czwartek, 23 września 2021

Bartłomiej Grubich „Koniec. Baśń o mieście, w którym zawsze pada deszcz i skończył się świat”

 

Młoda kobieta z Poznania, barmanka o imieniu Anna, wyjechała do Bydgoszczy i wszelki słuch po niej zaginął. Na jej poszukiwania ruszają trzy nieznające się osoby: nadużywający alkoholu ksiądz Zbigniew Mikołaj, który wychował się w Bydgoszczy, tkwiąca w niesatysfakcjonującym związku przyjaciółka Ani, Katarzyna Stand oraz młody mężczyzna nazwiskiem Artur Kasprzyk, od jakiegoś czasu ukradkiem wzdychający do Ani. W mieście, w którym zawsze pada deszcz czekają ich niezwykłe, zagadkowe, nie zawsze nieprzyjemne doświadczenia. Zagubieni we własnych wspomnieniach, z nowo obudzonymi pragnieniami, przemierzają poplątane, brudne ulice wielkiego miasta, nie tyle w nadziei na odnalezienie młodej barmanki, ile samych siebie. A to wszystko pod czujnym okiem Szatana.

Bartłomiej Grubich studiował socjologię i filozofię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, gdzie przeprowadził się z Bydgoszczy. „Koniec. Baśń o mieście, w którym zawsze pada deszcz i skończył się świat” z 2021 roku to jego druga powieść – powieściowy debiut Grubicha ukazał się w roku 2019 pod tytułem „Biegacz”. Obie książki wyszły pod szyldem wydawnictwa Vesper. Trzykrotnie wyróżniony na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału i w paru innych konkursach literackich za krótsze formy. Jego opowiadania zagościły między innymi w takich antologiach, jak „Dreszcze” (2016) wydawnictwa GMORK, „Obscura” (2020) Phantom Books Horror i „Grobowiec Tom 1. Zaraza” przygotowany przez wydawnictwo Vesper. Też autor kilkunastu artykułów opublikowanych na łamach „Nowego Obywatela” i „Take Me”.

Płaczący klaun na okładce. Projekt Macieja Plamowskiego, również autora czarno-białych grafik uświetniających wnętrze „Końca. Baśni o mieście, w którym zawsze pada deszcz i skończył się świat”. Chwytliwy projekt, w tej epoce wzmożonego zainteresowania upiornymi klaunami. Główna w tym zasługa dwuczęściowej readaptacji powieści „To” Stephena Kinga, dochodowego filmowego przedsięwzięcia w reżyserii Andy'ego Muschiettiego. Bartłomiej Grubich napomyka o tym w swojej drugiej opublikowanej powieści, liczącej sobie zaledwie dwieście trzydzieści stron surrealistycznej historii egzystencjalnej. Wspomina też mniej znane „Mordercze klowny z kosmosu”, komediowy horror science fiction, Stephena Chiodo z roku 1988. Ci, którzy spodziewają się kolejnej opowieści o strasznym klaunie, mogą się srogo rozczarować. Bo choć takowa postać się w tej opowieści przewija (bardziej człowiek-zagadka niż tradycyjne straszydło), to na pewno nie jest to kolejny horror niewskazany, lub jak najbardziej wskazany (zależne od indywidualnych oczekiwań), dla ludzi dotkniętych koulrofobią. Utwór egzystencjalny w surrealistycznym, onirycznym klimacie. Realizm magiczny. Powieść obyczajowa w fantastycznej, niezwykłej otoczce. Kontrolowany absurd. Bezsens, cuda niewidy w mieście pełnym ludzi samotnych, opuszczonych, kręcących się w kółko. Przegrywających swoje życia. Zmarnowane istnienia. Bezcelowe wędrówki tłumów, skłębionej ludzkiej masy (nie)strudzenie brnącej nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co. Męcząca przeprawa przez bezdenny ocean, przez który prawie bez ustanku przetaczają się fale absurdu. I tylko nieliczni pamiętają, nigdy nie zapominają, dokąd zmierza ten coraz to mniej stabilny, rozchwierutany statek. Większość dostąpiła łaski zapomnienia. Nie myśli, nie chce myśleć, o końcu tej drogi. O krańcu świata, gdzie prędzej czy później każdy z nas trafi. Powrotu nie będzie. To bilet w jedną stronę. Zgaduję, że – mogę tylko zgadywać, bo „Koniec...” to jedna z tych opowieści, gdzie nic nie jest oczywiste, w zasadzie niczego nie można brać za pewnik – Bydgoszcz ma symbolizować rzeczony kraniec świata. Metafora ostatniej stacji ludzkiego żywota. Ostatnia faza śmiertelności. A zatem poszukiwacze zaginionej Ani nie wrócą z tej spontanicznej, nieprzemyślanej wyprawy? Niekoniecznie. Nie musi tak być. Może Śmierć da się oszukać. Umknąć nieprzejednanej pani z kosą. Albo Szatanowi. W „Końcu...” Bartłomieja Grubicha przeplatają się – w różnych konfiguracjach – trzy perspektywy (narracja trzecioosobowa), ale zdarzają się też jakieś sporadyczne występy innych bohaterów tego dramatu. Tej tragedii pod tytułem „Samo życie”. Historii wymagającej, ciężkiej, wyczerpującej... jak życie. No, prawie. Pierwsza stacja: sprawdzony, wykorzystany w niezliczonych kryminałach/thrillerach (i nie tylko) motyw zaginięcia, w tym przypadku młodej barmanki z Poznania, na poszukiwania której, niezależnie od siebie, wyruszają trzy osoby. Nadużywający alkoholu katolicki ksiądz Zbigniew Mikołaj, który w ten sposób robi przysługę swojej parafiance, babci zaginionej Ani. Katarzyna Stand, młoda kobieta rozczarowana swoim związkiem, która po prostu martwi się o swoją, od paru dni niedającą znaku życia, przyjaciółkę. I jest jeszcze Artur Kasprzyk, dwudziestoparoletni mężczyzna skrycie podkochujący się w tajemniczej pani Ani. Niewiele o niej wiemy. Prawie nic. Enigma. Osoba, o której szybko się zapomina... W każdym razie ograny motyw zaginięcia w świecie przedstawionym przez Bartłomieja Grubicha, jak się okazuje, jest wstępem do zupełnie innej historii. Razem z nieświętą trójcą wyruszamy na poszukiwania młodej barmanki, ale gdy już osiądziemy w dziwnie mrocznej Bydgoszczy, przyłapiemy się na tym, że wcale nie szukamy tej kompletnie obcej nam dziewczyny. Szukamy sensu w tej poplątanej historii. Sensu życia... u jego kresu? Razem z naszymi zdezorientowanymi, gubiącymi albo wreszcie odnajdującymi się, przewodnikami, w tej deszczowej krainie, gdzie twarda rzeczywistość przytula się do baśniowego, magicznego świata, z którego przebija jakaś nieuchwytna groźba. Zła energia, którą niekoniecznie uosabia Władca Piekieł, ale oczywiście nie można tego wykluczyć. Szatan we własnej osobie, który, że zacytuję Deana Koontza słucha, patrzy i czeka. Na tytułowy Koniec? Być może. Być może swoją rolę w tym arcytajemniczym przedstawieniu odegra też jego odwieczny przeciwnik. Bo skoro jest Szatan, to musi być i Bóg. Prawda?

(źródło: https://www.facebook.com/bgrubichautor)

Koniec. Baśń o mieście, w którym zawsze pada deszcz i skończył się świat” Bartłomieja Grubicha to powieść złożona z niedomówień, niedokończonych, pourywanych wątków, w których aż roi się od nieczytelnych symboli. Historia, którą można odczytywać, jak komu wygodnie. Interpretacji może być tyle, ilu czytelników. Zastanawiam się, czy sam autor miał jakiś konkretny pomysł na tę historię, czy w myślach wytyczył jakiś kierunek dla tej opowieści, czy po prostu łapał „przypadkowe fale” w tym pisarskim surfingu. Artystyczny nieład. Chaos twórczy, który bezskutecznie starałam się okiełznać. Uporządkować. Posklejać ten pocięty obraz. Ujrzeć wreszcie całość. Odkryć nieodkryte. Wybitnie frustrujące doświadczenie. Nie na moją głowę. Nie na mój ograniczony umysł. Wymyka mi się ta historia. Ucieka... Czy tak miało być? Czy chodzi właśnie o to, by nie rozumieć? Jeśli tak, to w moim przypadku cel został osiągnięty. Wiem, że nic nie wiem. Chociaż nie, coś tam do mojej skołowanej głowy dotarło. Nie wiem, o co chodzi z Anią, z klaunem, czy „powstałym z martwych” niegdysiejszym sąsiadem jednego z bohaterów, kompletnie nie rozumiem akcji z żołnierzami, nie wiem nawet czy to sen, czy jawa. I o co chodzi z tymi podejrzanymi typami, mrocznymi mężczyznami? Różne wcielenia Szatana? Ale jeśli zejdzie się na ziemię, zapomni na chwilę o tych wszystkich dziwowiskach zachodzących w otoczeniu bohaterów, jeśli skupić wzrok na ludziach, a nie na tym co wokół nich, to mamy już jakieś zakotwiczenie w tym „krzywym zwierciadle”. W tej Strefie Mroku. Dla mnie zwykle nadzwyczaj gościnnej, do której chętnie wchodzę i którą niechętnie opuszczam, ale z „Końcem...” Bartłomieja Grubicha było inaczej. Co prawda weszłam śmiało, bez obaw (zasługa opowiadania „Co było, minęło”, zamieszczonego w „Grobowcu Tomie 1. Zarazie”), ale z rozdziału na rozdział słabł mój zapał, słabło zainteresowanie. Rosło zmieszanie. Dezorientacja. Dziecko we mgle prowadzone przez zdaje się jeszcze gorzej widzących, niezbyt dobrze znanych osobników. Nie zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Nie narodziła się między nami praktycznie żadna więź. Zbigniew Mikołaj, Katarzyna Stand i Artur Kasprzyk byli mi całkowicie obojętni. Starałam się, ale nie udało mi się przekroczyć tej niewidzialnej bariery, która rozciągała się między nami. Tego okropnego dystansu. Język – piękna polszczyzna miesza się z nieładną mową potoczną - też nie ułatwiał mi tej mozolnej przeprawy przez ponure, skąpane w straszliwym poczuciu beznadziei, samotne „miasto cudów” pełne tajemniczych, oderwanych od rzeczywistości, groźnych, ale i boleśnie doświadczonych, pokrzywdzonych przez los, mężczyzn i kobiet. Jak u Shirley Jackson – cokolwiek, ktokolwiek wędruje po tym mieście, wędruje samotnie. Nie oglądając się na innych idzie, nie wiedząc gdzie i co gorsza w ogóle nie zaprzątając sobie głowy takimi myślami. Bo niebezpiecznie jest szukać sensu życia. Jeśli szukasz prawie na pewno przegrasz swoje życie. Grubich daje nam jasno do zrozumienia, że szczęśliwi ci, którzy idą, miast myśleć. W takim razie może „odwieczni mieszkańcy” Bydgoszczy – tej wykreowanej na kartach „Końca...” - tylko wyglądają na takich, którzy nie zaprzątają sobie zbytnio głowy filozoficznymi rozważaniami o życiu i śmierci. Przyznaję, że jest coś pociągającego w tym artystycznym ujęciu Bydgoszczy. W tym mrocznym, gnijącym świecie przedstawionym, gdzie najpewniej nie ma przyszłości. Nie ma jutra. Jest cała wieczność. Piekło? Czyściec? Bo chyba nie Niebo... Senny koszmar, który trwa i trwa, z którego nie można się wybudzić czy twarda rzeczywistość tak naprawdę każdego z nas? Że napotkani ludzi mówią bez ładu i składu, że ich wywody nie mają najmniejszego sensu, że to czysty bełkot? Że są w tym świecie jacyś dziwni przebierańcy i że gadają o zbliżającym się końcu świata? Że przechadzają się tu jakiej szatany? Że ludzie zdają się nie widzieć, w każdym razie nie zwracają najmniejszej uwagi na to, co dzieje się w ich najbliższym otoczeniu, tuż przed ich nosami? Zastanówmy się dobrze, czy to już surrealizm, czy jeszcze realizm. Może ten świat przedstawiony jest nam bliższy, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Może dobrze go znamy. Czasem kochamy, czasami nienawidzimy. Uporczywie się go trzymamy w oczekiwaniu na nieuchronny koniec, który w powieści Grubicha może trwać w nieskończoność. Bo kto powiedział, że sam koniec musi mieć jakiś koniec? W sumie nie miałabym nic przeciwko dopięciu tego czy tamtego. Za dużo tych niedopowiedzeń, niejasności, nierozwiązanych zagadek, pytań bez odpowiedzi. Za mało konkretów, zbyt gęsta ta mgła, przynajmniej jak na mój próg tolerancji. Ale – cholercia! - jest w tym niedługim utworze coś takiego, że w kółko obraca się go w myślach. Przywołał Grubich jakieś demoniczne stworzenie, które w jakimś stopniu opętało mój umysł.

Trudno wyrzucić z głowy tę, bądź co bądź, mączącą, mało ciekawą (według mnie) historię. I nie, nie sądzę, żeby cała sztuczka zasadzała się na naturalnej przecież potrzebie zrozumienia, znalezienia odpowiedzi na wszystkie palące pytania, zobaczenia całego obrazu, a nie tylko jego fragmentów. To też, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest w tym coś więcej. Coś, czego nie umiem nazwać. Dodatkowe pole magnetyczne. „Koniec. Baśń o mieście, w którym zawsze pada deszcz i skończył się świat” Bartłomieja Grubicha: krótka powieść egzystencjalna w surrealistycznym, onirycznym, magicznym klimacie, która nie daje jasnych odpowiedzi. Daje symbole, metafory i inne dziwowiska. Daje materiał do przemyśleń, wprawia w coś na kształt filozoficznej zadumy, ale jak to interpretować? Jak to rozumieć? Nie wiem, jeszcze myślę:) czy polecać, też nie wiem. Nic już nie wiem po tej wyczerpującej, nie-na-moją-głowę, wyprawie przygotowanej przez na pewno nieszablonowo myślącego pisarza. Mojego i Twojego rodaka.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz