Głęboko wierząca młoda kobieta imieniem Maud zajmuje się opieką paliatywną w sektorze prywatnym. Jej najnowszą podopieczną jest była tancerka i choreografka, Amanda Köhl. Maud wprowadza się do jej dużego domu i szybko zyskuje jej sympatię. Z czasem Maud zwierza się swojej podopiecznej ze swojej niezwykłej bliskości z Bogiem, co Amanda przyjmuje ze zrozumieniem. Daje nawet odczuć Maud, że zazdrości jej takiej bliskości ze Stwórcą. Młoda pielęgniarka postanawia pomóc śmiertelnie chorej kobiecie w odnalezieniu Boga. Nawet więcej: uważa to za swoją świętą misję.
Brytyjski thriller psychologiczny, klasyfikowany też jako horror psychologiczny i dramat, „Saint Maud” to pełnometrażowy debiut tak w roli reżyserki, jak scenarzystki, Rose Glass. Kobiety, która od dziecka interesowała się kinematografią, a jednym z bardziej pamiętnych dla niej filmowych doświadczeń z tamtego okresu był pierwszy seans „Głowy do wycierania” Davida Lyncha. Z ekscytacją wspomina też późniejsze spotkanie z „Pi” Darrena Aronofsky'ego. Scenariusz „Saint Maud” narodził się z myśli o związku kobiety z głosem w jej głowie. Pomysł ten przyszedł do Rose Glass na samym początku, a potem powoli dobudowywała do tego całą resztę. Reżyserka i scenarzystka „Saint Maud” powiedziała, że dla niej to „przede wszystkim dziwne studium postaci, które naturalnie przekształciło się w horror”, ale woli nie narzucać nikomu swojej interpretacji, ponieważ lubi, gdy odbiorca czuje potrzebę samodzielnego poszukiwania odpowiedzi. Pierwszy pełnometrażowy film Rose Glass został w całości sfinansowany przez Film4 i Brytyjski Instytut Filmowy, a prawa do jego dystrybucji nabyły A24 i StudioCanal. Premierowy pokaz „Saint Maud” odbył się natomiast we wrześniu 2019 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto. Na początku 2021 roku rozpoczęto dystrybucję w internecie.
„Saint Maud” w reżyserii i na podstawie scenariusza Rose Glass to jeden z najbardziej docenianych, również przez krytyków, filmów grozy z ostatnich lat. Film grozy z tak zwanej nowej fali. Według mnie thriller psychologiczny (różnie się go klasyfikuje), który bardziej zwraca uwagę formą niż fabułą. Co nie znaczy, że historia Maud była mi całkowicie obojętna. Rose Glass w centralnym punkcie „Saint Maud” postawiła młodą kobietę, w którą w zachwycającym stylu wcieliła się Morfydd Clark. Kobietę po przejściach, której od niedawna jedynym przyjacielem jest Bóg. Wykwalifikowaną pielęgniarkę obecnie zajmującą się opieką domową nad nieuleczalnie chorymi ludźmi. Na początku filmu trafia do Amandy Köhl (bardzo dobry występ Jennifer Ehle), byłej tancerki i choreografki, która dorobiła się niemałej fortuny, a teraz najprawdopodobniej przeżywa swoje ostatnie dni na tym padole. Śmiertelna choroba nie zabiła w niej jednak ducha towarzyskiego. Najnowsza podopieczna Maud bynajmniej nie odcięła się od ludzi. Wciąż stara się czerpać z życia jak najwięcej. Pomimo wyjątkowo wyniszczającej choroby, Amanda wciąż zapewnia sobie mnóstwo rozrywek, tyle że jedynie w czterech ścianach własnego, niemałego zresztą, domu. Maud jest jej zupełnym przeciwieństwem. Ta zamknięta w sobie młoda kobieta od jakiegoś czasu koncentruje się głównie na sferze duchowej. Nie dla niej huczne imprezy, nie dla niej cielesne uciechy. W żadnym razie nie pociąga jej hedonistyczny tryb życia, jaki prowadzi dużo starsza od niej i, w przeciwieństwie do niej, mocno schorowana kobieta. Kobieta, która prawie na pewno niedługo umrze. Dynamiczna relacja tych skrajnie różnych osobowości to jeden z filarów scenariusza Rose Glass. Z przyjaźni w obsesję. Obsesję na punkcie ratowania duszy błądzącej kobiety, której śmierć zagląda już w oczy. Maud nabiera przekonania, że jej misją jest nawrócenie Amandy – zbliżenie jej do Stwórcy, z którym ona sama całkiem niedawno nawiązała dobry kontakt. Rozmawia z nim, czuje go i nie ma wątpliwości, że to On jakiś czas temu wyrwał ją ze szponów śmierci. Przeżyła, bo Bóg tak chciał. Bo miał dla niej inny, najpewniej lepszy plan niż ona sama. Chora psychicznie kobieta? Fanatyczka religijna stanowiąca zagrożenie nie tylko dla siebie, ale i innych? Czy prawdziwa święta? Osoba, która została wybrana przez chrześcijańskiego Boga do wypełnienia jakiejś arcyważnej misji? Moim zdaniem przypadek Maud można rozpatrywać na oba te sposoby – nie wydaje mi się, żeby Rose Glass narzucała widzom jedną z tych możliwości. Nie miałam wrażenia, że „Saint Maud” można czytać tylko pod jednym kątem, że twórczyni tej, bądź co bądź, prostej historii nie pozostawiła żadnego pola do dyskusji w tym względzie. Wręcz przeciwnie: w myślach można trochę pobawić się tą opowieścią, spojrzeć na nią pod więcej niż jednym kątem. Jedna z nich może i jest zdecydowanie bardziej kusząca (narzuca się sama przez się), ale Glass niewątpliwie subtelnie zachęca do zbadania także tych drugich obszarów. Nie twierdzę, że skutkiem tego będzie diametralna zmiana interpretacji „Saint Maud”, że dzięki temu wielu widzów ostatecznie zmieni swoje tłumaczenie tej opowieści, ale przypuszczam, że znajdą się tacy, którzy w samym tym procesie, bez względu na jego wynik, znajdą dla siebie coś wartościowego. Swoją drogą zastanawiam się, czy Rose Glass pracując nad tym projektem nie myślała przypadkiem o „mother!” Darrena Aronofsky'ego. W niektórych wypowiedziach prasowych dała do zrozumienia, że jest fanką jego twórczości i chociaż fabularnie filmy znacznie od siebie odbiegają (tak, tak, w pewnym, raczej niewielkim, stopniu łączy je płaszczyzna teologiczna), to w „Saint Maud” znalazłam podobny koloryt. Przebłyski tej gorączkowości zapamiętanej z „mother!” i odrobinkę tej charakterystycznej dziwaczności, bardziej w otoczce, w jakiejś podprogowej sugestii niż w tekście. Bo to jednak inna historia. Historia młodej kobiety z misją powierzoną jej przez samego Boga Wszechmogącego...
Nerwowa, poruszająca oprawa muzyczna skomponowana przez Adama Janoty Bzowskiego i klaustrofobiczne, ponure, przybrudzone zdjęcia Bena Fordesmana w mojej ocenie są największą wartością „Saint Maud” Rose Glass. Bez tych drogocennych wkładów, w mniej wprawnych realizatorskich rękach, omawiane przedsięwzięcie prawdopodobnie byłoby jedynie kolejną niewymagającą myślenia, uproszczoną historyjką o młodej kobiecie coraz szybciej osuwającej się w otchłań szaleństwa. Ważną część tej historii był obiektywnie dość przestronny dom Amandy Köhl, gdzie już we wstępnej fazie scenariusza tymczasowo wprowadza się tytułowa postać, nowa osobista pielęgniarka śmiertelnie chorej właścicielki i jedynej stałej lokatorki tej nieruchomości. Glass zdradziła, że zawsze pociągały ją historie o ludziach zamkniętych w ciasnych pomieszczeniach (a przynajmniej sprawiających takie wrażenie, bo w „Saint Maud” wrażenie ciasnoty na moje oko było bardziej efektem profesjonalnej pracy operatorów i oświetleniowców niż po prostu obrazem rzeczywistości), bo to, jak słusznie zauważa, sprzyja zabawie między innymi takimi preferowanymi przez nią motywami, jak paranoja, podglądactwo i obsesyjna zazdrość. Nie wspominając już o poczuciu klaustrofobii, które bez większego trudu na takich ograniczonych przestrzeniach można w widzach sukcesywnie intensyfikować. W „Saint Maud” odnalazłam wszystkie te, jak najbardziej pożądane od kina grozy, elementy, aczkolwiek muszę zaznaczyć, że nie uderzały one we mnie z jakąś niespotykaną dotąd siłą. Odczuwalnie, ale bez szaleństw, bez podkręcenia do maksimum. Rose Glass, podobnie jak czyni to wiele innych docenianych przez nią filmów grozy, chciała wydobyć horror z życia codziennego swoich żeńskich postaci. Pokazać, że przyziemność też może być przerażająca. Może nawet bardziej od duchów, demonów, wampirów, wilkołaków i innych straszydeł nadal bardzo chętnie wykorzystywanych w kinie grozy. Sytuację Maud co prawda trudno nazwać całkowicie pospolitą, w każdym razie nie jest to taka zwyczajność, jaką zna większość(?). Bo nie da się zaprzeczyć, że ta młoda kobieta różni się od swoich rówieśników. Dobrze, zapewne nie wszystkich, ale, że tak to nieładnie ujmę, jest w niej coś, co świadczy o jej odmienności. Jest przeklęta albo wyjątkowa. Albo po prostu poważanie chora. Za przyjaciela ma jedynie Boga Wszechmogącego albo tylko jego imaginację (nie widzi go, ale niewątpliwie słyszy). UWAGA SPOILER Bóg w „Saint Maud” tak naprawdę przemawia głosem samej Maud, to jest użyczyła go Morfydd Clark – odpowiednio pogrubiony głos przemawiający w języku walijskim, co swoją drogą można potraktować jako dodatkowy dowód świadczący za tą mocniej nasuwającą się interpretacją, czyli chorobą psychiczną, nie zaś najprawdziwszym, dosłownym boskim posłannictwem, za faktyczną świętą misją powierzoną przez chrześcijańskiego Boga we własnej osobie KONIEC SPOILERA. Niedługo po przeprowadzce (tylko tymczasowej) do Amandy Köhl, tytułowa postać zyskuje nową przyjaciółkę. Pielęgniarka i jej podopieczna stają się sobie bardzo bliskie. Nawiązuje się pomiędzy nimi silniejsza więź. Problemem jest jednak tryb życia, jaki prowadzi schorowana kobieta. Rozrywki, którym często się oddaje, a które w przekonaniu Maud odciągają jej uwagę od tego, co najważniejsze. Przeszkadzają w budowaniu więzi ze Stwórcą, z którym już niedługo ma się spotkać. Innymi słowy Maud wolałaby, żeby jej nowa przyjaciółka skupiła się na sferze duchowej, a nie jak dotychczas głównie cielesnej. Żeby poszukała kontaktu z Bogiem, zamiast zaspokajać apetyty swojej cielesnej powłoki, którą najprawdopodobniej już niedługo opuści. Trudno dziwić się temu, że ta zaglądająca już w oczy Śmierci kobieta garściami, zachłannie czerpie z życie tyle, ile może. Co prawda wszystko wskazuje na to, że zawsze taka była (huczne imprezy, seks, używki etc.), ale teraz jej rozrywkowe życie można też odczytywać jako rozpaczliwe, desperackie sycenie się wszystkim, co już za chwilę zostanie jej odebrane. Niczym niedźwiedź przygotowujący się do zimowego snu. Tyle że Amanda ze swojego „zimowego snu” nigdy się już nie wybudzi. Maud nie tylko tego nie pochwala, ale wręcz podejmuje starania, by „naprostować” swoją krnąbrną podopieczną. W ten sposób rodzi się obsesja, która równie dobrze może doprowadzić do rzeczy strasznych, jak pięknych: oczyszczających dla nich obu. „Saint Maud” potrafi zaniepokoić, można czuć się nieswojo w tym pogubionym umyśle żyjącej niejako na uboczu społeczeństwa, straumatyzowanej młodej kobiety, która przynajmniej w swoim mniemaniu chwyciła pomocną dłoń samego Boga. Ale, może z wyjątkiem dwóch momentów w dalszej partii tego dla mnie w miarę emocjonującego widowiska, „Saint Maud” unika dosłowności, agresywniejszych chwytów obliczonych na straszenie publiczności. To powolny, subtelny, zniuansowany, skoncentrowany na detalach i w sumie niezbyt odkrywczy thriller psychologiczny, czy jak kto woli horror psychologiczny, dla osób, którzy nie oczekują szybkiej rozrywki pełnej drogich efektów specjalnych i/lub wszędobylskich jump scenek. I fabularnych innowacji.
Nie jestem tak do końca przekonana do samej historii wymyślonej przez Rose Glass na użytek swojej pierwszej pełnometrażowej produkcji. Czegoś w scenariuszu „Saint Maud” mi zabrakło. Mam pewien niedosyt, choć ogólnie rzecz biorąc (nie)zwykłe przeżycia młodej pielęgniarki, która przynajmniej tylko w swoim mniemaniu wykonuje misję zleconą jej przez samego Boga Wszechmogącego, kompletnie nieinteresujące dla mnie na pewno nie były. W sumie nawet dałam się wciągnąć w tę opowieść. Ale jednak chciałoby się trochę więcej. Opakowanie – zdjęcia i ścieżka dźwiękowa – zrobiło na mnie niemałe wrażenie, ale sam tekst nie przemówił do mnie w porównywalnym stopniu. Forma tak, a fabuła tak sobie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz