasłużył sobie na los, który go spotkał. Oczywiście, nie jest
to imponująco wysoki poziom kinematografii grozy. Nawet w gronie
filmów giallo i slasherów łatwo odnaleźć sporo
lepszych pozycji, ale żeby aż tak mało się o nim mówiło, to już
lekka przesada. Bo mimo wszystko uważam, że warto go zobaczyć,
zwłaszcza jeśli jest się sympatykiem umiarkowanie krwawych
XX-wiecznych horrorów i/lub zagorzałym fanem Vincenta Price'a albo
Petera Cushinga, albo obu. Niewykluczone też, że sympatycy
delikatnie (naprawdę bardzo leciutko) surrealistycznych klimatów
odnajdą się w tej, w pewnym sensie, zwariowanej opowieści. I
naprawdę mam nadzieję, że wszyscy oni dadzą szansę „W kręgu
szaleństwa”, bo choć pewnie za arcydzieło mało kto go uzna (ja
też za takowe go nie uważam) to myślę, że jeszcze niejednej
osobie da z siebie akurat tyle, żeby nie pożałowała ona tego
wyboru. Niezła robota i tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz