środa, 17 lutego 2021

„Miesiąc miodowy” (2019)

 

Młoda para, Eve i Tom, zgłasza się do eksperymentu naukowego dla małżeństw. Nie są małżeństwem, ale okłamują organizatorów. Badanie ma potrwać trzydzieści dni, a parom, które wezmą w nim udział ma zostać wypłacone po pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Eve i Tom zostają zamknięci w wygodnym domu, zaspokajającym prawie wszystkie ich potrzeby. Ich kontakt ze światem zewnętrznym ogranicza się do rozmów z hologramami przydzielonej im asystentki i nadzorującego badanie doktora. Początkowo młodzi ludzie czerpią maksimum przyjemności z tego doświadczenia, ale z czasem zaufanie Eve do partnera zaczyna słabnąć. Kobieta dochodzi do wniosku, że jej narzeczony zachowuje się inaczej niż zwykle. Tom z kolei zdaje się być przekonany, że Eve przechodzi coś w rodzaju załamania nerwowego. Stara się przekonać swoją ukochaną, że nic złego się nie dzieje, ale Eve czuje się z nim coraz mniej bezpiecznie.

Amerykański psychologiczny thriller science fiction zrealizowany za niewielkie pieniądze, który można nazwać projektem małżeńskim. Mający na koncie jedenaście filmów krótkometrażowych Phillip G. Carroll Jr. i jego zajmująca się głównie aktorstwem życiowa wybranka, Chloe Carroll, niedługo po ślubie w 2016 roku zaczęli szukać pomysłu na pierwszy pełnometrażowy obraz Phillipa. Chcieli stworzyć coś, co stanowiłoby swoiste połączenie ich filmowych pasji – on jest fanem science fiction, dramatów i thrillerów, a ona wielką miłośniczką horrorów. Wybrali thriller psychologiczny (dodam, że bez wątpienia z dodatkiem science fiction), w przekonaniu, że właśnie w tym gatunku najefektywniej mogą połączyć ich zainteresowania. Pomysł na fabułę przyszedł nieoczekiwanie. Do Phillipa Carrolla. Pewnej nocy, gdy oboje byli już w łóżku, mężczyzna zapytał nagle, co by było, gdyby Chloe po przebudzeniu odkryła, że jest on kimś innym, niż myślała. W 2016 roku Phillip G. Carroll Jr. stworzył szkic scenariusza „Miesiąca miodowego” (oryg. „The Honeymoon Phase”), a w 2017 roku zasiadł do pisania właściwego tekstu. Zasiadł też na krześle reżyserskim. Jedną z głównym ról powierzył swojej żonie (oboje zostali też głównymi producentami filmu), drugą, Jimowi Schubinowi. Film kręcono w wynajętym domu, a wiele sprzętów medycznych udało się bezpłatnie wypożyczyć ze szpitala. Reżyser i scenarzysta „Miesiąca miodowego” nazwał to przedsięwzięcie „pełnometrażowym odcinkiem Czarnego lustra” (serial, otwarty w 2011 roku), chcąc przez to powiedzieć, że jest utrzymany w duchu tamtego widowiska, który z kolei kojarzy mu się z kultowym serialem „Stefa mroku”.

Podejrzany eksperyment (pseudo)naukowy prowadzony przez szalonego(?) doktorka, przestronny dom z między innymi bardzo zaawansowanymi technologicznie sprzętami (niedaleka przyszłość), a w nim młoda para, która pod okiem kamer i prawie bez kontaktu ze światem zewnętrznym ma... po prostu mieszkać. „Miesiąc miodowy” Phillipa G. Carrolla Jr. to po trosze taki Big Brother. Z tą różnicą, że tutaj na widowni zasiadają jedynie naukowcy zajmujący się jakimś zagadkowym projektem. Zagadkowym, bo tak naprawdę nie znamy jego celu. Co najwyżej możemy snuć przypuszczenia w tej materii. Bezimienny lekarz nadzorujący to mające trwać trzydzieści dni badanie najwyraźniej niestarannie wyselekcjonowanych małżeństw, zauważalnie został oparty na szkielecie burzyciela z fantastyki naukowej. To ten typ. Naukowiec z wizją, której nie waha się wdrażać w życie. Tak się wydaje, ale z czasem sytuacja nieco się komplikuje. Wraz z rozwojem „Miesiąca miodowego” lista podejrzanych odrobinę się rozrasta. Naukowcy monitorujący Toma i Eve całkowicie zapewne nie uwolnią się od podejrzeń widza, ale bardzo prawdopodobne, że silniej uczuli się on na tę młodą parę. Pierwsze dni w „cudownym”, szczelnie zamkniętym domu, pierwszy etap izolacji Eve i Tom, jak można się tego spodziewać, przechodzą całkowicie bezboleśnie. Właściwie to cieszą się swoim towarzystwem. Sytuacja jest dla nich tym bardziej komfortowa, ponieważ nie zaliczają się do osób, którym w miarę dobrze się wiedzie. Ewidentnie brakuje im gotówki – do wzięcia udziału w tym tajemniczym eksperymencie skłoniło ich przede wszystkim obiecywane wynagrodzenie za ten pozornie niewielki trud. Eve i Tom planują wprawdzie wspólne życie, bez wątpienia łączy ich miłość, ale nie są jeszcze małżeństwem. Nie spełniają więc głównego wymogu stawianego przez organizatorów projektu badawczego, w którym młodzi decydują się wziąć udział. Kłamstwo na temat swojego stanu cywilnego załatwia sprawę. Eve i Tom budzą się w odizolowanym domu, w którym niczego im nie brakuje. Może i trochę tęsknią za kontaktem z bliskimi, ale w końcu mają siebie. I przecież to nie potrwa wiecznie. Można to potraktować jak przedwczesny miesiąc miodowy i rzeczywiście wygląda na to, że bohaterowie zamierzają wykorzystać tę szansę do nacieszenia się sobą nawzajem. Pierwsze dni eksperymentu najbardziej mnie wymęczyły. Ten przesłodki obrazek bez pamięci zakochanych młodych ludzi, którzy cieszą się perspektywą miesiąca bez żadnych trosk. Mogą jeść i pić co tylko zechcą – wystarczy powiedzieć, a produkt jakimś „magicznym” sposobem od razu pojawi się w kuchni. Taka to technologia. Są też hologramy - w taki sposób kontaktują się z nimi przydzielona im asystentka oraz jej przełożony, szefujący temu eksperymentowi bezimienny doktorek. Od początku, rzecz jasna, wiadomo, że już wkrótce stanie się coś niedobrego. Ta sielanka nie może trwać długo... a jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ten rozdział życia Toma i Eve się przeciąga. Subiektywne odczucie spowodowane „radosną monotematycznością”. Miłość, szczęście... Szczerze mówiąc jedyne co trzymało mnie przed ekranem, to przekonanie, że już wkrótce (może teraz, a nie jeszcze chwila) ta idylla zamieni się w najprawdziwszy koszmar. Koszmar niedopasowanej pary.

Miesiąc miodowy” Phillipa G. Carrolla Jr. można rozpatrywać jako alegorię „drogi krzyżowej” (jeśli mogę użyć tego określenia) jaką przechodzi część małżeństw. Najpierw jest wielkie uczucie idące w parze z nagle ekscytującym żywotem, potem przyzwyczajenie i monotonia dnia codziennego, potem nieufność, niezauważalnie przechodząca w nienawiść, a na końcu... Tom i Eve małżeństwem wprawdzie jeszcze nie są, ale jak już wspomniałam w domu pełnym kamer przeżywają coś na kształt swojego miodowego miesiąca. Przypuszczalnie tak właśnie zostało to pomyślane – naukowcy chcieli, by obiekty ich badań znów poczuli się tak, jak zapewne czuli się zaraz po ślubie. Tom i Eve tylko grali małżeństwo, ale tak bardzo weszli w swoje role, że chyba nawet oni zapominali, że to nie jest ich miodowy miesiąc. I może na tym to polega. Może cały ten eksperyment sprowadza się do tak niewinnej rzeczy, jak stworzenie takich warunków wybranym małżeństwom, żeby poczuli się jak podczas prawdziwego miodowego miesiąca. Po to, żeby badacze mogli uzyskać wszystkie interesujące ich informacje. Jakaś analiza socjologiczno-psychologiczna? Nie można tego wykluczyć. Tego z gruntu niewinnego planu, który... wymyka się spod kontroli? A może wszystko przebiega zgodnie z przewidywaniami enigmatycznych naukowców? Może spodziewali się, że przynajmniej w niektórych domach atmosfera tak mocno się zagęści. Może nawet na to liczyli. Zamknij dwie kochające się osoby w domu, a przekonasz się, że nawet miesiąca ze sobą nie wytrzymają. Taka myśl przyświecała organizatorom przedstawionego w „Miesiącu miodowym” eksperymentu? Bez względu na odpowiedź, Eve i Tom zdają się być żywymi dowodami na poparcie tej tezy, której oczywiście w rzeczywistości nijak nie można by rozciągnąć na wszystkie miłosne związki. Po przebrnięciu przez całkowicie beztroskie chwile w tym coraz to mroczniejszym domostwie, którego lokalizacji nie znamy (Eve i Tom też nie mają takiej wiedzy), akcja wreszcie nabiera tempa. Pierwszym sygnałem ostrzegawczym, nie tyle wysłanym do widza, ile do jednej z czołowym postaci filmu, jest niespodziewane pojawienie się innej pary. Tragiczny widok, jaki rozpościera się przed oczami, co trzeba dodać będącej wówczas pod wpływem narkotyku, Eve. Od tego momentu twórcy będą prowadzili z widzem coś w rodzaju gry psychologicznej. Zabawy w zgaduj zgadula. Najpierw wydaje się, że zarówno bezpieczeństwo Eve, jak i Toma jest zagrożone. Zręczna manipulacja naukowców? Spektakl wyreżyserowany na użytek tego nadal zagadkowego eksperymentu? Zamiar pozbycia się ich obojga w odpowiednim momencie? Eve i Tom skłaniają się ku zwykłemu przedstawieniu. Po namyśle dochodzą do wniosku, że to nic groźnego, pod warunkiem, że nie dadzą się Wielkiemu Bratu nastawić przeciwko sobie. Tylko że Eve nie udaje się wytrwać w tym postanowieniu. Dni mijają, a ona coraz częściej zastanawia się nad tym, gdzie podział się jej ukochany Tom? Bo człowiek, z którym utkwiła pod jednym dachem, można powiedzieć, że coraz bardziej przypomina Obcego z „Inwazji porywaczy ciał” Jacka Finneya i filmowych wersji tego ponadczasowego literackiego dzieła science fiction. Wygląda jak Tom, ale nie zachowuje się jak Tom. I wszystko jasne? Niezupełnie, bo jest jeszcze wersja samego Toma. Wersja, która stawia pod znakiem zapytania wiarygodność Eve. Krótko mówiąc: twórcy niejako zmuszają nas do rozważenia wszystkich opcji. Despotyczny mężczyzna, czy przechodząca załamanie nerwowe (skutek izolacji) kobieta? Na tym nie kończą się pytania, na które chce się znaleźć odpowiedź. Im bardziej zagłębiamy się w tę później dość mocno trzymającą w napięciu, dość sprawnie zrealizowaną (może poza kilkoma pokazami, na moje oko, nieodpracowanego kadrowania i niezbyt fortunnego montażu), acz z wykorzystaniem niewielkich środków, opowieść, tym więcej wątpliwości się rodzi. W tym przynajmniej jedna doprawdy niezwykła. Ta, która najgłośniej krzyczała mi do ucha: „Witamy w Strefie Mroku!” i nie było to zagranie typu „mój partner nie jest moim partnerem”. Ulubioną scenką reżysera i scenarzysty „Miesiąca miodowego” - która nawiasem mówiąc, okazała się największym, najtrudniejszym wyzwaniem dla filmowców - jest moment, który może kojarzyć się z „Pamięcią absolutną” Paula Verhoevena, ewentualnie remakiem tego kultowego obrazu science fiction w reżyserii Lena Wisemana. Ja natomiast mam mieszane uczucia odnośnie właściwie całej ostatniej partii. Sprawdzony motyw, wielokrotnie już wykorzystywany w kinie, w literaturze zresztą również, ale mnie osobiście bardziej... może nie tyle odstręczyło, ile najzwyczajniej rozbawiło UWAGA SPOILER bijące z ekranu przekonanie filmowców (tak to wyglądało), że zagranie typu „pomyliłam faceta” podziała na, jeśli nawet nie wszystkich to chociaż wysoki procent widowni „Miesiąca miodowego”. Swoją drogą, czyżby akcja z książką Toma była inspirowana „Lśnieniem”? KONIEC SPOILERA Muszę jednak oddać twórcom, że lepszego zamknięcia (epilog) dla tej chwilę wcześniej obnażonej koncepcji, w wyobraźni nie znalazłam. Wolałabym inne wyjaśnienie, ale chociaż dociągnięto to do nierozczarowującego końca. Najlepszej z automatycznie nasuwających się możliwości.

Może być. Jak na pierwszy raz... No niezupełnie, bo bądź co bądź, widywałam już zdecydowanie lepsze pełnometrażowe debiuty. Ciekawsze koncepcje fabularne i efektywniejsze formy, również w niedrogich produkcjach, bo „Miesiąc miodowy” wielkiego budżetu nie miał. Ten psychologiczny thriller science fiction w reżyserii początkującego w długim metrażu Phillipa G. Carrolla Jr. Kameralny, nawet klaustrofobicznych, w miarę mroczny i ponury dreszczowiec, któremu przydałoby się trochę podreperować, a nawet trochę przeformułować scenariusz. Niedociągnięcia techniczne też odnotowałam, ale problem mam przede wszystkim z warstwą tekstową. Historia, ogólnie rzecz biorąc, w miarę frapująca, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że niewiele brakowało, żeby moje zainteresowanie niebotycznie wzrosło.

1 komentarz:

  1. Super recenzja! Właśnie obejrzałam filmi byłam ciekawa opinii innych (oprócz tesktów typu "dno" i tyle, które znalazłam na filmwebie)!

    OdpowiedzUsuń