Nowożeńcy, Antoine i Isa, podczas swojej podróży poślubnej postanawiają odwiedzić mieszkających w zamku w Normandii dwóch kuzynów kobiety. W okolicznej wiosce dowiadują się jednak, że mężczyźni niedawno zmarli, ale w zamku nadal przebywają ich dwie służące. Antoine i Isa mimo wszystko decydują się na jakiś czas zatrzymać w tym miejscu. Początkowo wszystko wskazuje na to, że tak jak im powiedziano w zamku mieszka tylko dwuosobowa służba, ale potem okazuje się, że kuzynki Isy wcale nie umarli. Na to wygląda, bo Antoine i Isa nie wiedzą jeszcze, że mężczyźni są najprawdziwszymi wampirami. Nocami w zamku pojawia się ktoś jeszcze: kobieta imieniem Isolde, która z łatwością podporządkowuje sobie Isę. Antoine martwi drastyczna zmiana, jaka zaszła w jego ukochanej oraz dziwaczne zachowanie jej kuzynów, podejmuje więc próby nakłonienia Isy do natychmiastowego wyjazdu.
Jean Rollin, nieżyjący już francuski reżyser, scenarzysta, aktor, producent i powieściopisarz jest kojarzony głównie z niskobudżetowymi, lekko surrealistycznymi horrorami, z poetyckimi dialogami, kuriozalnym symbolizmem, dziwnymi ozdobnikami. „Dreszcz wampirów” (oryg. „Le frisson des vampires”, międzynarodowy: „The Shiver of the Vampires”) to trzeci horror wampiryczny w filmowym dorobku Rollina – po „Le viol du vampire” (1968) i „La vampire nue” (1970). Zrealizowany niewielkim kosztem, francuski obraz, który powstawał w miejscowości Septmonts w departamencie Aisne, a scenariusz Jean Rollin napisał wespół z Monique Natan. Odpowiednie dekoracje do zamku, w którym zamknięto niemałą część akcji, ekipa przetransportowała z Paryża. „Dreszcz wampirów” przez niektórych jest uważany za pierwsze kinematograficzne arcydzieło Jeana Rollina, które wprawdzie nie odniosło oszałamiającego komercyjnego sukcesu, ale film zarobił dość, by reżyser mógł spłacić większość swoich długów.
Mówi się, że „Dreszcz wampirów” posiada praktycznie wszystkie charakterystyczne elementy twórczości Jeana Rollina, że to obraz, w którym aż roi się od jego „unikatowych podpisów”. To dopiero moje drugie spotkanie z twórczością tego Francuza – pierwsze były „Winogrona śmierci” (1978) – więc nie mogę ustosunkować się do tego stanowiska. Ale mogę z całą stanowczością stwierdzić, że „Dreszcz wampirów” różni się od znanych mi horrorów wampirycznych z tamtego okresu (lata 70-te i tym bardziej 80-te XX wieku). Co prawda ewidentnie podpina się pod prąd lesbian vampires, którego szczyt popularności w kinie przypadł na szóstą i siódmą dekadę XX wieku. Trzeba jednak dodać, że w późniejszych latach też powstało trochę godnych reprezentantów tego nurtu. W każdym razie w „Dreszcz wampirów” jest utrzymany w tym zmysłowym gotyckim klimacie, w jaki zwykle celowali/celują twórcy horrorów o homoseksualnych, ewentualnie biseksualnych wampirzycach. Tchnący erotyzmem już na poziomie atmosferycznym, ale Jean Rollin bynajmniej nie odstąpił w „Dreszczu wampirów” od mniej zawoalowanych wzmacniaczy nietłumionej seksualności. W zimnych, wilgotnych murach, częściowo zrujnowanego zamku w Normandii, do którego przybywają młodzi nowożeńcy, Antoine i Isa. W tych rolach zamierzenie lub nie, manieryczny, egzaltowany Jean-Marie Durand i odwrotnie: powściągająca emocje Sandra Julien, co już zdecydowanie lepiej pasowało mi do postaci, jaką jej powierzono. Tuż po psychodelicznym prologu z jego irytującą, uważam niedopasowaną do obrazu, hałaśliwą ścieżką dźwiękową - rock progresywny, który później też jeszcze trochę mnie wymęczył, bo niezmiennie kłócił mi się, rozjeżdżał ze sferą wizualną. Na szczęście dla mnie „Dreszcz wampirów” okraszono też łagodniejszymi brzmieniami, na moje oko i ucho już dużo lepiej zsynchronizowanymi z mglistymi, przybrudzonymi, zmysłowymi, nasyconymi jakaś nadnaturalnością zdjęciami Jeana-Jacquesa Renona. A jedna kompozycja wręcz mnie zachwyciła, nieomal zahipnotyzowała, szkoda tylko, że nie mogłam się nią porządnie nacieszyć. Tylko raz pozwolono mi się w niej zasłuchać, kiedy główni bohaterowie zajechali pod przeklęty zamek w prowincjonalnym rejonie Francji. Samotnie stojącą, wprawdzie dość zniszczoną, ale nadal imponującą, tak swoimi pokaźnymi rozmiarami, jak „magicznym” wyglądem, budowlę, której właściciele rzekomo niedawno na zawsze opuścili ten padół. Ich kuzynka, Isa i jej świeżo poślubiony małżonek, Antoine, dowiedzieli się o tym dopiero w okolicznej wiosce, ale nie skłoniło ich to do odwrotu. W tych nieskromnych progach ugościły je dwie młode służące tragicznie zmarłych kuzynów Isy. A niedługo potem z ukrycia wyszli również rzekomo nieżyjący, ekscentryczni, żeby nie rzec zwariowani właściciele tego... pełnoprawnego bohatera „Dreszczu wampirów”. Bo trudno oprzeć się wrażeniu, że zamek jest nieomal żywym organizmem. Jakąś odrębną, oddychająca masą, w której coraz mocniej pogrążają się nieświadomi zagrożenia goście domorosłych poetów i filozofów, niegdysiejszych łowców wampirów, którzy całkiem niedawno przeszli na stronę swoich wrogów. Złowroga siła tkwiąca w tych zimnych murach koncentruje się wprawdzie na Isie, ale jej ukochanemu dostaje się niejako rykoszetem. Bo choć mężczyzna z czasem zyskuje pewność, że ani on, ani jego żona nie mogą czuć się tutaj bezpiecznie, to wszystko wskazuje na to, że jest już za późno na otwieranie oczu Isie. A uczucie jakim ją darzy, nie pozwala Antoine wyjechać bez swojej świeżo upieczonej małżonki. Czyli tak naprawdę zostawić ją na pastwę krwiożerczych bestii.
W „Dreszczu wampirów” Jeana Rollina znajdziemy zarówno, myślę, celowo przerysowane, wręcz pachnące parodią, wampirze sylwetki (kuzyni Isy, z których jeden jest istnym królem patosu – bardzo możliwe, że to było w pełni zamierzone, niemniej słuchanie jego podniosłych, krzykliwych tyrad sprawiało mi prawie fizyczny ból), jak i coś, co pozwolę sobie nazwać poważniejszym podejściem do tego tematu. Mowa o Isolde, enigmatycznej, trupio bladej upiorzycy, której w nawyk weszło pojawianie się w nietypowych miejscach – a to wyjdzie ze stojącego zegara (to chyba najbardziej charakterystyczna, na pewno kultowa i najbardziej cudaczna chwila tego w ogóle zwariowanego widowiska), a to wyłoni się nagle zza zasłony (jump scenka, która na mnie zamierzony efekt jak najbardziej wywarła), aż wreszcie niczym upiorny Święty Mikołaj przeciśnie się przez komin (hop do kominka!). Ta postać może budzić przynajmniej lekki, przejściowy lęk, w przeciwieństwie do... jej panów? Trudno wskazać lidera w tym wąskim wampirzym gronie. Co prawda gniazdują oni w zabytkowej nieruchomości należącej do męskich członków tego nieszacownego towarzystwa, ale można założyć, że to Isolde uczyniła ich wampirami. Dopiero się okaże, czy także ich służące: młode niewiasty, które rzadko krępują swoje ciała ubraniami, a jak już to zwiewnymi, prześwitującymi. Zresztą Sandra Julien jako Isa też dość często paraduje w stroju Ewy, ale poza tym i krótkimi, można nawet zauważyć, że dość nieśmiałymi, skrępowanymi macankami, nie widać w „Dreszczu wampirów” dosadniejszych motywów erotycznych. To znaczy stosunków seksualnych, chyba że mówić o sugestiach. I nie miałabym tego twórcom za złe, gdyby nie pewien, można powiedzieć, przełomowy moment. Moment zwrotny dla krwiopijców rezydujących w podniszczonym francuskim zamku. Moment, który rozwiązał problem z przywództwem, rozwiał wszelkie niejasności najpewniej wynikające z tego, że wcześniej czarne charaktery nie miały okazji bądź nie widziały potrzeby stworzenia jasnej hierarchii. Wyłonienia niekwestionowanego przywódcy, przywódców lub przywódczyni. Od strony wizualnej „Dreszcz wampirów” ma niemałą szansę wybronić się w oczach osób gustujących w gotyckich, ale i surrealistycznych klimatach; horrorach zabarwionych seksualnie, mglistych, brudnych, ponętnych, mających w sobie jakiś niezaprzeczalny magnetyzm. Nie tylko seksualny, również taki, który może przyciągnąć także turpistów. Mówiąc wprost: czuć zgniliznę, zepsucie szybko toczące to odizolowane miejsce, które staje się śmiertelnie niebezpieczną pułapką dla nowożeńców, którzy ze wszystkich miejsc na świecie wybrali akurat to przeklęte miejsce na pierwszy etap swojej podróży poślubnej. Pierwszy i być może ostatni. Chyba że Antoine znajdzie sposób na wydobycie swojej ukochanej spod zgubnego czaru, złego uroku, jaki na nią rzucono. Czyżby nawiązanie do niecodziennej relacji hrabiego Draculi i Lucy Westenra z wielokrotnie przenoszonej na ekran ponadczasowej, wiekopomnej wampirycznej powieści goryckiej autorstwa Brama Stokera? Ja w każdym razie temu skojarzeniu oprzeć się nie potrafiłam. Forma „Dreszczu wampirów” nawet mnie ujęła. Choć aktorstwo irytowało (poza występami Sandry Julien i Dominique, odtwórczyni nawet demonicznie się prezentującej Isolde, w czym oczywiście duża zasługa nie tylko aktorki, ale i nieprzesadzonej, a więc realistycznie wypadającej, alarmująco „niezdrowej” charakteryzacji). Tak samo niepasujący do klimatu akompaniament muzyczny – nie dotyczy to spokojniejszych, smutnych wręcz brzmień. I tak samo niektóre dekoracje oraz czerwone światła „ocieplające klimat”, w każdym razie w moim odczuciu przeganiające chwilami chłód, ale i brud, w których tak dobrze się czułam. Dobrze, bo źle, niekomfortowo, nieswojo... Krwi niewiele. Zaledwie jeden zwracający moją uwagę skręt w stronę gore (nie nagromadzeniem przemocy tylko pomysłem). Mowa o zabójstwie szpikulcami przytwierdzonymi do sutków. A więc tak, mam zastrzeżenia, ale ogólnie rzecz biorąc atmosfera wypracowana na użytek „Dreszczu wampirów” w jakimś stopniu na pewno mnie porwała. Gorzej z fabułą. Niewygodnie poprowadzoną. Narracja pozornie bez większego ładu i składu, ot taka specjalna metoda Jeana Rollina, jeden z jego znaków rozpoznawczych. Niby prosta, ale pełna niezrozumiałych dla mnie symboli (opary absurdu?), w sumie miałka, drętwa historyjka o krwiożerczych bestiach. I jeszcze te nudnawe, mało sensowne, jeśli nie bezsensowne, kwestie wtłaczane w usta aktorów. Kwestie często uderzające w niespotykanie wręcz podniosłe tony, przypuszczalnie prześmiewcze, choć mnie to jakoś nie bawiło. Już raczej żałość mnie w tych przejaskrawionych scenkach ogarniała. Nie, z samym tym tekstem, z tą fabułą, zdecydowanie nie było mi po drodze.
Nie mogę powiedzieć, że seans „Dreszczu wampirów” rozbudził we mnie apetyt na twórczość Jeana Rollina, na więcej filmów grozy tego nieżyjącego już Francuza, który w światku horroru pewnej renomy niewątpliwie się dorobił. Opinie zazwyczaj są dość skrajne – jedni rozpływają się w zachwytach, inni nie zostawiają na jego horrorach suchej nitki. Jeśli chodzi o „Dreszcz wampirów”, to w sumie mogłabym wstąpić do obu tych obozów. Podpisuję się bowiem pod słowami tych, którzy chwalą klimat, a nawet tych, którzy warstwie technicznej oddają dość wysokie walory artystyczne. Ale i łączę się w bólu z tymi, którzy utyskują na płaszczyznę tekstową. Też mnie wymęczyła i dlatego właśnie nie jest mi śpieszno do nadrabiania zaległości w całkiem obszernej filmografii Jeana Rollina. Oczywiście tylko w zakresie historii z dreszczykiem (bo nie same horrory kręcił) pozostawiam to sobie do rozważenia. Na kiedyś tam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz