Recenzja przedpremierowa
Brytyjski
pisarz i dziennikarz, Jack Sparks, pracuje nad książką o
zjawiskach nadprzyrodzonych. Jest zdeklarowanym ateistą, wierzy, że
wszystko można racjonalnie wytłumaczyć i bezlitośnie wyśmiewa
zgoła odmienne podejście do życia. Jack w swoim najnowszym dziele
ma zamiar przedstawić dowody na nieistnienie sfery nadprzyrodzonej,
posługując się wybranymi przykładami ze swojego życia. Te
przykłady najpierw musi jednak zgromadzić, szuka więc ludzi,
którzy zajmują się takimi sprawami. Na początek umawia się z
włoskim egzorcystą. Ma świadkować wypędzaniu przez księdza siły
nieczystej z ciała trzynastoletniej dziewczynki. W trakcie
egzorcyzmów Sparks wybucha śmiechem w przekonaniu, że ma do
czynienia z mistyfikacją i czym prędzej dzieli się swoimi
krytycznymi uwagami z internautami śledzącymi jego profil na
portalu społecznościowym. Niedługo potem na jego kanale w serwisie
YouTube pojawia się niepokojący filmik, na punkcie którego pisarz
dostaje obsesji. Chce odkryć jego pochodzenie, ale równie mocno
pragnie wyjaśnić straszne zjawiska zachodzące w jego otoczeniu.
Nie wie jeszcze, że będą to ostatnie chwile w jego niedługim
życiu.
Jason
Arnopp jest brytyjskim pisarzem i scenarzystą, mającym też pewne
doświadczenie w dziennikarstwie. Na swoim koncie ma między innymi
takie utwory jak „Beast in the Basement” i „A Sincere Warning
About The Entity In Your Home”, ale „Ostatnie dni Jacka Sparksa”
(powieść pierwotnie wydana w 2016 roku) jest jego pierwszym dziełem
wydanym w Polsce. I mam szczerą nadzieję, że nie ostatnim. Arnopp
nadał mu dosyć pomysłową formę – starał się wytworzyć w
czytelnikach wrażenie obcowania z książką spisaną przez
autentyczną postać, przez tytułowego Jacka Sparksa, który umarł
wkrótce po jej napisaniu. Rzeczone starania pisarza nie były jednak
tak usilne, jak w przypadku chociażby Ridleya Pearsona i jego
„Czerwonej Róży. Z dziennika Ellen Rimbauer”, bo Jason Arnopp
wcale swojego autorstwa nie ukrywał - na okładce „Ostatnich dni
Jacka Sparksa” widnieje jego nazwisko, a na końcu mamy jego
podziękowania. Wygląda więc na to, że pisarz nie chciał
oszukiwać opinii publicznej, że nie starał się nikogo przekonać,
że „Ostatnie dni Jacka Sparksa” są zapisem autentycznych
wydarzeń z życia tytułowej postaci tylko co najwyżej stworzyć
takie delikatne wrażenie u każdego, kto zdoła tak pogrążyć się
w lekturze, że zapomni o otaczającym go świecie. Wrażenie, które
zniknie tuż po oderwaniu się od lektury. I pewnie nikogo nie
przekona nawet strona internetowa stworzona na potrzeby tej a la
mistyfikacji (link). Strona rzekomo założona przez samego Jacka
Sparksa za jego życia. Bo jak już wspomniałam wszystko wskazuje na
to, że autor wcale nie chciał wprowadzać swoich czytelników w
błąd.
Oprócz
potencjalnego tworzenia lekkiego wrażenia obcowania z
autobiograficznym utworem spisanym przez Jacka Sparksa podczas
czytania tej powieści, forma jaką Jason Arnopp nadał temu dziełu
ma istotne znaczenie dla świata przedstawionego „Ostatnich dni
Jacka Sparksa”. Gdyby spisać tę opowieść w sposób tradycyjny
wyjaśnienie tej jakże frapującej zagadki mocno straciłoby na
atrakcyjności, choć nie całkowicie, bo i w sferze fabularnej widać
dużą pomysłowość tego autora. I to nie tylko w końcówce
„Ostatnich dni Jacka Sparksa”. Ale po kolei. Omawiana książka
umownie została napisana przez brytyjskiego dziennikarza i pisarza
Jacka Sparksa, który umarł niedługo po zapisaniu ostatniej jej
stronicy. Po jego śmierci wydawnictwo, z którym współpracował za
życia postanowiło puścić to dziełko do druku, uzupełniając go
materiałami zgromadzonymi przez starszego brata Jacka, Alistaira
Sparksa. Swoje wcześniejsze książki Jack tworzył w formie
autobiografii – pisał o swoich własnych przeżyciach, nierzadko
jednak uciekając się do przekłamań – i nie inaczej jest w
przypadku jego najnowszego utworu. Przekłamania dotyczą głównie
jego osoby. Zwykł przedstawiać się w jak najlepszym (ze swojego
puntu widzenia) świetle, co w dużej mierze brało się z jego
własnych przekonań. Jack Sparks bowiem oszukiwał samego siebie,
miał przesadnie wysokie mniemanie o sobie, rozbuchane ego, którym
chętnie karmił odbiorców swoich książek. Arogancki ateista,
młody mężczyzna z kompleksem Boga, człowiek dbający wyłącznie
o siebie, niezważający na uczucia innych, nawet swoich
najbliższych, narcyz tak bardzo łaknący uwagi tłumu, że gotowy
zrobić absolutnie wszystko byle ją posiadać. Taki właśnie jest
Jack Sparks, główny bohater i zarazem narrator „Ostatnich dni
Jacka Sparksa” (w tym drugim przypadku za wyjątkiem materiałów
dodanych przez jego brata) – typ z jednej strony iście
nieprzyjemny, ale pomimo tych wszystkich wad, z których składa się
jego osobowość, chce się mu towarzyszyć. Kontakty z tym bohaterem
lub antybohaterem zapewne dadzą niemało frajdy przynajmniej ludziom
obdarzonym sarkastycznym poczuciem humoru. Bo tytułowa postać
„Ostatnich dni Jacka Sparksa” nie szczędzi nam przezabawnych
odzywek i zachowań, przy czym jego poczucie humoru jest nader
cierpkie, czarne jak noc, okrutne wręcz, ale także w stosunku do
niego samego. I bynajmniej nie dlatego, że Jack Sparks jest typem
człowieka lubiącego śmiać się z samego siebie. Nie, on ma się
za ostoję normalności w tym zwariowanym świecie, w którym
przyszło mu żyć, za jedną z nielicznych jednostek zupełnie
niepodatną na wpływy innych, racjonalnie myślący umysł w morzu
zabobonnego szaleństwa. A czytelnik się z tego śmieje. Tak, Jack
Sparks kpi z innych, a my natrząsamy się z niego. Z jego naiwności,
z jego wysokiego mniemania o sobie, z postawy, która prostą drogą
prowadzi go ku śmierci. Jason Arnopp już na początku informuje
nas, że Jack zginie, ale nawet gdyby tego nie zrobił to jestem
przekonana, że każdy długoletni miłośnik horrorów nastrojowych
nie miałby wątpliwości, że Jacka wkrótce spotka coś strasznego,
że dąży ku jakiejś tragedii, najprawdopodobniej o zabarwieniu
paranormalnym. Bo rola ateisty w tym konkretnym gatunku literackim i
filmowym została już w określony sposób ugruntowana – w tego
typu dziełach to on, nie ludzie wierzący w zjawiska nadprzyrodzone,
zostaje w końcu zmuszony do zmiany swoich poglądów. I to z niego
robi się człowieka najbardziej ograniczonego. W życiu możemy
sobie nie wierzyć w istnienie sfery nadprzyrodzonej, ale zagłębiając
się w tego rodzaju horrory niezmiennie towarzyszy nam przekonanie,
że największym naiwniakiem jest nie kto inny jak ateista. Jason
Arnopp stara się jednak zmusić czytelników do wzięcia pod uwagę
też innej możliwości, innego wyjaśnienia zjawisk zachodzących w
otoczeniu głównego bohatera jego książki. Największe zamieszanie
wprowadza jednakże nie uciążliwe poszukiwanie odpowiedzi na
pytanie, czy duchy i demony rzeczywiście wdarły się w życie Jacka
Sparksa, tylko (przynajmniej w moim przypadku) niemożność złożenia
tego wszystkiego w logiczną całość. Punktem zaczepienia wydaje
się być trzynastoletnia Włoszka, nieudane egzorcyzmy której
Sparks oglądał na początku książki, ale jak ta dziewczyna ma się
do wszystkiego, co nastąpi potem, gdzie szukać połączeń pomiędzy
nią i chociażby niepokojącym filmikiem robiącym furorę w Sieci,
albo pewnym eksperymentem przeprowadzanym w Los Angeles – przyznam,
że nie miałam bladego pojęcia. Błądziłam jak dziecko we mgle,
świetnie się przy tym bawiąc.
Częste wybuchy śmiechu, nerwowe chichoty i ogólna
wesołość, w jaką w wielu miejscach wprawiały mnie „Ostatnie
dni Jacka Sparksa” wydają się przeczyć przynależności tej
pozycji do gatunku horroru. Zadawać kłam temu, co napisałam
wcześniej. Ale trzeba wiedzieć, że omawiane dziełko Jasona
Arnoppa to nie tylko czarny humor, choć faktycznie uwidacznia się
nader często, ale także solidny kawałek czyściutkiej literatury
grozy. Opowieść o, czy to tyko rzekomych, czy absolutnie
rzeczywistych demonach, duchach i projekcjach zbiorowej wyobraźni, w
której nie zabrakło też skrętów w stronę gore, krwawych
mordów i okaleczeń poczynionych rękami... To sami musicie
sprawdzić. Tak jest, jeśli jesteście wielbicielami szeroko
pojętego horroru (oj, tutaj mamy naprawdę szeroki ogląd na ten
wspaniały gatunek) to nie macie innego wyjścia niż najszybciej jak
to tylko możliwe sięgnąć po „Ostatnie dni Jacka Sparksa”. Nie
mogę każdemu sympatykowi literatury grozy zagwarantować
przyjemności porównywalnej do tej, jaką ja garściami czerpałam z
lektury rzeczonego utworu, ale według mnie istnieje bardzo duże
prawdopodobieństwo, że większa część tej grupy odbiorców uzna
swoją przygodę z tą pozycją za wartościowe doświadczenie. To
znaczy nie będzie miała żadnych wątpliwości, że właśnie
zapoznała się z pozycją obowiązkową dla każdego fana gatunku.
Nawet jeśli tak jak ja uznają oni, że powieść ta nie jest
całkowicie pozbawiona słabszych momentów, że posiada parę
mankamentów, to myślę, że plusy w dużym stopniu zrekompensują
im owe negatywy. Moje zainteresowanie trochę opadło podczas pobytu
Jacka Sparksa w Los Angeles – eksperyment, w którym dziennikarz i
pisarz miał brać udział przez długi czas był aż nazbyt
komicznie przez niego relacjonowany, a i jego pozostali uczestnicy aż
prosili się o bardziej szczegółową charakterystykę. Tak wiem,
Jack Sparks był człowiekiem, który najbardziej lubił pisać o
sobie, ale gdy porówna się członków tej cudacznej grupki choćby
ze współlokatorką Jacka, Bex, albo niedawno przez niego poznaną
maginią walki Sherilyn Chastain, to doskonale widać, że „potrafił
też szerzej omawiać postacie ze swojego otoczenia” (w
cudzysłowie, bo tak naprawdę chodzi tutaj o Arnoppa, a nie
Sparksa). Poza tym charakter eksperymentu przeprowadzanego w Los
Angeles wydawał mi się kompletnie nieciekawy, miałam wrażenie
obcowania z miałką odskocznią od właściwej problematyki
„Ostatnich dni Jacka Sparksa”, z odstępstwem od koncepcji
tytułowego bohatera tej książki. Z czasem jednak Jason Arnopp
przekonał mnie do tego wątku. Stopniowo odkrywał przede mną
niebywałe korzyści płynące z tego konkretnego pomysłu, a w
najczystszy zachwyt wprawiało mnie jego podejście do rzeczywistości
Jacka Sparksa, coraz to więcej zgoła nieprzyjemnych (czytaj:
bezcennych dla wielbicieli horrorów) momentów usuwających grunt
spod nóg twardo stąpającego po ziemi bohatera. Spod moim własnych
też, bo tego rodzaju atrakcje zawsze wprawiają mnie w niemały
dyskomfort, sprawiają, że czuję się, jakby oderwano mnie od
rzeczywistości, jakbym została wyrwana ze świata, w którym żyję
i wrzucona do strefy mroku. Do świata, w którym absolutnie wszystko
może się wydarzyć, bo nie obowiązują w nim żadne znane nam
prawa fizyki. I za to poczucie jestem Jasonowi Arnoppowi najbardziej
wdzięczna, za to szaleństwo, w jakie wprawiła mnie jego historia
chętnie bym go ucałowała, bo takich przeżyć nie dostarcza mi się
zbyt często tak poprzez literaturę, jak film. To osobliwe zderzenie
świata realnego, rzeczywistości dobrze nam znanej (goszczą tutaj
nawet autentyczne postacie – Roger Corman, Eduardo Sanchez i Daniel
Myrick, a Arnopp często wspomina, a czasem nawet nawiązuje do dzieł
niektórych znanych artystów) ze sferą, której być może nie
sposób racjonalnie wytłumaczyć UWAGA SPOILER zakończenie
jest na szczęście otwarte, pozostawia pole dla różnych
interpretacji KONIEC SPOILERA Jason Arnopp poprowadził wręcz
po mistrzowsku. U mnie właśnie to miało znaczenie decydujące, to
sprawiło, że autentycznie zakochałam się w tej książce. Bez
tego mój odbiór „Ostatnich dni Jacka Sparksa” też pewnie byłby
pozytywny, bo nie brakowało tutaj iście nastrojowych i umiarkowanie
krwawych kawałków, a i forma oraz prezentacja tytułowego bohatera
mocno przypadły mi do gustu, ale nie sadzę, żebym wówczas pisała
tutaj o miłości do tej pozycji. Sympatii owszem, ale nie aż
takiej, żeby mówić o kochaniu...
Jakiś
czas temu do publicznej wiadomości podano informację, że trwają
prace nad filmową wersją „Ostatnich dni Jacka Sparksa”.
Napisanie scenariusza zlecono samemu Jasonowi Arnoppowi, a pieczę
nad tym projektem objął Ron Howard, reżyser między innymi „Apollo
13”, „Pięknego umysłu” i „Kodu da Vinci”. Nie mam
pewności, czy ten obraz powstanie, ale przyznam, że chciałabym
zobaczyć tę historię na ekranie. Oszałamiającego, choć
niekoniecznie maksymalnie oryginalnego, charakteru tej książki
według mnie nie da się precyzyjnie przełożyć na język filmu,
ale myślę, że można z tego zrobić całkiem niezły straszak.
Książka natomiast jest zachwycająca, dla mnie to istne cudeńko,
solidny horror zręcznie zmiksowany z przezabawną czarną komedią,
któremu moim zdaniem każdy wielbiciel gatunku powinien dać szansę.
Bo nie mam żadnych wątpliwości, że przynajmniej większość z
nich będzie z tego wyboru niezmiernie zadowolona.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Super recenzja :)
OdpowiedzUsuń