niedziela, 21 lutego 2021

„Droga bez powrotu. Geneza” (2021)

 

Jennifer 'Jen' Shaw, jej chłopak Darius Clemons i ich przyjaciele, Milla D'Angelo, jej narzeczony Adam Lucas oraz Luis Ortis i jego partner Gary Amaan przybywają do małego miasteczka w Wirginii Zachodniej. Wbrew ostrzeżeniom tutejszych mieszkańców nazajutrz bez odpowiedniego wsparcia wyruszają na pieszą wędrówkę po Szlaku Appalachów. Za namową Dariusa co jakiś czas zbaczają ze szlaku, aż w końcu nieopatrzenie obierają szczególnie niebezpieczną trasę. Dochodzi do tragicznego wypadku, a na domiar złego młodzi ludzie gubią się w leśnej głuszy. W której, jak się okazuje, znajduje się osada. Niewielka, hermetyczna, samowystarczalna społeczność funkcjonująca pod nazwą Foundation.

Reboot głośnej serii horrorów zapoczątkowanej w 2003 roku przez Roba Schmidta; kolejna, już siódma, część cyklu. Fanom „Drogi bez powrotu” (oryg. „Wrong Turn”) w zasadzie w doniesieniach prasowych obiecywano oba te warianty. Po filmie Mike'a P. Nelsona - twórcy między innymi jednego segmentu „Summer School” (2006) oraz pełnometrażowego obrazu z Kate Bosworth zatytułowanego „The Domestics” (2018), będącego swoistym przedłużeniem jego krótkometrażowego filmiku z 2015 roku pod tym samym tytułem - w oryginale noszącym nazwę po prostu „Wrong Turn” (znany jest też jako „Wrong Turn: The Foundation”, pol. „Droga bez powrotu. Geneza”). Scenariusz napisał Alan B. McElroy, autor scenariusza pierwszej „Drogi bez powrotu”, co dawało nadzieję na powrót do korzeni... Amerykańsko-brytyjsko-niemiecki rzekomy(?) wkład Mike'a P. Nelsona w ten kanibalistyczny cykl swoją premierę miał mieć już w 2020 roku, ale z powodu obostrzeń tłumaczonych pandemią COVID-19 wydarzenie przesunięto. Ostatecznie dystrybucję rozpoczęto pod koniec stycznia 2021 roku.

Halloween” Johna Carpentera, „Teksańska masakra piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera, „Green Room” Jeremy'ego Saulniera oraz... „Indiana Jones i Świątynia Zagłady” Stevena Spielberga. Mike P. Nelson zdradził, że każdy z tych filmów miał swój wpływ na „Drogę bez powrotu. Genezę”. Obraz, który sequelem z całą pewnością nie jest. Jeśli zaś chodzi o tę drugą obietnicę, czyli reboot serii, to myślę, że sprawa jest dyskusyjna. Tak, nadzwyczaj mało wspólnego ma rzeczona produkcja Nelsona z serią, pod którą oficjalnie się podpięła. Tak, spokojnie mogłaby być sprzedawana jako odrębne dzieło. I tak, można założyć, że doklejenie tej pozycji do „Drogi bez powrotu” było podyktowane przede wszystkim, bądź co bądź, naturalną potrzebą zmaksymalizowania zysków. Opinie miłośników serii, można przypuszczać, nie miały dla filmowców większego znaczenia. Ważne, żeby zwabić to dość spore grono odbiorców, a potem niech się już dzieje, co chce. Z drugiej strony, jeśli uznamy, że to alternatywna wersja „Drogi bez powrotu”, nowy start, to można przewidywać, że w niedalekiej przyszłości, może już w kolejnej odsłonie, planuje się pchnięcie tej koncepcji na znane już tory. Widać, że nie trzeba by było nadwerężać mózgownicy, aby przekuć to w opowieść, która zdecydowanie mocniej kojarzyłaby się z całą tą franczyzą. Więc kłamliwy chwyt marketingowy, żeby nie rzec zwykłe oszustwo albo początki nowej serii - tytułowa geneza - na motywach filmów spod znaku „Wrong Turn”. Tak czy inaczej, jak już wspomniałam, „Droga bez powrotu” Mike'a P. Nelsona z wcześniejszymi „Drogami bez powrotu” poza, rzecz jasna, tytułem, ale i miejscem akcji (lasy w Wirginii Zachodni) praktycznie nic wspólnego nie ma. To zupełnie inna historia, która tylko być może z czasem, w kolejnych odsłonach, podejmie temat zdeformowanych czy nie (kazirodcze związki), kanibali grasujących w bezkresnych lasach Wirginii Zachodniej. Póki co mamy niewielką społeczność, która rządzi się własnymi prawami. Komunę ileś pokoleń wstecz założoną w leśnej głuszy w konkretnym, choć niekoniecznie wielce prawdopodobnym celu. Trudno oprzeć się skojarzeniom z tak zwaną Rodziną Charlesa Mansona i Świątynią Ludu Jima Jonesa. Przez myśl przemknął mi też horror kanibalistyczny „Zjedzeni żywcem” Umberto Lenziego. Zaznaczam jednak, że wyłącznie przez motyw sekty żyjącej na odizolowanym terytorium. Zanim jednak przejdziemy do tego wątku poznamy Scotta Shawa („drewniana” kreacja Matthew Modine'a), starszego mężczyznę, który stara się odnaleźć swoją dorosłą już córkę, Jennifer. Już na początku dowiadujemy się, że dziewczyna przed paroma tygodniami wybrała się wraz ze swoim chłopakiem i przyjaciółmi na wycieczkę po Szlaku Appalachów. I tak oto wszelki słuch po nich zaginął. Następnie cofamy się w czasie - do Scotta jeszcze nie raz wrócimy, ale nasza uwaga przede wszystkim będzie kierowana na szóstkę post-millenialsów, miastowych „dzieciaków”, którzy, oczywiście na swoje nieszczęście, wybrali się w góry. Na czele Charlotte Vega, domniemana final girl, Jennifer Shaw, która według mnie ratuje honor obsady. Cała reszta, delikatnie mówiąc, warsztatowo pozostawała daleko w tyle, drętwota niemiłosierna, ale przynajmniej napatoczył się jeden przystojniaczek:) Mówię o Adainie Bradley'u, ciemnoskórym mężczyźnie, który w „Drodze bez powrotu. Genezie” wciela się w Dariusa Clemonsa, pracownika organizacji non-profit, pozostającego w związku z wygadaną Jennifer Shaw. Bardzo charyzmatyczną postacią. Właściwie to podejrzewam, że gdyby nie Jen, nie dotrwałabym nawet do połowy tego pawie dwugodzinnego widowiska.

Mała amerykańska miejscowość otoczona gęstym lasem. Młodzi turyści niebiorący sobie do serca rad udzielonych przez niektórych mieszkańców owego miasteczka. Mieszczuchy z krwi i kości, ślepo wierzący, że sami świetnie dadzą sobie radę w ogromnym lesie. W końcu mogą polegać na swoich smartfonach... No dobrze, większe zaufanie pokładają w Dariusie, który wyraźnie kreuje się na człowieka z łatwością odnajdującego się w terenie. Nawet tak rozległym, nieprzyjaznym, zdradliwym obszarze jak Szlak Appalachów. Ładne widoczki, naturalny leśno-górski krajobraz „nawiedzony” przez grupkę mieszczuchów, którzy mają zdecydowanie więcej zapału niż rozumu. Łazi taka po lesie z nosem w smartfonie - pstryka focie i wgapia się w ekran niczym postać z filmu George'a A. Romero, bo dlaczego by miała zmieniać swoje przyzwyczajenia? I dlaczego tacy inteligentni, zaradni ludzie, jak oni mieliby trzymać się wytyczonego szlaku, prostej i mało widowiskowej trasy, skoro mogą zobaczyć więcej niż pierwszy lepszy niedzielny wędrowiec? Mike P. Nelson nie chciał wprawdzie zamieniać „Drogi bez powrotu. Genezy” w manifest na temat, generalnie rzecz ujmując, praw człowieka, ale co nieco mimo wszystko przemycono. Para heteroseksualna, para homoseksualna i para rasy mieszanej – tak przedstawia się skład szanującej się horrorowej rąbanki naszej epoki. Nowa era, ale jak się okazuje niezupełnie nowe zasady. Oczywiście jest trochę o niechętnym stosunku, wręcz wrogości względem mniejszości seksualnych i rasowych. O walce, którą każdego dnia muszą toczyć ludzie niepasujący do jedynego słusznego modelu panującego w takim czy innym podobno cywilizowanym społeczeństwie. Ale konwencja w sumie znana. Grupa przyjaciół kontra ludzie lasu. Cywilizacja kontra prymitywizm. Kapitalizm kontra komunizm. Nowoczesność kontra średniowiecze. Można to rozpatrywać pod najróżniejszymi kątami. Wnioski też pewnie będą różne – jedni przypuszczalnie skłonią się ku tezie rodem z „Nagich i rozszarpanych” Ruggero Deodato, inni z kolei twardo opowiedzą się po drugiej stronie. Gdzie stałam ja? Szczerze mówiąc sama nie wiem. Na pewno murem za jedyną poważną kandydatką na final girl. W każdym razie od początku wszystko wskazywało na to, że naszą finałową dziewczyną będzie Jennifer Shaw. Najostrożniejsza, najbystrzejsza i posiadająca najtwardszy kręgosłup moralny, elokwentna sympatyczna młoda kobieta, która najwyraźniej trochę horrorów w swoim życiu obejrzała:) Wie, co robić, by przeżyć w kinie grozy. Wie, co robić, gdy utkniesz w lesie z bandą szaleńców. Gdyby tylko miała większy posłuch wśród przyjaciół... Sprawdzona sceneria, dająca przynajmniej lekkie poczucie wyobcowania, pozostawania w śmiertelnie niebezpiecznej pułapce. Trochę na moje oko niezbyt pomysłowych, niezbyt realistycznie się prezentujących, niezbyt śmiałych, ujęć gore. Taka ugrzeczniona makabra. Klimat też grzeczniutki – mnóstwo żywych kolorów za dnia, a nocą metaliczne ciemności w sumie nie najgorzej pozagęszczane, ale nie mogę powiedzieć, żeby jakoś silnie to na mnie oddziaływało. Ot, taki plastikowy produkt z prościutką, nieodkrywczą fabułą, choć wyraźnie aspirujący do czegoś troszkę głębszego. Scenariusz Alana B. McElroya istotnie odbiega od najbardziej utartych ścieżek. Faktycznie nie podąża najczęściej w tego rodzaju horrorach (grupa ludzi walczy o życie na odludziu) wybieranymi drogami, ale innowacyjnym podejściem do tematu bym tego nie nazwała. Tego backwood horroru/survival horroru na moje niewprawne oko zmiksowanego z filmem przygodowym. Na którym pewnie dużo lepiej bym się bawiła, gdyby zamiast wątku reprezentowanego przez Scotta Shawa rozciągnięto obszar scenariusza ściślej związany z Foundation. UWAGA SPOILER Wolałabym popatrzeć na początki nowego życia dwójki młodych ludzi, którym z całą pewnością łatwo nie było. To wiemy, pomimo tego, że nie uznano za stosowne przez cały ten domniemany koszmar życia w kompletnie obcych realiach nas poprowadzić. I przy okazji: finał tej mało emocjonującej historyjki, choć relatywnie szczęśliwy, przyjęłam z otwartymi ramionami. Wcześniejsza sugestia tragiczniejszego obrotu spraw, pokazał mi, że nie tego chcę. Nie tym razem. Nie dla tej pani KONIEC SPOILERA.

Jeśli zasiądzie się do „Drogi bez powrotu. Genezy” Mike'a P. Nelsona nie nastawiając się na kolejną opowieść o leśnych ludziach, zdeformowanych na skutek mieszania tych samych genów, kanibali z Wirginii Zachodniej, to może w jakimś tam stopniu przekona się do tej wizji. Jeśli przygotujemy się na, w kontekście tej franczyzy, nowe założenie albo po prostu potraktujemy to jako preludium do nowej serii o ludziach lasu. O nowej społeczności, która prędzej czy później (w kolejnych częściach?) zapewne bardziej upodobni się do kreatur kojarzonych z tym tytułem. Zobaczymy, jak to się rozwinie. Na razie mamy zwyczajnie wyglądających ludzi – abstrahując od dość upiornych strojów, które wkładają, gdy ruszają na łowy – którzy stworzyli sobie własne malutkie państewko w leśnej głuszy. Namawiać nikogo nie będę, bo nawet traktując to w oderwaniu od serii, pod którą oficjalnie „Droga bez powrotu. Geneza” została podpięta, w moim całkowicie subiektywnym odczuciu, produkcja dobija co najwyżej do środka stawki. Głównie dzięki pierwszoplanowej żeńskiej postaci, domniemanej final girl, w mojej ocenie jedynej przekonująco zagranej i zdecydowanie najciekawiej rozpisanej postaci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz