sobota, 8 maja 2021

„Zło czyha za drzwiami” (2020)

 

Fredrik, wdowiec wychowujący pięcioletniego syna Lukasa, i jego nowa partnerka Shirin kupują dom, połowę bliźniaka, którego druga część jest niezamieszkana. Zaraz po przeprowadzce mężczyzna, po konsultacji z Shirin, przyjmuje w pracy zlecenie, które wiąże się z jego częstą nieobecnością w domu. Niedługo po wyjeździe ojca Lukas zaprzyjaźnia się z chłopcem z sąsiedztwa, który, jak sądzi Shirin, jest wytworem jego wyobraźni. Zmienia zdanie, gdy sama zaczyna świadkować niezwykłym zjawiskom zachodzącym w jej nowym domu. Kiedy pokazują jej się upiorne istoty, które najprawdopodobniej mieszkają w drugiej połowie bliźniaka.

Szwedzki horror z nurtu ghost story „Zło czyha za drzwiami” (oryg. „Andra sidan”, ang. „The Other Side” aka „The Evil Next Door”) to pierwszy pełnometrażowy film w reżyserskiej karierze tak Torda Danielssona, jak Oskara Mellandera. Scenariusz napisali sami, jak utrzymują, inspirację czerpiąc z autentycznej historii. Danielsson wyjawił wprawdzie, że w domu szeregowym, w którym mieszka pewnego razu zarejestrował odgłosy dobywające się z sąsiedniego niezamieszkałego lokum, ale twórcy „Zło czyha za drzwiami” twierdzą, że głównym materiałem źródłowym była inna historia. Zaznaczając przy tym, że to bardzo swobodna interpretacja rzeczywistości – trochę jak z „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera, używając słów samego Torda Danielssona. Reżyserzy i scenarzyści „Zło czyha za drzwiami” nazywają go pierwszym szwedzkim czystym horrorem(!) - według nich wcześniejsze tak klasyfikowane szwedzkie obrazy były bardziej thrillerami, dramatami, slasherami lub filmami wampirycznymi (bo slasher to nie horror, a i wampiry w tym gatunku się nie pojawiają...). Albo, jak „Goście” Jacka Ersgarda, są już tak stare, przestarzałe, że „to coś innego”. Główni twórcy „Zło czyha za drzwiami” nie ukrywają, że uczyli się od Jamesa Wana – przeanalizowali jego techniki kręcenia filmów grozy – bo chcieli iść z duchem czasu. Stworzyć horror na wskroś nowoczesny, bez nostalgicznych wycieczek w przeszłość, czy wyraźniejszych odniesień do tak zwanej nowej fali horroru, choć sami lubią sobie takie rzeczy pooglądać.

Szwedzki horror w hollywoodzkim stylu. To źle i dobrze. Źle, bo zasadniczo cenię sobie skandynawskie klimaty, również szwedzkie podejścia do kina grozy, których nie ma zbyt wiele, więc tym bardziej chciałoby się, by „Zło czyha za drzwiami” Torda Danielssona i Oskara Mellandera było bardziej w tym duchu. Z drugiej strony muszę przyznać, że reżyserzy i jednocześnie scenarzyści rzeczonej produkcji okazali się całkiem uważnymi, dość pojętnymi „uczniami” twórcy między innymi „Naznaczonego” (2010) i „Obecności” (2013). Nie chcę przez to powiedzieć, że „Zło czyha za drzwiami” w moim mniemaniu dorównuje im jakością, ale na całym znanym mi tle „na wskroś nowoczesnych straszaków”, uważam, wypada zaskakująco dobrze. Zaskakująco, bo prawdę mówiąc, gdy już dotarło do mnie, że „Zło czyha za drzwiami” idzie za Hollywoodem, mentalnie przygotowałam się na zaciekłą walkę z pragnieniem przerwania seansu. Alarmujące dźwięki, tajemnicze sylwetki przemykające po świeżo zakupionym domu trzyosobowej rodziny, samorzutnie otwierające się drzwi, „jednostronne” rozmowy prowadzone przez najmłodszego członka familii i zabawy z tym jego na pewno nie wymyślonym przyjacielem. Nie, nie miałam najmniejszej ochoty na niekończące się „buu!” i kolejne podejście do motywu „wymyślonego przyjaciela”, który zawiązuje się tuż po – jakżeby inaczej – przeprowadzce do nowego, najpewniej owianego złą sławą, domu. Twarda konwencja i niewyszukane metody zasiewania w widzach niepokoju, niepewności, czy jak kto woli strachu. Przed nieznanym, przed czymś, co dla odmiany nie mieszka w domu zajmowanym przez rodzinę, której historię śledzimy. Niezupełnie, bo problematyczna nieruchomość to tak zwany bliźniak - Shirin i Fredrik kupują tę połowę, gdzie nadnaturalne istoty często manifestują swoją obecność, ale to raczej takie nieproszone sąsiedzkie wizyty, niż dzielenie przestrzeni mieszkalnej z niemile widzianymi śmiertelnikami. Duchy - bo wygląda na to, że z tego rodzaju istotami będzie musiała zmierzyć się główna bohaterka filmu, całkiem przekonująco wykreowana przez Dilan Gwyn (można ją kojarzyć choćby z „Draculą: Historią nieznaną” Gary'ego Shore'a) – swoje gniazdo mają za ścianą, w domu przylegającym do mieszkania naszej trzyosobowej rodzinki. Wyśmienity jest kontrast pomiędzy dwiema połówkami tego budynku mieszkalnego. Odremontowana, zadbana, nowocześnie urządzona część przytulona do zniszczonej, mrocznej połowy zamieszkałej przez nie mniej mroczne istoty. Wygląd obu tych złączonych ze sobą domów stanowi swoiste odbicie ich mieszkańców. Jasna i ciemna strona mocy. Ale można to też traktować jako dosłowne zespolenie błyszczącej nowoczesności z ponurym gotykiem. W ogóle cały klimat, jaki wypracowano dla tej, w gruncie rzeczy, konwencjonalnej opowieści jakoby luźno inspirowanej prawdziwą historią, przypomina gotyckie filmy grozy. Z domieszką Jamesa Wana. Dominują metaliczne szarości i niezbyt głęboka czerń. Nie nieprzenikniona, zręcznie rozpraszana: widać co się dzieje, a przy tym nie ma się poczucia (a przynajmniej ja nie miałam), że trochę przesadzono ze sztucznym oświetleniem, że te noce jakieś takie nienaturalnie jasne...

(źródło: https://www.cda.pl/video/699763378/vfilm)
Tord Danielsson i Oskar Mellander nie chcieli by ich pierwszy pełnometrażowy film, wzorem horrorów z tak zwanej nowej fali, posiadał solidną podstawę dramatyczną, społeczno-obyczajową, psychologiczną etc. Zależało im na tym, żeby do „Zło czyha za drzwiami” nie doklejano innych gatunków. Chcieli czystego horroru. Filmu, który miał tylko straszyć – nic głębokiego, żadnych materiałów do przemyśleń. Nic, co zabiegałoby o stałe miejsce w pamięci częstych odbiorców filmowych straszaków. Ale nie należy przez to rozumieć, że „Zło czyha za drzwiami” to tylko zlepek scen mających zmrozić nam krew w żyłach, przyśpieszać bicie naszych serc, dolać troszkę adrenalinki do szarej prozy życia. To horror fabularny, więc jakieś tam tło obyczajowe, mimo wszystko, musiało się pojawić. Jakieś ramy dla tej historii trzeba było wyznaczyć. A po co próbować z czymś nowym (pomijam kreację nawiedzonego domu, bo tu zapachniało świeżością), skoro można wykorzystać sprawdzone koncepcje? Tord Danielsson i Oskar Mellander przedstawiają nam, jak to mówi, typową amerykańską, to znaczy szwedzką, rodzinę z klasy średniej. W końcu w kinie grozy żadna to nowość, żeby dzietny mężczyzna znalazł sobie nową kobietę, z którą najwyraźniej planuje spędzić resztę życia. Żona Fredrika i matka obecnie pięcioletniego Lukasa zmarła, a mężczyzna jakiś czas później wszedł w nowy związek, z kobietą o imieniu Shirin, która wyraźnie nie czuje się zbyt dobrze w roli macochy. Właściwie z jej zachowania można wyczytać, że nie chce, aby Lukas traktował ją jak drugą, przyszywaną mamę. Kobieta zauważalnie nie ma najmniejszej ochoty „wchodzić w buty” biologicznej matki Lukasa, której ciałem już przy nim nie ma, ale naturalnie zajmuje poczesne miejsce w sercu dziecka życiowego wybranka Shirin. Zaraz po przeprowadzce do nowego domu, co dokonuje się już w pierwszej partii „Zło czyha za drzwiami” - a więc zgodnie z tradycją – Fredrik, po omówieniu sprawy z Shirin, przyjmuje zlecenie, które wymaga od niego większej niż dotychczas dyspozycyjności. Mężczyzna tylko weekendy ma spędzać w domu, więc jak słusznie zauważa, jego partnerka będzie musiała wziąć na siebie dodatkowe obowiązku. Prowadzenie domu i opieka nad pięciolatkiem w pojedynkę. Kobieta jest przekonana, że podoła temu zadaniu, ale gdy zostaje sama z Lukasem, jej wiara w siebie słabnie. Dopadają ją wątpliwości i to jeszcze zanim uświadomi sobie, że wymyślony przyjaciel jej podopiecznego wcale nie jest owocem wybujałej wyobraźni samotnego chłopca. Shirin pod nieobecność Fredrika przyjmuje rolę bardziej średnio zaangażowanej opiekunki do dziecka niż matki (inaczej to wygląda, kiedy jest przy niej Fredrik, w tych momentach doskonale widać, że to on czyni ich rodziną, on jest tym „magicznym spoiwem”). Tak to może wyglądać też z perspektywy chłopca, który ewidentnie chciałby, żeby bardziej się zbliżyli – podejmuje nieśmiałe próby w tym kierunku, ale Shirin, zapewne nieświadomie, niechcący go od siebie odpycha. Kobieta niewątpliwie nie chce przysparzać mu cierpień. Nie jest to opowieść o despotycznej macosze, kobiecie wrogo nastawionej do dziecka swojego aktualnego partnera, kobiecie, która usilnie stara się pozbyć tego „małego problemu”. Nie, to po prostu rzecz o kobiecie, która jeszcze nie odnalazła się w tej ciężko doświadczonej rodzinie, która dopiero szuka swojego miejsca pod tym jakże nieodpowiednim dachem. Chociaż... Powiedzmy, że ta nadzwyczajna i bez wątpienia śmiertelnie niebezpieczna sytuacja może mieć też pozytywny skutek. Może przysłużyć się naszej bohaterce. Pomóc jej zbudować taką relację z pasierbem, jakiej niekoniecznie świadomie, ale podświadomie na pewno, pragnie. Danielsson i Mellander, chcąc nie chcąc, stworzyli więc horror o czymś. To znaczy, ich scenariusz posiada drugie dno. Co prawda nieodkrywcze, można nawet powiedzieć, że oklepane, ale jak by nie patrzeć obok konwencjonalnej, acz poprawnie podanej (zgadza się, nawet te dosyć liczne jump scenki mnie nie zrażały, choć tylko jedna odniosła zamierzony skutek i żeby było ciekawiej sprowadzała się tylko do dźwięku) opowieści o duchach, rozwija się dramatyczna historia o budującej się matczynej więzi. W bólach się rodzącej, która możliwe, że na koniec tej batalii przynajmniej z jedną istotą z zaświatów, zostanie drastycznie przerwana. Bo łatwo się domyślić, co jest stawką w tej wojnie. Pojedynku, który Shirin będzie musiała stoczyć sama. Pojedynku z zaskakująco dobrze zrobionymi maszkarami. Nienaturalnie się wyginającymi (pierwsze skojarzenie: „Egzorcysta” Williama Friedkina), wydającymi nieprzyjemne odgłosy (zabawne „bekanie”, co to „The Grudge” Takashiego Shimizu zawsze mi przypomina, też się rozlega) i straszącymi nieładnymi twarzyczkami. Może nie do końca był to strach, ale przyznać muszę, że nie czułam się komfortowo patrząc na te diaboliczne buźki. Dzieło charakteryzatorów, ale też speców od obróbki komputerowej. Umiejętne, zbilansowane, (nie)miłe dla oka połączenie efektów praktycznych z komputerowymi, czyli zjawisko dosyć rzadkie.

Wiem, że to już było. Wiem, że szybko wywietrzeje mi z głowy. Ale i tak winszuję sobie wyboru „Zło czyha za drzwiami”, szwedzkiego duetu debiutującego w długim metrażu, Torda Danielssona i Oskara Mellandera. Debiutującego tą konwencjonalną opowieścią o istotach z zaświatów dręczących swoich nowych sąsiadów, opatrzoną etykietką „inspirowane prawdziwymi wydarzeniami”. Skandynawski horror w hollywoodzkim stylu, podpatrzonym głównie u Jamesa Wana, czyli jednego z najpopularniejszych twórców „skocznych”, dynamiczniejszych, nieszczędzących efektów specjalnych, ale i raczej (tj. w moim poczuciu) nieprzesadzających w tym względzie, filmów grozy. Tak też można podsumować „Zło czyha za drzwiami”. Na poziom najgłośniejszych horrorów nastrojowych Jamesa Wana lepiej się nie nastawiać, ale sprawdzić i tak nie zawadzi. Ja w każdym razie dobrze „ten eksperyment niemedyczny” zniosłam. Pozytywne zaskoczenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz