środa, 15 września 2021

C.J. Tudor „Płonące dziewczyny”

 

Pastorka Kościoła anglikańskiego z Nottingham, Jacqueline 'Jack' Brooks, zostaje zmuszona przez swojego przełożonego do objęcia tymczasowej pieczy nad parafią we wsi Chapel Croft w hrabstwie Sussex. W XVI wieku spalono tutaj na stosie kilkoro tak zwanych męczenników z Sussex, w tym dwie młode dziewczyny, które co roku upamiętnia się poprzez palenie w ognisku własnoręcznie wykonanych laleczek z gałązek. Jack i jej piętnastoletnia córka Florence 'Flo' dowód na kultywowanie tego w gruncie rzeczy nieszkodliwego zwyczaju znajdują tuż po przybyciu do Chapel Croft. Niedługo potem w ręce Jack trafiają rzeczy należące do poprzedniego pastora, Matthew Fletchera, które napawają ją niepokojem. A to nie wszystko: w piwnicy swojego nowego domu, kobieta znajduje między innymi informacje związane z dwiema nastoletnimi dziewczętami z Chapel Croft, które zaginęły przed trzydziestoma laty. Miejscowa legenda mówi, że komu ukazują się widmowe płonące dziewczyny, ten niebawem znajdzie się w wielkim niebezpieczeństwie. A teraz ukazują się Jack i jej nastoletniej córce.

Poprzednio („Inni ludzie”) rozminęłyśmy się z C.J. Tudor, brytyjską autorką specjalizującą się w horrorze i thrillerze, która na rynek wydawniczy wkroczyła w roku 2018, ze swoją głośną powieścią „The Chalk Man” (pol. „Kredziarz”), uhonorowaną w 2019 roku The Barry Award za najlepszy powieściowy debiut. „Płonące dziewczyny” (oryg. „The Burning Girls”), których światowa i polska premiera przypadła na rok 2021, dla mnie okazał się natomiast wielkim powrotem do jakości pokazanej w „Zniknięciu Annie Thorne”, drugiej opublikowanej powieści C.J. Tudor. Długoletniej fanki twórczości Stephena Kinga, która nie pogardzi też utworem Harlana Cobena czy Michaela Marshalla. Zorientowanej w szeroko pojętym filmowym horrorze, czego dowody daje w swoich książkach (najulubieńsze z ulubionych filmów: „Straceni chłopcy” Joela Schumachera i „Pogromcy duchów” Ivana Reitmana), kobieta, z którą zapewne mogłabym się zaprzyjaźnić – nosi się luźno (bardziej wygodnie niż modnie), nigdy nie miała torebki, a gdy ostatnio, przed laty, włożyła szpilki, skończyło się to złamanym zębem. Ulubione dania: pizza i frytki z sosem curry. Równa babka.

Główną bohaterką swoich „Płonących dziewczyn” C.J. Tudor uczyniła pastorkę Kościoła anglikańskiego, choć jak przyznaje nie jest, i nigdy nie była, osobą religijną. A zatem nie jest zbyt dobrze zorientowana, ogólnie rzecz ujmując, w sprawach wiary. Jack Brooks była więc dla niej pewnym wyzwaniem – trzeba było zasięgnąć języka u ludzi bardziej zorientowanych w temacie (sprawy kościelne) – można powiedzieć wejściem na nieznane terytorium. Poprzetykanym znajomymi oazami. Do prac nad swoją czwartą opublikowaną książką Tudor przystąpiła po przeprowadzce z Nottingham do wioski w East Sussex. Autorkę „Kradziarza” zainteresowała mała kaplica stojąca na obrzeżach tej miejscowości. Szukając jakichś informacji na jej temat, natrafiła na makabryczną historię sprzed wieków, z okresu panowania królowej Marii I Tudor – spalenie na stosie siedemnastu protestantów. Zwyczaj palenia laleczek z gałązek, o którym mowa w „Płonących dziewczynach”, został zainspirowany tradycją po dziś dzień kultywowaną we wsi, w której Tudor osiadła wraz z rodziną: każdego roku lokalne stowarzyszenie robi kukły, które określonej nocy są palone na stosach, w wielkich ogniskach. Tudor przypomniało to „Kult” Robina Hardy'ego. A zatem folk horror. Mroczne tajemnice na angielskiej prowincji. Zagadkowe zbrodnie w zapadłej wsi, nawiedzanej przez tytułowe dziewczyny. Młode męczennice z XVI wieku. Aż prosi się jeszcze o jakieś egzorcyzmy... I tak powstała dość złożona opowieść o Chapel Croft i jej demonach. Część rozdziałów autorka spisała w pierwszej osobie, z punktu widzenia Jacqueline 'Jack' Brooks. W pozostałych przypadkach – fragmenty skupiające się na piętnastoletniej Flo, tajemniczym mężczyźnie, który właśnie wyszedł z więzienia i niezwłocznie wyruszył na poszukiwania czołowych bohaterek książki oraz rozdziały retrospektywne: ciężki żywot dwóch zaprzyjaźnionych nastolatek z Chapel Croft – obrała narrację trzecioosobową. I zgodnie ze swoim zwyczajem zmiksowała dwa gatunki: thriller z horrorem nadprzyrodzonym, w dosyć gęstym psychologicznym sosie. Dodatkową atrakcją dla miłośników literatury i/lub kinematografii grozy mogą być liczne odniesienia (w sumie najczęściej Tudor po prostu podrzuca tytuły) do kultowych dzieł grozy. Przykładowe filmy: „Straceni chłopcy” Joela Schumachera, „Teksańska masakra piłą mechaniczną” (domyślam się, że Tobe'a Hoopera, nie Marcusa Nispela), „Blair Witch Project” Daniela Myricka i Eduardo Sáncheza, „Krzyk” Wesa Cravena, „Martwe zło” Sama Raimiego. Książki: „Miasteczko Salem” i „Carrie” Stephena Kinga, „Jakiś potwór tu nadchodzi” Raya Bradbury'ego, „Dracula” Brama Stokera. Flo Brooks, jej własnej matce natomiast przypomina Winonę Ryder z „Soku z żuka” Tima Burtona – Jack uważa, że jej córka byłaby idealną kandydatką do roli Lydii Deetz w remake'u tego tytułu, który, jak mniemam, każdemu przynajmniej obił się o uszy. Wróćmy jednak do „Blair Witch Project”. Tudor nie omieszkała powiązać z tą produkcją występujących w jej książce (zainspirowanych przez samo życie) laleczek z gałązek, mających symbolizować spalone na stosie w XVI wieku nastoletnie dziewczęta z Chapel Croft. Faktycznie coś w tym jest, nie uważacie? No przypomnijcie sobie te symbole z gałązek porozwieszane w przeklętym lesie: placu zabaw wiedźmy z Blair. Jack i Flo w Chapel Croft czekają jednak zupełnie inne przeżycia. Zamiast wiedźmy z Blair, zjawy, które jak głosi lokalna legenda ukazują się ludziom, których życie jest zagrożone. Które już niedługo będą musiały zawalczyć o swoje być albo nie być na tym padole łez. W tej naprawdę mrocznej krainie, „tam gdzie diabeł mówi dobranoc”. Jak już nadmieniłam, „Płonące dziewczyny” to opowieść zdecydowanie bardziej w stylu „Zniknięcia Annie Thorne” niż „Innych ludzi”. Nie pędzimy, tylko dryfujemy. W tej gęstej mgle niesamowitości. Emocje są starannie dawkowane. Napięcie narasta powoli, by nagle opaść, a za chwilę odnaleźć kolejną falę wznoszącą. Poczucie dyskomfortu, raz mniejsze, raz większe, w zasadzie towarzyszyło mi przez cały pobyt w tym nawiedzonym(?) świecie przedstawionym. Mistycznym. Groźnym. Upiornym. Witamy w Chapel Croft!

Musimy się pogodzić z myślą, że życie jest przypadkowe, często okrutne. Pragniemy zrzucić na kogoś winę. Nie potrafimy zrozumieć, że coś dzieje się bez powodu. Że nie jesteśmy w stanie wszystkiego kontrolować.”

Płonące dziewczyny”, moim zdaniem jedno z najlepszych dotychczasowych owoców twórczej pracy C.J. Tudor (obok „Zniknięcia Annie Thorne”), to jedna z tych powieści, gdzie niby niewiele się dzieje, ale tak naprawdę dzieje się sporo. Takie rozchwianie może dopaść tego czy tamtego śmiałka, który odwiedzi niezbyt przyjazną wieś w hrabstwie Sussex, wykreowaną przez „brytyjską odpowiedniczkę Stephena Kinga”. Tudor „wychowała się” na jego prozie (i Agathy Christie) i do dziś pozostaje jego wierną czytelniczką. A wedle obiegowych opinii, także pilną uczennicą. Tudor zresztą temu nie zaprzecza. Wręcz przeciwnie: przyznaje, że Stephen King tak jakby ukształtował jej pisarskie oblicze. W jakimś stopniu. Po części. Bo myślę, że Tudor dobitnie już pokazała, że nie zamierza zbyt mocno trzymać się ścieżek, po których przechadzał się jej mistrz pióra. Że ma też pomysł na siebie, tj. na swoją twórczość. Mroczną twórczość gdzieś na styku thrillera i horroru. Nie inaczej jest z „Płonącymi dziewczynami”. Uważam, przepysznym połączeniem psychologicznego dreszczowca o pastorce Kościoła anglikańskiego, która zderza się z kryminalnymi zagadkami Chapel Croft z horrorem o duchach. I być może ludziach opętanych przez najprawdziwsze demony. Motyw egzorcyzmów w każdym razie też został wpleciony w tę według mnie przednią opowieść z dreszczykiem. W tym miejscu Tudor wdaje się w dyskusję, która w przestrzeni medialnej – w niejednym kraju, także w Polsce – od czasu do czasu się przewija. Tortury czy konieczność? Jack Brooks bardziej skłania się ku temu pierwszemu. Uważa, że egzorcyzmy powinny odejść w zapomnienie, że Kościół winien z tym skończyć. Bo przynoszą więcej szkody niż pożytku. Leczenie psychiatryczne lepsze od egzorcyzmów – tak uważa główna bohaterka „Płonących dziewcząt”. Liberalna wielebna. Starająca się nieść pomoc każdemu, kto jej potrzebuje. Wspierająca, a nie strofująca, oceniająca. Nieuznająca Starego Testamentu Pisma Świętego. Głosząca nauki Jezusa Chrystusa: miłość, miłosierdzie, wybaczenie. Dla każdego? W sumie Jack nie jest przekonana, czy potrafiłaby zastosować się do nauk przekazywanych swoim parafianom, gdyby na przykład ktoś zagroził jej jedynemu dziecku. Tylko odrobinę zbuntowanej piętnastolatce, która rzadko rozstaje się ze swoim ukochanym aparatem fotograficznym. Generalnie lepiej radzącej sobie w domu - te wszystkie codzienne obowiązki związane z prowadzeniem gospodarstwa domowego - może nawet nieco bardziej poukładanej, lepiej zorganizowanej, mniej roztrzepanej od swojej matki. Flo w Chapel Croft nawiązuje tylko jedną przyjaźń, z chłopakiem dotkniętym dystonią (choroba neurologiczna). Prześladowanym przez swoich rówieśników, samotnym w tej samotnej krainie Lucasem Wrigleyem. Jedną z osób, które najbardziej uprzykrzają mu życie jest Rosie Harper, która to teraz postanowiła również „zapewnić trochę rozrywek” nowej nastolatce w wiosce. Tudor też ma trochę przykrych wspomnień z lat szkolnych. Ma za sobą trochę nieprzyjemnych sytuacji zgotowanych przez innych uczniów. Nie takich, jak w opowieści Wrigleya na użytek jego nowej, właściwie to jedynej, przyjaciółki. Flo w poprzedniej szkole też swoje przeszła, ale głównie była tak jakby na uboczu, bardziej outsiderka niż cel szkolnych łobuzów. Nie należała do żadnej paczki, choć miała dwóch wiernych kompanów, z którymi oczywiście podtrzymuje kontakt. Podczas gdy Flo zacieśnia swoją przyjaźń z Wrigleyem, jej matka poznaje swoich parafian i współpracowników. Oraz Harperów. Najbogatszą rodziną we wsi, bez której jak dowiaduje się Jack, kaplica w Chapel Croft, nad którą objęła tymczasową pieczę po zagadkowej śmierci wielebnego Matthew Fletchera, najpewniej szybko popadłaby w ruinę. Harperowie najwyraźniej nieczęsto goszczą w tej skromnej świątyni, ale nie dlatego z miejsca zrażają do siebie młodą pastorkę. Pastorkę, która ma za sobą niejedną tragedię. Harperowie wywołują u niej coś w rodzaju déjà vu. Nasza bohaterka czuje, że na farmie Harperów źle się dzieje. Z całą tą wsią jest coś nie tak. Jakaś groźba wisi w powietrzu. Jakieś niewytłumaczalne zjawiska tu zachodzą. I trupy, cała masa trupów. A to wszystko w oparach makabrycznej historii sprzed wieków. Straszne laleczki, jeszcze straszniejsze opuszczone domostwo na skraju mrocznego lasu, tajemnicze zniknięcie zaprzyjaźnionych nastolatek sprzed trzech dekad, egzorcyzmy i frapujące sekrety poprzedniego opiekuna kaplicy. Dużo tego? Ha! Będzie jeszcze więcej. Więcej niespodzianek. Większych i mniejszych rewelacji. Na jedną, tę ostatnią, byłam przygotowana (zbyt duże wskazówki, nader czytelne tropy Tudor wcześniej powrzucała), choć szczerze mówiąc miałam nadzieję, że autorka nie pójdzie tą drogą. Nie klei się. Nie całkiem. Nie ze wszystkim, co padło wcześniej. To jakieś pojedyncze przypadki, pojedyncze zdania, ale uważam, że wypadłoby to wiarygodniej, gdyby je sobie darowano.

C.J. Tudor znowu w formie! Według mnie, bo pewnie bez trudu znajdziecie czytelników, którzy powiedzą Wam, że tej brytyjskiej powieściopisarce jeszcze nie zdarzyło się być w gorszej formie. No może, ewentualnie „Zniknięcie Annie Thorne” troszeczkę słabsze... W każdym razie właśnie tej pozycji, jednemu z moich ulubionych dokonań tej uzbrojonej w pióro pani, najgorzej się powiodło, jeśli chodzi o reakcje czytelników (całościowo, niejednostkowo patrząc). A że „Płonące dziewczyny” wydały mi się swego rodzaju powtórką z tej rozrywki - że tak to ujmę duch „Zniknięcia Annie Thorne” najbardziej żywy - to obawiam się, że trochę zawiedzionych tą wyprawą do Chapel Croft się uzbiera. „Inni ludzie” to to nie są. Dla mnie dobrze, dla Ciebie i Ciebie niekoniecznie. Ale i tak polecam:) Polecam gorąco wszystkim miłośnikom klimatycznych powieściowych horrorów i thrillerów. Tu macie dwa w jednym.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz