Co roku siódmego dnia siódmego miesiąca w Londynie znika jedna kobieta. W dniu dziesiątych urodzin Addison Knight jej ojciec Paul wraca do domu cały zakrwawiony. Dziewczynka dzieli się tą informacją ze swoją siedemnastoletnią siostrą Jessicą, która od kiedy tylko Addie sięga pamięcią, zastępuje jej matkę. Jessie znajduje w pokoju ojca portfel należący do niejakiej Olivii Emerson. Szybko okazuje się, że kobieta zaginęła, a policja zakłada, że jest kolejną ofiarą nieuchwytnego seryjnego zabójcy od lat grasującego w mieście. Dziewczyny nie informują śledczych o swoim odkryciu. Zamiast tego, ku niezadowoleniu Addie, Jessie postanawia wspomóc męża zaginionej, Lexa Emersona, w opiece nad jego mała córeczką Carey.
Druga powieść brytyjskiej autorki Nicci Cloke opublikowana pod pseudonimem Phoebe Locke, po pierwotnie wydanym w 2018 roku „Człowieku z Lasu” (oryg. „The Tall Man”). Cloke dorastała w hrabstwie Cambridgeshire we wschodniej Anglii, potem przeniosła się do Londynu, ale po dziesięciu latach wróciła w swoje rodzinne strony. Pod własnym nazwiskiem pisze powieści dla młodzieży, a jako Phoebe Locke, ta fanka Harry'ego Pottera i twórczości Stephena Kinga, zwraca się do starszych czytelników. Miłośników mroczniejszych klimatów. Wcześniej pracowała w szkole kreatywnego pisania Faber Academy. „Lipcowe dziewczyny” (oryg. „The July Girls”) to jej drugi dreszczowiec psychologiczny – jego światowa premiera przypadła na rok 2019, a polska na rok 2021. Trzeci już w przygotowaniu.
Długo przyszło mi czekać na kolejną powieść Phoebe Locke. „Człowiek z Lasu”, połączenie thrillera psychologicznego z horrorem nastrojowym, tak mnie oczarował, że z narastającą niecierpliwością wypatrywałam następnego spotkania z prozą tej utalentowanej pani. I wreszcie nadeszło. Lato, które zmieniło wszystko. Tym razem bez dodatku horroru - „Lipcowe dziewczyny” to czysty thriller psychologiczny w niestandardowy sposób podchodzący do motywu serial killer. Z perspektywy dziewczynki, która będzie dorastać na naszych oczach. Historia zaczyna się w roku 2005 - roku przełomowym dla dziesięcioletniej wówczas Addison Knight - i rozciąga na kolejne lata. Jesteśmy w Londynie, którym wstrząsa seria zamachów bombowych. Akty terrorystyczne są gdzieś w tle tej opowieści. Bardziej dla klimatu niż fabuły. Choć pierwsze odnotowane przez autorkę uderzenie zamachowca-samobójcy, wybuch w londyńskim metrze, może mieć związek ze straszną obserwacją dokonaną przez małą dziewczynkę. Naszą narratorkę, małą Addie, mieszkającą w starej kamienicy z wiecznie nieobecnym ojcem i starszą siostrą Jessie, która tak naprawdę zastępuje jej matkę. Ta ostatnia przebywa w więzieniu i najwyraźniej niechętnie, w każdym razie rzadko, kontaktuje się ze swoimi córkami. A przynajmniej z młodszą. Dziewczynką, która ma właściwie tylko jednego kolegę w swoim wieku, ale jej najlepszą przyjaciółką zawsze była siostra. One kontra reszta świata. Phoebe Locke w „Lipcowych dziewczynach” odmalowuje iście przygnębiający portret rodzinny. Depresyjny obrazek, jakich wiele w tym bezwzględnym świecie. Dwie małoletniej dziewczynki w dużym stopniu zdane wyłącznie na siebie – ratunkiem dla Addie są też książki: zbawienne, niewątpliwie mające działanie terapeutyczne, praktycznie codzienne ucieczki w magiczne światy. Prawny opiekun sióstr Knight, jedyny rodzic jaki im pozostał, zdecydowaną większość czasu spędza poza domem. W pracy, która, jak autorka szybko daje nam do zrozumienia, nie jest działalność legalną. Paul działa w tak zwanej szarej strefie i możliwe, że robi jakieś interesy z typami spod ciemnej gwiazdy. Obraca się w światku przestępczym. Tak czy inaczej Knightowie, a przynajmniej Addie i Jessie nie żyją dostatnio. Pieniędzy ciągle brakuje. Zwłaszcza teraz, gdy Jessica straciła swoje, bądź co bądź, niewielkie źródło dochodu. Za to zaczęła się spotykać z młodszym bratem swojej przyjaciółki Laine, Elliottem, który woli by nazywano go Dellarem. W ten sposób Addie zyskała nowego przyjaciela. Kolejne silne ramię, dodatkowe wsparcie na swojej wyboistej ścieżce życiowej. Ale nie tak forsownej, jak droga, która przypadła jej starszej siostrze. Poniekąd Jessie sama ją wybrała. Zaopiekowała się swoją młodszą siostrą. Już od najmłodszych lat robiła wszystko, co w jej mocy, by Addie miała choć trochę lepsze życie, od jej własnego. Poświęcenie. Bezgraniczne oddanie. Poruszający związek, którego, jak się wydaje, nic nie jest w stanie zerwać. Ale oto na horyzoncie pojawiają się Emersonowie. I tak zaczyna się opowieść o seryjnym mordercy. Uaktywniającym się raz w roku – zawsze siódmego lipca, zawsze tylko jedna ofiara. Sroka, bo taki przydomek nadały mu media, celuje w kobiety sukcesu. Młode, zaradne kobiety z klasy średniej. Działa od lat i w większości przypadków ich ciał nigdy nie odnaleziono. Oficjalnie uznaje się je więc za zaginione, ale policjanci zajmujący się tą sprawą nie mają większych nadziei, że tytułowe dziewczyny wciąż żyją. Zakładają, że mają do czynienia z seryjnym zabójcą, nie zaś seryjnym porywaczem. Umowne sprawozdanie dorastającej dziewczyny wychowywanej przez siostrę, co jakiś czas przerywają fragmenty z książki autorstwa L.K. Coopera poświęconej Sroce i jeszcze w większej mierze jego ofiarom (oczywiście utworu wymyślonego na użytek „Lipcowych dziewczyn”). Będą też maile, ale czeka nas tylko jeden taki odskok od głównego toru reprezentowanego przez Addie Knight. Motyw serial killer co prawda napędza akcję, jest ważnym składnikiem tego literackiego przysmaku, ale zawiodą się ci, którzy oczekują klasycznej (fikcyjnej) relacji z pościgu za przebiegłym zbrodniarzem. „Lipcowe dziewczyny” są i nie są opowieścią o seryjnym mordercy. Phoebe Locke bardziej skupia się bowiem na trudnym życiu młodych spokrewnionych dziewcząt. Siostrzana więź; miłość, która zniesie prawie(?) wszystko; straszliwy sekret, ogromne brzemię, jakie zrzucono na ich barki. I zepsuta krew? Oby nie. Oby - z taką nadzieją przez tę bezdennie smutną opowieść przechodziłam - czynione przez autorkę aluzje, te od czasu do czasu odzywające się dzwonki alarmowe, nie zwiastowały moralnego upadku nieszczęsnej istoty, która niczym nie zasłużyła sobie na taki los. Ofiara okoliczności, złośliwego losu. Ofiara Sroki. I tej części społeczeństwa, które wyznaje zasadę „jaki rodzic, takie dziecko”. Przerzuca grzechy ojców i matek na ich potomków. Bo na kimś trzeba złość wyładować...
Ale. W osobowości Addie Knight zachodzą pewne zmiany. Rysy na charakterze. Ostre kanty, które prawdopodobnie wykształciły się w niej przez koszmarny rozwój wydarzeń, zapoczątkowany w dniu (ściślej: noc) jej dziesiątych urodzin. Albo to kwestia genów. I taką wersję można przyjąć. W każdym razie Phoebe Locke nie zamyka tej furtki. Zmiany, jakie powoli będą zachodzić w tej okrutnie doświadczonej przez los (i innych ludzi) jednostki, różnie można sobie tłumaczyć. Dla mnie prawdę mówiąc to była drugorzędna sprawa. Najważniejsze, żeby dziewczyna, która delikatnie mówiąc nie była mi obojętna, jak najbardziej suchą stopą wyszła z tego bagna, jakim stało się jej i przedtem niezbyt spokojne, niezbyt szczęśliwe, życie. Właściwie to Addie błyskawicznie rozbudziła we mnie coś w rodzaju instynktu opiekuńczego – ależ chciało się ją przytulić, pocieszyć, dotrzymać towarzystwa w te wszystkie noce spędzane w samotności, nad taką czy inną książką. Na przykład przygodami pewnego młodego czarodzieja. Sercem byłam z nią. Na dobre i na złe. Nawet wtedy, kiedy ufna, spokojna, słodka dziewczynka zaczęła, krok za krokiem, ustępować miejsca osobie, którą nachodziły złe myśli. Mroczne pragnienia. Czy Addie ulegnie? Czy w końcu zaspokoi ten straszny apetyt? Znajdzie najgorsze z możliwych ujście dla swojej słusznej wściekłości? Na znajomych ze szkoły. Na ojca. Nawet najważniejszą osobę w jej życiu, starszą siostrę, która zawsze przedkładała jej dobro ponad własne. Dopóki nie poznała Lexa Emersona i jego jedynej córki Cary. Stało się to tuż po ukończeniu przez Addie dziesiątego roku życia. Jessie miała wtedy siedemnaście i chciała pomóc rodzinie rozbitej przez Srokę. Swego rodzaju pokuta za grzech jej ojca, ale i jej własny. Bo Jessie nie podzieliła się swoimi, niebezpodstawnymi zresztą, podejrzeniami ani z policją, ale z nikim innym. Nikomu nie powiedziała o odkryciu, jakiego dokonała w sypialni swojego ojca. Na oczach jej młodszej siostry. Nierozumiejącej poczynań Jessie, ale jak zwykle ufającej, że znajdzie wyjście z tej sytuacji. Jessie wie co robi. Zawsze tak było. Tak początkowo myśli nasza mała sprawozdawczyni, ale z czasem najdą ją wątpliwości. Zacznie się zastanawiać nad tą raczej niezbyt normalną, niezdrową sytuacją. Jessie przyjmuje pracę opiekunki do dziecka kobiety, która jak wie, zginęła z rąk jej rodzonego ojca. I nawiązuje bliską relację z ojcem swojej podopiecznej, Lexem Emersonem. Zrozpaczonym mężem zaginionej Olivii, dobrze sytuowanym mężczyzną, który... dzięki temu staje się łatwym celem dla nastoletniej femme fatale? Nie, Addie skłania się ku temu, że jej siostra najzwyczajniej zakochała się w tym, według niej, wyjątkowo nieodpowiednim mężczyźnie. Nie dla niej, córki zabójcy jego ukochanej żony. „Człowiek z Lasu” to to nie jest, ale druga publikacja podpisana literackim pseudonimem Nicci Cloke też ma coś w sobie. Nie tak bardzo, ale też mnie ujęła. Rozczuliła. Poruszyły „Lipcowe dziewczyny”, jakąś czułą strunę gdzieś w moim wnętrzu. Przemówiły do mojej wrażliwości. Narastające poczucie zagrożenia w gęstych oparach smutku. Tak gęstych, tak ściśle przylegających, przylepiających się do wszystkich komórek w organizmie, że czułam się jakbym przebywała w jakieś maleńkiej bańce, ewentualnie ciasnym pokoiku bez drzwi i okien, gdzie, jakby tego było mało, ściany na pewno się ruszają. Ta obskurna cela niepowstrzymanie się kurczy. Atmosfera się zagęszcza. Strach, terror, panika w wielkim mieście. Strach, zagubienie, krew, mrok i potencjalna degrengolada młodej jednostki, bądź jednostek, w niewielkim mieszkanku w niepięknej kamienicy. Tam gdzie nieprzytulne rodzinne gniazdko uwił sobie lipcowy zabójca. A właściwie tam, gdzie zazwyczaj tylko sypia. Krótko, ale spokojnie. Może i dręczą go wyrzuty sumienia (perspektywa zabójcy też od czasu do czasu będzie wkraczać: krótko, ale rzeczowo), ale nic nie wskazuje na to, by zakłócały mu sen. Śpi jak trup. Trzy-cztery godziny i już go nie ma. Z córkami rzadko wdaje się w rozmowy, które też już niedługo będą sobie nawzajem dotrzymywać towarzystwa. Addie coraz rzadziej będzie widywać swoją ukochaną siostrę. Będzie musiała dzielić się nią z Emersonami. Nową rodziną Jessie? Główną bohaterkę książki przeraża ta wizja, ale nie może sobie pozwolić na komfort odrzucania jej. Epoka niewinności dobiegła końca. Addie nie jest już tak ufna, wręcz łatwowierna jak wcześniej. Przed tą nocą, w której zobaczyła swojego ojca całego we krwi. Addie chce wiedzieć. Otworzyć oczy na całą najprawdopodobniej brzydką, cuchnącą prawdę. Dość kłamstw i półprawd. Czas zmierzyć się z potwornym dziedzictwem. Poszukać odpowiedzi, wśród których zapewne będą i takie, które nielicho niejednego czytelnika zaskoczą. W tej po części bardzo życiowej, na swój sposób strasznej opowieści o dzieciach, które muszą mierzyć się z problemami dorosłych.
Realizm, twardy nieupiększony, zimny realizm. Mądra, ważna, potrzebna w tym bezdusznym świecie, w którym... powiedzmy, że łatwo utożsamić się z córkami Paula Knighta. Lepiej znanego jako Sroka. Druga, po „Człowieku z Lasu”, powieść Nicci Cloke podpisana pseudonimem Phoebe Locke, nie zawiodła. Czekałam i czekałam, i choć nie doczekałam się takich zachwytów jak poprzednio, to satysfakcja z lektury „Lipcowych dziewczyn” i tak jest niemała. Warto było czekać. Warto przeczytać. Tę przygnębiającą, mocno trzymającą w napięciu opowieść o dwóch siostrach. Thriller psychologiczny od, jak widać, słychać i czuć, obdarzonej ogromną empatią brytyjskiej autorki piszącej o mroku zalegającym w ludzkich sercach. O cierpieniu, biedzie, samotności. O uleganiu mrocznym żądzom. I niestrudzonej dbałości o dobro innych. Mniej własne.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Świetny blog. Piszesz takie recenzje, że chce się przeczytać
OdpowiedzUsuńDziękuję! Miło mi:)
Usuń