środa, 3 lutego 2021

„Mordercza cysta” (2020)

 

Rok 1961. Małomiasteczkowy lekarz, doktor Guy, skonstruował maszynę laserową przeznaczoną do usuwania zmian skórnych. Pracująca w jego gabinecie pielęgniarka, Patricia, nie jest przekonana do wynalazku swojego przełożonego. Nie podoba jej się, że doktor Guy chce testować go na swoich pacjentach i w ogóle ostatnimi czasy bardzo niepokoi ją jego zachowanie. Dlatego podjęła decyzję o odejściu z pracy. Ostatniego dnia Patricia jest zmuszona uczestniczyć w kolejnym pokazie doktora Guya dla ludzi z urzędu patentowego. Jak się okazuje kolejnym nieudanym pokazie. Tylko że tym razem usilne starania jej przełożonego o uzyskanie patentu doprowadzają do powstania agresywnego cystowego potwora.

Amerykański horror science fiction, body horror podlany czarną komedią, „Mordercza cysta” (oryg. „Cyst”), powstał z miłości do filmów o potworach z lat 60-tych XX wieku. Pomysł narodził się w głowie Tylera Russella, twórcy między innymi komedii „Here Comes Rusty” (2017) i westernu/kryminału pt. „Texas Cotton” (2018). Scenariusz Russell napisał z Andym Silvermanem, z którym niejednokrotnie już współpracował, ale na krześle reżyserskim zasiadł sam. Filmowiec zdradził, że „Mordercza cysta” miała być swoistym połączeniem niektórych z jego ulubionych horrorów - „The Thing”, „The Blob”, „Reanimator”, twórczość Rogera Cormana - z humorem braci Coen i Quentina Tarantino. A to wszystko w opowieści w pewnym sensie skrojonej pod dyktando obrazów o potworach, szalonych naukowcach i ich niebezpiecznych wynalazkach z szóstej dekady XX wieku. Pierwszy pokaz „Morderczej cysty” odbył się we wrześniu 2020 roku na Fantastic Fest w Stanach Zjednoczonych, a w Polsce film zadebiutował w grudniu tego samego roku na Splat!FilmFest.

Chyba najbardziej kojarzony z „Troll 2” Claudio Fragasso, George Hardy w „Morderczej cyście” spotkał się ze swoją koleżanką z planu „Goblin – Das ist echt Troll” Erica Deana Hordesa, Evą Habermann. Hardy wcielił się w rolę antypatycznego małomiasteczkowego lekarza, który robi wszystko, co w jego mocy, by opatentować urządzenie oparte na technologii laserowej służące do usuwania zmian skórnych. Doktor Guy, bo tak się nazywa ten szalony doktorek, pracował nad tą maszyną kilka lat, a ostatnio na dodatek stworzył pewną maść do stosowania zewnętrznego, która wymaga jeszcze dopracowania. Zresztą nad urządzeniem, które doktor Guy już o jakiegoś czasu stara się opatentować, też przydałoby się jeszcze trochę popracować. A jeszcze lepiej czym prędzej porzucić ten projekt. Takie zdanie ma pielęgniarka, którą od dawna zatrudnia, wykreowana przez Evę Habermann Patricia. Kobieta złożyła już rezygnację – odchodzi nie tylko od doktora Guya, ale w ogóle z zawodu – i od słodkiej wolności dzieli ją już tylko parę godzin. Jako że „Mordercza cysta” miała być przede wszystkim hołdem dla monster movies/horrorów science fiction z lat 60-tych XX wieku, niezbyt liczne grono aktorów i aktorek dostosowało się do ówczesnych technik. To znaczy ich kreacje przywołują wspomnienia szczególnie tańszych filmów grozy z tamtego okresu. Egzaltacja naprzemiennie z deficytem emocji (mimika, głos). Tyler Russell i Andy Silverman w scenariuszu „Morderczej cysty” jak najbardziej zamierzenie wykreślili różne przerysowane osobowości, zapewne dobrze już znane długoletnim fanom kina grozy. Miłośnicy klasyczny horrorów science fiction powinni bez trudu skojarzyć te nieco przedobrzone, jaskrawe postaci. Postaci niby żywcem wyjęte z czarno-białych (w sumie nie tylko) produkcji z kiczowatymi efektami specjalnymi. Efekt gumy. Widać w „Morderczej cyście” obiecywane w wywiadach przez Tylera Russella naleciałości szalonych lat 80-tych XX wieku. Dosadniejsze dodatki bardziej w stylu Carpenterowskiego podejścia („Coś” z 1982 roku) do kultowej noweli Johna W. Campbella („Who Goes There?") niż pierwszej ekranowej wersji tego samego utworu z roku 1951 („Istota z innego świata” w reżyserii Christiana Nyby'ego i niewymienionego w czołówce Howarda Hawksa). Bardziej w stylu „Reanimatora” Stuarta Gordona, filmu opartego na opowiadaniu H.P. Lovecrafta „Reanimator Herbert West”. Niekoniecznie jednak bardziej w stylu remake'u „The Blob” z 1988 roku niż oryginalnej wersji z roku 1958. Dodałabym do tego „Towarzystwo” Briana Yuzny, moim zdaniem jeden z najlepszych pokazów cielesnych, „gumowatych” efektów w historii kinematografii. „Mała” uwaga: „Mordercza cysta” Tylera Russella nie idzie aż tak daleko, jak wyszczególnione pozycje. Wydawałoby się, że rzecz o zabójczej zbitce torbieli (takiej co to porusza się sama, w oderwaniu od nosiciela, a jakby tego było mało posiada zmysł wzroku) nie będzie szczędzić widzom wszelki maści obrzydliwości. Że czeka nas jedna wielka krwawa... i ropna makabra. Rzeczywiście trochę tego jest, ale z naciskiem na trochę. Nie ukrywam, że spodziewałam się zdecydowanie ostrzejszej jazdy. Z tą mega cystą, która nieplanowanie wyrywa się na wolność, nagle dostaje nóżek i rozpoczyna polowanie na ludzi. Ludzi zamkniętych w niewielkiej przychodni należącej do mimowolnego sprawcy całego tego zamieszania, doktora Guya. Postaci opartej na klasycznym modelu burzyciela kojarzonym głównie z fantastyką naukową – naukowca dosłownie opętanego swoją nowatorską wizją. Pomysłem na błyskawiczne, nieinwazyjne i bezbolesne pozbywanie się problematycznych zmian skórnych (niezłośliwych). Taki jest plan, ale w praktyce „cudowny” wynalazek doktora Guya spisuje się... cóż, dużo gorzej.

(źródło: https://projectedfigures.com/)
Widziałam już morderczą oponę, widziałam krwiożerczą pochwę, widziałam zabójczy fotel, a nawet agresywnego stworka mieszkającego w jelicie jakiegoś nieszczęśnika i wychodzącego przez odbyt. Pokazano mi też, że materiałem na zabójcę może być nawet kowbojska kurtka. W kinie grozy śmierć czai się dosłownie wszędzie. Niespełna 70-minutowy horror science fiction w reżyserii Tylera Russella dobitnie pokazuje, że mordercze stworzenie można wyhodować dosłownie na człowieku. Odrywa się takie coś z pleców mężczyzny i zaczyna polować na wszystko, co się rusza. Takie tam niewielkie stworzenie, taka tam cystunia, którą pierwszy lepszy dorosły człowiek mógłby zdeptać. Ale jak to często z ropnymi zmianami skórnymi bywa, tytułowa postać omawianego filmu Tylera Russella ma tendencję wzrostową. Rozrasta się i wzdłuż, i wszerz, pęcznieje i pęcznieje, aż człowiek zaczyna się obawiać chwili, w której w końcu pęknie. Bo wydaje się, że prędzej czy później to wielkie bum musi nastąpić. To nieuniknione, a przynajmniej taką pewność zasiała we mnie ta prościutka, szczątkowa wręcz opowieść. Rozumiem, że to miał być ukłon w stronę starych, dobrych horrorów o potworach, szalonych (pseudo)naukowcach i ich niebezpiecznych wynalazkach. Rozumiem, ale nie pochwalam:) A już na poważnie, nie mam wątpliwości, że wydłużenie pierwszej partii „Morderczej cysty”, dłuższe preludium do spodziewanej rzezi, podczas którego moglibyśmy lepiej zapoznać się przynajmniej z najważniejszymi ludzkimi postaciami, nie osłabiłoby wrażenia obcowania z historią uformowaną na modłę swobodnych, bezpretensjonalnych, niskobudżetowych opowieści z minionego wieku o przeróżnych bestiach bezpardonowo polujących na ludzi. Wyjątkowo szybki rozwój akcji i co najwyżej znikomy rozwój postaci nie pozwolił mi maksymalnie wejść w tę, bądź co bądź, całkiem pomysłową historię. Historię, która uczy nas, by nigdy, przenigdy nie zgadzać się na eksperymentalne leczenie. A już na pewno nie, gdy „leczyć” chce nas ktoś, kto już na pierwszy rzut oka wydaje się mieć trochę nierówno pod sufitem i to przy użyciu nieopatentowanej, nawet nieprzetestowanej należycie maszyny, która ciągle się psuje. „Mordercza cysta” zwraca też uwagę widzów na jedną „ważną kwestię”, nad którą raczej niewielu (jeśli w ogóle ktoś) wcześniej się zastanawiało. Nie patrzyło na to w taki sposób. Czyli na wszelkie niepożądane, zwykle uważane za szpecące, narośle; na różnego rodzaju zmiany skórne, czy to wypełnione ropą, wodą, czy krwią. Zastanówcie się ludzie, co robicie. Pomyślcie przez chwilę, jak czuje się taka brzydka narośl, kiedy bez żalu się jej pozbywacie. Ma prawo czuć się niechciana, niekochana. Samotna, ale i żądna zemsty za to jak ją potraktowano. A przecież niczym nie zawiniła. Rosła sobie spokojnie (i to w jakim tempie!) na plecach „najnowszego popychadła doktora Guya”, aż tu nagle siłą oderwano ją od nosiciela. Potraktowano ją, jak toksyczny odpad. Jak śmiecia, z uczuciami którego nikt, absolutnie nikt się nie liczy. I co na to tak zwani obrońcy życia? Nie pomyśleliście o tym życiu, co? A widzicie, Tyler Russell pomyślał. Empatyczne podejście do cysty... Zabawne, ale na swój pokręcony sposób także wzruszające podejście do przerośniętej masy wypełnionej ropą. Grudkowatego, pulsującego, mazistego, magicznie kiczowatego cielska z mackami, wielkim okiem i niezgrabnymi, krótkimi odnóżami. Swoją drogą we wcześniejszej fazie ten cudaczny twór przypomina pająka (brr!) z nagą czachą robiącą za odwłok. W sumie milusi stworek. Jakoś wstrętu we mnie nie budził, chyba że na samą myśl o tym, co się stanie gdy już osiągnie maksymalne rozmiary – wyobrażałam sobie, że gejzery ropne, które pokazano mi wcześniej przy tym, co szykuje się „mmm, na deser”, okażą się przyjemnym, aromatycznym deszczykiem. Nie zdradzę, czy miałam rację, ograniczę się do stwierdzenia, że jedynie akcje z białą substancją udającą ropę napawały mnie lekkim wstrętem. Sceny mordów i okaleczeń w moich oczach co prawda wypadły dość realistycznie, ale też niezbyt wiele pokazano. Jakiejś wielkiej inwencji też w tym nie dostrzegłam – ot, ropny potwór połykający ludzi. Chap i nie ma człowieka. No, może od czasu do czasu jakaś tam kończyna z ogromnej paszczy wypadnie. Dodam jeszcze, że uwidacznia się tu retro klimacik (no tak, pół na pół), a jako że prawie całą akcję zamknięto w niezbyt przestronnym budynku, w dość ciasnych przestrzeniach, poczucie klaustrofobii (lekkie) też mnie dopadło. Duży plus przyznaję też za dość bogatą ścieżkę dźwiękową skomponowaną przez Sama Lipmana. Za gorączkowe, szarpiące nerwy, ale i spokojniejsze instrumentalne kompozycje, a już zwłaszcza za rytmiczne skrzypcowe piski. Po napisach końcowych (w trakcie też, ale to mniej istotne), które podobnie jak czołówka „zostały podkradzione” ze starych filmów, jest jeszcze jedna scena. Banał, ale ważny w kontekście tej historii.

Czy warto było popatrzeć na morderczą cystę? A czy gołębie potrafią latać? Horror science fiction, żartobliwe podejście do body horroru w reżyserii Tylera Russella, którego scenariusz napisał wspólnie z Andym Silvermanem, który już samym pomysłem wyjściowym powinien przyciągnąć sympatyków przedziwnych historii. Kuriozalnych wizji, w których (nieprzesadna, w sumie to rozczarowująco oszczędna) makabra spotyka się z czarnym humorem. I gdzie w pewnym sensie lata 60-te XX wieku spotykają się z latami 80-tych tego samego stulecia. Interesująca, w ogólnym rozrachunku dość odżywcza propozycja – taa, bez dwóch zdań – ale też nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tkwił w tym dużo większy potencjał. W tej milusiej „Morderczej cyście”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz